STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: ACQUA-BENZINA-OLIO-GENERATORE, cz. I

Jak już nieraz wspominałem, w dziedzinie motoryzacji klasycznej jestem stuprocentowym teoretykiem. Sam klasyka nie posiadam i na razie kupować nie zamierzam. Doświadczenia z prawdziwymi zabytkami również raczej nie miałem – nie liczę nauki jazdy na tatowym Mercedesie W115 oraz „Garbusie” kolegi, bo wtedy, 20 lat temu, były to normalne samochody do jazdy, a nie obiekty uczuć. Potem jeszcze było kilka okazjonalnych przejażdżek, m. in. MG TD mojego Wujka – i to właściwie wszystko. Aż do ostatnich wakacji, z których wróciłem przed tygodniem.

To miały być szczególne wakacje – na dziesiątą rocznicę ślubu. Oboje uwielbiamy podróże, zwłaszcza samochodowe po południowej Europie, ale tym razem polecieliśmy samolotem. Nie tylko dlatego, że taniej – przede wszystkim z powodu wypożyczalni zabytkowych samochodów, jakie już dawno temu namierzyłem we włoskim Sorrento. To miejsce, oglądane zza kierownicy klasycznych, włoskich cabrioletów, wydawało się idealne na tę specjalną okazję, na którą też nie żal wysupłać nieco wyższej niż zwykle kwoty.

W Sorrento działają dwie wypożyczalnie starego żelaza. Jedna sieciówka, z oddziałami w całych Włoszech, i jedna mała, lokalna. Do obu napisałem już na jesieni, że chcemy z żoną spędzić parę miłych chwil w ich okolicach i że prosimy o jakąś ofertę. Sieciówka odpowiedziała szybko i zwięźle – na tyle zwięźle, że pozwolę sobie zacytować wiadomość w całości i oryginalnej pisowni: <<sorry we have bed price and best cars, we will not be god company for you, thanks>>. „God company” faktycznie dla mnie nie są, bo jestem monoteistą. „Bed price” też wydały mi się śliskim tematem, więc w rezultacie odpuściłem ich sobie. No cóż, widocznie na niektórych nienajlepiej działa domena .pl w adresie mailowym, ale nie będę specjalnie zakładał konta na serwerze .ch ani .ru (taki byłby chyba najlepszy). Na szczęście po kilku dniach odpowiedziała i druga firma – mały garaż należący do przesympatycznego człowieka o imieniu Sergio, który od samego początku był bardzo serdeczny i po włosku wylewny. Był też elastyczny w kwestii terminów (tak naprawdę, to rocznicę mieliśmy w czerwcu, ale z powodów zawodowych trzeba było wszystko przesuwać o trzy miesiące) i cen (dostaliśmy spory rabat). Na miejscu okazało się, że Sergio, południowy Włoch z krwi i kości, a także zapalony pasjonat dawnej motoryzacji, umie też dbać o klienta i rozwiązywać kryzysowe sytuacje. Ale o tym później.

Ze stajni Sergia wybrałem pięć samochodów na pięć kolejnych dni: Alfę Duetto Spider ’67 (bo jej nie dało się pominąć), Fiata 500 ’69 (bo jesteśmy na włoskiej prowincji, nieprawdaż?), Maserati Biturbo ’82 (bo to być może jedyna w życiu szansa na przejażdżkę jakimkolwiek bolidem z Modeny), Alfę Giulię Spider 1600 ’63 (bo to arcydzieło designu i inżynierii) oraz Triumpha TR6 ’74 (żeby porównać sobie całą włoszczyznę z British roadsterem). Sergio potwierdził rezerwację, nie chciał żadnej zaliczki, powiedział tylko, że się odezwie. Po drodze nastąpiła jeszcze zmiana terminu wakacji – bez żadnego problemu.

Sergio obietnicy dotrzymał – odezwał się w lipcu. Ale nie miał dobrych wieści: Łamanym angielsko-włoskim napisał: „Gentile Stevo!!” – on cały czas nazywał mnie „Stevo” – „Niestety Maserati uległo wypadkowi, a w Triumphie wypaliła się uszczelka pod głowicą…”. Miał postarać się wszystko naprawić, ale nie mógł nic obiecać, bo sierpień w tamtych stronach to jedna wielka sjesta, a części do takich perełek też nie sprzedają na stacjach benzynowych… Uprzejmie dał mi pełny wybór: a) czekamy i liczymy na cud (ewentualnie zamieniając Maserati i Triumpha na coś innego), b) poprzestajemy na trzech, zamiast pięciu pojazdów, c) odwołujemy całość. Oczywiście wybrałem a) i do samego końca miałem nadzieję, że Sergio coś wyczaruje – przynajmniej z Maserati. Niestety, nie udało się. I to była pierwsza nauka o klasykach: Na nich nie da się polegać jak na Zawiszy. Nowy samochód winien być dla właściciela jak rodzic dla niemowlaka – w pełnej gotowości 24/7, no fail. Każde niedociągnięcie to grzech nie do wybaczenia. Zabytek zaś, to jak dziadek dorastającego młodzieńca – ma do opowiedzenia masę fascynujących historii, potrafi też wciąż dawać radość i wsparcie, ale sam wymaga przy tym szacunku dla swego wieku, głębokiej troski i ma święte prawo być czasem niedysponowany. Tak to jest, gdy gwarancja producenta upłynęła pół wieku temu.

Niedługo przed wyjazdem zacząłem się trochę obawiać. Bo drogi Kampanii są naprawdę wąskie i niebezpieczne, bo Włosi szaleją jak potłuczeni, bo klasyki mają bębnowe hamulce bez wspomagania, zawieszenie rodem z wagonu towarowego i diagonalne opony, a o pasach bezpieczeństwa czy strefach zgniotu nie ma co marzyć… Taką już mam naturę, że wolę zachować dziesięciokrotny margines bezpieczeństwa niż ryzykować, że go braknie.

Do Sorrento przyjechaliśmy po kilku dniach spędzonych w Rzymie. Pociąg Freccia Rossa pokonuje owe 220 km w 67 minut, prędkość podróżna wg GPS-u wynosi równe 300 km/h, a bilety sprzedają po 29€ – praktycznie jak Intercity Kraków-Warszawa (a odrobinę tylko wolniejsza Freccia Bianca kosztuje zaledwie 19€). Nazajutrz rano, po śniadaniu, wyszedłem przed hotel i zacząłem przebierać nogami. Po kilku minutach usłyszałem i jednocześnie zobaczyłem piękną, klasyczną Vespę Sprint pędzącą prosto na mnie. Prowadzący ją człowiek w starym hełmie z goglami zjeżdżał pełnym pędem po stromym zjeździe do hotelu, na dokładnym kursie kolizyjnym ze mną. Prawą rękę trzymał na kierownicy, a lewą wymachiwał w powietrzu krzycząc tubalnym barytonem: „BUONGIORNO STEVO!! ECCOMI – SERGIO!!”. Zupełnie jakby zapowiadał samego siebie jako gwiazdę estrady – ale przyznaję, że czekałem na to spotkanie prawie rok. Musiałem mieć głupią minę, bo po pierwsze, bałem się, że gość nie wyhamuje, a po drugie – nie przypominałem sobie, żebym zamawiał Vespę (dla mnie jednoślady mogłyby nie istnieć). Sergio z gracją zahamował przy samym moim sandale, zdjął hełm i powiedział z uśmiechem: „Don’t worry!! La macchina arriva subito!!”. Usiedliśmy przy recepcji, spisali cyrograf, omówili warunki ubezpieczenia (udział własny 2500€ bez możliwości zniesienia, zgroza) i zaliczyli briefing z zakresu bezpieczeństwa: „pamiętaj, drogi są tutaj wąskie, motocykliści nieprzewidywalni, stare auta słabo hamują, trzeba jechać powoli, przestrzegać przepisów, najlepiej w ogóle nie wyprzedzać, nie zostawiać samochodu z otwartym dachem…”. Nagle usłyszałem za oknem coś w stylu źle wyregulowanego „Kanciaka”. I wtedy podjechało to:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Fiat 1500S Cabriolet. Rocznik 1960. Z silnikiem, który słusznie rozpoznałem na słuch jako naszego poczciwego 125p (choć w cabriolecie moc wynosiła 80 KM). Przepiękny design Pininfariny okraszony mnóstwem chromu, spatynowana, brązowa tapicerka pachnąca wiekową skórą i sakramentalna litania na tarczy lewego wskaźnika: ACQUA – BENZINA – OLIO – GENERATORE. Nie wiem dlaczego, ale te słowa, w tej pisowni, budzą we mnie dreszcz emocji. Może dlatego, że sam nigdy nie miałem włoskiego auta i że pojęcie to bardziej kojarzy mi się z właśnie z przepięknymi roadsterami z lat 60-tych niż z zardzewiałym, gąsiątkowym „Maluchem” robiącym „hłehłehłehłe” przy piątej próbie odpalenia. Uśmiech na mojej twarzy wywołały też klasyczne, włoskie tablice – czarne, z maleńką czcionką z przodu i pomarańczowym skrótem prowincji z tyłu. Jejku, będę jeździł po półwyspie Sorrento zabytkowym, włoskim spiderem na starych, neapolitańskich numerach!! O całym strachu zapomniałem w oka mgnieniu!!

Samochód przywiózł Mario – pracownik Sergia, młodziutki i sympatyczny, ale trochę narwany mechanik, rocznik ’94. Angielskiego prawie nie znał, ale to nie szkodzi – po włosku mówię słabo, ale rozumiem nieźle. Mario pokazał mi kilka guzików w aucie – zwyczajem epoki nic tam nie było opisane – i nauczył zamykać dach. I tu niespodzianka: to robi się jednym ruchem!! Wystarczy pociągnąć za rączkę i stelaż sam pięknie się rozkłada, a potem tylko dwie zapinki w rogach szyby i mamy stylowe coupé. Całość trwa jakieś 8 sekund – żaden układ elektrohydrauliczny nie rozłoży i złoży dachu tak szybko, ŻADEN!! A ręką się da, i po 54 latach wciąż wszystko działa. Chyba nawet dałoby się to zrobić zza kierownicy – tylko tyle, że trzeba by mieć kawałek bicepsa, by w tej pozycji pociągnąć za uchwyt, a u mnie niestety z tym krucho. Sądzę jednak, że opór mechanizmu to również kwestia wieku maszyny i że WD40 mogłoby zdziałać cuda. Dach otwierany jednym ruchem ramienia w kilka sekund i działający po 54 latach – a podobno włoska technika…itd.

Mario dał mi kluczyki, jeszcze raz kazał być ostrożnym i poszedł sobie. Ja zawołałem z pokoju żonę i – pojechaliśmy!!

Wrażenia? Aż ciężko wyliczyć, ale spróbuję. Uruchamianie silnika – bez problemu, a nie był jeszcze ciepły. Potem kierownica: spory luz i bardzo ciężkie obracanie bez wspomagania – niestety musiałem się dużo nakręcić na postoju, bo w tamtych okolicach jest potwornie ciasno, manewrując nie da się przy kręceniu toczyć (co wydatnie zmniejsza potrzebną siłę), trzeba stanąć, by wykorzystać na maksa każdy centymetr miejsca. Mimo tej ciasnoty da się jednak normalnie, bezstresowo jeździć. Legendarny, południowy bajzel i temperament współuczestników ruchu też jest do ogarnięcia, jeśli nie próbujemy się z Włochami ścigać i cwaniaczkować, tylko dobrze się patrzymy i zachowujemy zdrowy rozsądek. Nie trzeba nawet mieć w aucie lusterek – ja w zasadzie nie miałem, bo zewnętrzne, na błotniku, było maleńkie i niemal niemożliwe do ustawienia, a wewnętrzne, na desce rozdzielczej – zupełnie zmatowiałe. O prawym nie było co marzyć – ono było płatnym dodatkiem jeszcze 20 lat później w Mercedesie S-Klasse. Ale po co komu lusterka, jeśli nie ma dachu i słupków…? Wystarczy się rozglądać i być czujnym. Motocykle i skutery w cabriolecie słychać z kilometra i raczej nie mogą zaskoczyć, a nic większego się obok nas niepostrzeżenie nie przeciśnie. Dodatkowym atutem klasyka jest to, że wielu kierowców puszcza go przodem i pozwala zachować odstęp. Klasyk łagodzi obyczaje – co prawda nie zawsze, ale często.

Fotele superwygodne – a mój kręgosłup, ze zwężonym kanałem nerwowym (wada wrodzona) i katowany całymi dniami za biurkiem jest hiperwrażliwy. Trochę brakowało trzymania bocznego, ale zabytkiem się nie szaleje (poza tym ja miałem do trzymania kierownicę, a żona – specjalny uchwyt w desce rozdzielczej). Gorzej, że pasów brak – ja odruchowo zapinam je nawet przeparkowując auto i tutaj czułem się łyso. I trochę niepewnie, bo całkiem bezpiecznie to na tamtych drogach jednak nie jest… Manewrowanie i przeciskanie się na grubość kartki papieru ułatwiała za to świetna widoczność – to jedna z zalet cabrioletu oraz pontonowej stylistyki z długą, płaską maską i uniesionymi błotnikami dającymi dobre wyczucie gabarytów.

Motor Fiata ładnie reagował na gaz i był całkiem dynamiczny – w końcu projektował go sam Aurelio Lampredi, konstruktor Ferrari. Brzmiał nieco topornie, jak to „Kanciak” (popychaczowy rozrząd miał chyba trochę za dużo luzu), ale wkręcał się przyjemnie. Skrzynia oczywiście już synchronizowana, ale ja uwielbiam zabawę z podwójnym wysprzęglaniem przy zmianie w górę i przegazówkami przy redukcji, więc nie odmawiałem sobie tej przyjemności, a przekładnia odwdzięczała się za moją dobroduszność biegami wchodzącymi jak po maśle (przy zmianie na jeden raz często zgrzytała i stawiała opór).

Najgorzej było z hamulcami: Na początku myślałem, że, jak to się kiedyś mówiło, „te typy tak mają” – pedał wpada głęboko, a efekt beznadziejny. Aż do pierwszego dłuższego zjazdu, gdzie na trójce, przy 40 km/h, zacząłem pulsacyjnie uderzać w hamulec, jak w ciężarówce. Jedno naciśnięcie, drugie, trze… Nagle pisk opon i łup!! – guz na czole żony, która akurat szukała czegoś w torebce i walnęła głową o kokpit, na szczęście w tapicerowanym miejscu… Pamiętajmy, nie ma pasów!! No i wszystko jasne: hamulce są jak trzeba, ale – za trzecim razem… Na szczęście objechaliśmy trasę pod Wezuwiusza, do Herkulanum i z powrotem, w sumie jakieś 120 km w bardzo gęstym ruchu, po ciasnych, krętych drogach górskich. Wystarczyło trzymać odstęp i podpompowywać przed zjazdami. Aha, był też kawałek autostrady przejechany 100 km/h z wiatrem we włosach. Wspaniałe uczucie, mimo piekielnego hałasu i podmuchu (żonie zawczasu kazałem kupić chustkę na głowę). Ale przynajmniej nie śmierdziało wtedy spalinami – gaźnik był bowiem ustawiony na bardzo bogatą mieszankę. Na tyle bogatą, że Fiat potrafił zadymić na czarno, jak diesel, a w korku najzwyczajniej się zalewał i tracił wolne obroty – trzeba go wtedy było porządnie przegazować (co chwilę trwało, bo przylany silnik wcale nie chce się wkręcać).

Podsumowując: Jazda klasykiem to ciągły wysiłek i skupienie. Trzeba nieźle napocić się z kierownicą, sprzęgłem i hamulcem, wkładać dużo serca w każdą zmianę biegu, wciąż obserwować wskaźniki i kontrolki ACQUA, OLIO i GENERATORE (to ważne!!) i ani na sekundę nie tracić koncentracji, o którą nie jest łatwo w takim hałasie. Konieczna jest też spora powściągliwość w kwestii szybkości, ale ja nigdy nie miałem wyścigowych zapędów, a i zabytek nie zachęca do wariowania, a raczej do delektowania się jazdą. Jeśli jednak ktoś liczy na relaks w czasie jazdy szpanerskim roadsterem po pięknym wybrzeżu, zawiedzie się – na relaks nie ma tu po prostu czasu. Ale mimo to, ilość uwalnianej do krwiobiegu endorfiny jest potężna – o ile tylko ktoś naprawdę kocha klasyki i umie się z nimi dogadać. Do tego nie trzeba żadnych zdolności technicznych ani doświadczenia (czego sam jestem żywym przykładem), ale niezbędne jest minimum wiedzy o dawnej technice i dużo, BARDZO DUŻO empatii – nie boję się użyć tego słowa w stosunku do maszyny. Wiekowe żelazo trzeba rozumieć jak starego przyjaciela: podwójnie wysprzęglać, przegazowywać jak się przylewa, odpuszczać gdy na podjeździe wskazówka ACQUA wędruje w górę… Jeśli naprawdę kochasz automobilizm i jego historię, jeśli w Twoich żyłach płynie choć trochę benzyny – przyjdzie Ci to bez trudu. Jeśli zaś w klasykach widzisz tylko blask chromu i hipsterski lans – lepiej pooglądaj je sobie z zewnątrz, a jeździj Segwayem. To też jest hipsterskie. Za kierownicę zabytku nie siadaj.

Fiata 1500 nie zamawiałem – on zastępował rozbite Maserati, którego cały czas nie mogę odżałować. Ale na zawsze pozostanie on pierwszym klasykiem, którego miałem do dyspozycji na cały dzień, którym pojechaliśmy sobie z żoną oglądać rzymskie ruiny i krater wulkanu, i na którego widok przechodnie co rusz pokazywali nam wyciągnięty do góry kciuk. Nie wiedzieli, że to cacko nie jest moje i za parę godzin będę je musiał zwrócić właścicielowi. Pewnie nie zdawali sobie też sprawy, że każde hamowanie trzeba tu planować zawczasu, że zmiana biegu bez zgrzytu to złożona operacja wymagająca sporo wyczucia, że bolały mnie mięśnie ramion (od kręcenia kierownicą), nóg (od pompowania hamulca i sprzęgła) i szyi (z braku lusterek), że do 50 km/h w kabinie czuć gryzący dym i niedopaloną benzynę, a powyżej tej szybkości hałas uniemożliwia rozmowę, nie mówiąc o słuchaniu muzyki.

Nie zauważali też pewnie, że cała karoseria jest świeżo pomalowana szarym metalikiem prosto na wyłażącą wszędzie rdzę, blachy są skandalicznie spasowane, podnośnik szyby pasażera nie działa, ramka prawego fletnerka rozpada się na kawałki, a zamkiem drzwi można obracać luźno za pomocą ołówka (co nie uspokaja w kontekście udziału własnego 2500€…). To była kolejna nauka: Mimo wspaniałego wrażenia na zdjęciach i zapewnień Sergia o idealnym stanie jego floty, wiek ma swoje prawa i 50-letnie auta robiące po 100km dziennie przez 9 miesięcy w roku w żaden sposób nie mogą wyglądać i jeździć jak nowe.

Na stacji benzynowej w Sorrento pracownik od razu się spytał, jak się miewa Sergio? Znał wszystkie jego auta na pamięć. Popatrzyłem na licznik – 120 km w bardzo intensywnym ruchu, głównie na dwójce i trójce, częściowo w całkiem stojącym korku, do tego na superbogatej mieszance. Kazałem wlać 14 litrów. Okazało się, że przesadziłem – wskazówka powędrowała wyraźnie wyżej niż była rano.

Nazajutrz Mario przyjechał wymienić nam samochód (spóźnił się o trzy kwadranse, ale w końcu jesteśmy na wakacjach pod Neapolem). Bardzo się zdziwił na wieść o hamulcach, zwłaszcza jak mu powiedziałem, że na wjeździe na parking w Herkulanum prawie złamałem szlaban – na bardzo ostrym zjeździe do niego nie było jak podpompować trzy razy i udało się ledwie-że-ledwie. Za to o ekstramocnej mieszance wiedział – sam ją tak ustawił, żeby auto odpalało bez ssania, bo dla większości klientów to czarna magia…

C.D.N.

Foto: Prace własne

11 Comments on “STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: ACQUA-BENZINA-OLIO-GENERATORE, cz. I

  1. Zazdrość 10. Ale mi zrobiłeś smaka! Nie przypuszczałbym nawet, ze takie wypożyczalnie istnieją.

  2. Znakomita wyprawa!! Oto recepta na super wakacje dla ludzi z odrobiną benzyny pomiędzy czerwonymi krwinkami 😉 zazdroszczę pozytywnie również, i to nie tylko samej akcji ale również żony, która też się tym (jak wnioskuję) choć trochę jara 🙂

    Szczepan, inspirujesz. Mnie akurat zupełnie nie pociągają italiańskie moto-klimaty, ale już brytyjskie, francuskie albo nawet skandynawskie – bardzo. Na klasyki poważne, jakieś przed/po-wojenne to mnie pewnie nie będzie stać, nawet gdyby się znalazły, ale lata późniejsze to już czemu nie. Będę miał to w głowie przy planowaniu jakichś fajnych wakacji, bo też ile razy można na Złombole jeździć Skodą 105 😉 i sam poszukam sobie czegoś, co mi trafi w gust.

    Dzięki, robisz dobrą robotę i tak trzymaj!

    PS. A jakbyś przypadkiem wpadł na ciekawą wypożyczalnię np. Citroenów np. we Francji, to daj cynk tutaj na stronie. A może już coś takiego znalazłeś, kiedy sam szukałeś?

    • Powiem, tak: Wypożyczanie klasyków to BARDZO droga zabawa. Ja sam zrobiłem to jeden raz, na dziesiątą rocznicę, ale to się pewnie długo nie powtórzy, bo za pieniądze na same te auta można by normalne wakacje zorganizować… Od wielkiego dzwonu tak się da, tym bardziej, że żona faktycznie woli coś takiego od pięciogwiazdkowego spa (tzn. ona nie jara się autami ani w połowie tak jak ja, ale popatrzeć na nie, posłuchać o nich i czasem się przejechać na jakiś zlot – bardzo chętnie).

      We Francji znam wypożyczalnię w Nicei, w Paryżu też chyba jakaś jest. W wielu wakacyjno-ekskluzywnych miejscach takie rzeczy są – w Kalifornii, w Kapsztadzie nawet, gdzie jest przepięknie, chociaż ostatnimi laty trochę niebezpiecznie.

      Co do linków, to nie chcę robić wrażenia, że strona ma choćby cień komercyjnego charakteru, ale mogę dać znać Tobie, jak coś znajdę. Powtarzam jeszcze raz – to kosztuje drogo, ale żyje się tylko raz, więc jeżeli nie brakuje Ci na chleb i naprawdę kochasz automobilizm, to bardzo polecam.

      • Dzięki za odpowiedź. To, że nie będzie to taniocha last minute w Tunezji na kupie z innymi wąsatymi z PL, to się domyślam…

        Więc nie zagłębiając się za mocno w komercjalia 😉 czy ten konkretny Włoch wyceniał tak samo np. kilka różnych aut w kilka dni jak chciałeś, czy gdyby pojeździć jednym albo dwoma dłużej (w tym samym okresie czasu) to wtedy sumarycznie taniej? Czy też stawka była od godziny/dnia różna dla każdej fury? Podejrzewam, że zasady będą podobne i w innych tego typu wypożyczalniach.

      • Generalnie negocjuje się indywidualnie, cennik z netu to raczej punkt wyjściowy do negocjacji. Szczegóły wysłałem Ci na maila.

  3. Aj łont it soł bad… Czekam na relację z jazdy Spiderkiem.

  4. Wspaniałość, po prostu wspaniałość. Też bym tak chciał – niestety, za wysokie progi (finansowe). Na taką wycieczkę musiałbym odkładać kilka lat odmawiając sobie wszystkiego. Choć jestem dziwnie spokojny, że gdy już eskapada doszłaby do skutku, nie żałowałbym ani jednego eurocenta i ani jednej przegłodowanej godziny.

    Może kiedyś. O ile te przepiękne klasyki jeszcze będą jeździć.

    • Spróbuj kiedyś chociaż jeden dzień albo dwa, niekoniecznie pięć. Na pewno nie pożałujesz. A klasyki, jak sądzę, będą jeździć zawsze – 15-letnie auta decydentów kolą w oczy, ale 40-letnie już nie, bo to przecież oni sami je kolekcjonują…

  5. Wpis bardzo bardzo, ale wiadomo, że obgryzam paznokcie czekając na Giulię :). Smakowity musiał być ten wyjazd – włoskie jedzenie, wino i włoska klasyczna motoryzacja. O Włoszkach nie wspominam ;).