C’EST LA VIE: FIATEM 508 NAD ADRIATYK

 

Byliście kiedyś autem w Chorwacji?

Myślę, że wielu było. Z oczywistych przyczyn jest to ulubiony wakacyjny kierunek Polaków – przynajmniej od późnych lat 90-tych, bo wcześniej toczyła się tam straszliwa wojna. Sam pamiętam, jak mój tata, w czasach swojej współpracy z FSO (około 1995r.), przyniósł do domu wieść, że jeden z dyrektorów fabryki wybiera się na wczasy do Chorwacji. W tamtym momencie brzmiało to tak, jakby dziś ktoś powiedział, że leci wypoczywać do Afganistanu. Ale kilka lat później (dokładnie w 2000r.) sami tam pojechaliśmy, nie wpadając na żadną minę przeciwpiechotną. Choć fakt, że w pewnych regionach wciąż straszyły wypalone ruiny.

Polaków nad Adriatykiem nie brakowało i przed wybuchem wojen bałkańskich. O turystyczno-handlowych szlakach z czasów PRL, o tym co gdzie należało kupić, a co sprzedać, i ile się na tym zarabiało (z relacji mojego taty: w ciągu trzytygodniowej podróży odrobinę więcej niż przez całą pozostałą część roku na państwowej posadzie) – o tym wszystkim pisze się już ponoć książki. To dobrze, bo historia to nie tylko władcy, bitwy i traktaty, ale przede wszystkim codzienne życie ludzi. Pamiętnikarstwo dostarcza historykom nie mniej wiedzy niż oficjalne kroniki.

Dziś chciałem więc przedstawić tu pamiętnik. Pamiętnik z czasów jeszcze wcześniejszych, bo przedwojennych: relację niejakiego kapitana Stanisława Szydelskiego z podróży do Jugosławii Polskim Fiatem 508. Wtedy był to swego rodzaju wyczyn, choć sam Autor twierdzi inaczej. Warto tutaj dodać, że kapitan Szydelski miał wielkie zasługi dla polskiego automobilizmu: pisał poradniki i książki dla kierowców, wprowadził też wiele polskich terminów zastępujących nieudolne zapożyczenia z języków zachodnich (typu “karburator”, “korbsztanga”, “szwejsowanie”, itp.).

Nie przedłużam wstępu, bo tekst jest długi. Przeczytać go jednak warto, bo historii nikt nie opisze lepiej niż ci, którzy ją przeżyli.

***





















Foto tytułowe: public domain

19 Comments on “C’EST LA VIE: FIATEM 508 NAD ADRIATYK

  1. Świetne! Aleś mi dogodziła Automobilownio! Czytam i komentuje na bieżąco:
    “Wiza kąpielowa”. Poproszę żonę o taką, jak będę szedł dzisiaj do łazienki.
    “Dzień przedtem nie przepuszczano nikogo przez granicę z powodu demonstracji antyczeskich”. Zaraz… 1935? A, to przecież my te demonstracje. To o Zaolzie.
    Niedawno była dyskusja na Automobilowni o spolszczaniu obcojęzycznych nazw, a tu “jesteśmy w Mikułowie na granicy”. Nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby tak powiedzieć o Mikulovie. Czasy i obyczaje się jednak zmieniają – jeszcze dziesięć lat przed artykułem to były przecież jedne Austro-Węgry i zapewne najpopularniejszy kierunek na Wiedeń.
    “Dopiero w Wiedniu (d)oceniam wartość naszej warszawskiej stacji obsługi (…) w przedstawicielstwie Fiata na Rennwegu nie mają nawet dźwigu, (…) przy Gusshausstrasse mają tylko jeden dźwig i żadnych nowoczesnych urządzeń”. Nasuwają mi się analogie z supermarketami w latach wczesnych 2000 – u nas wszystkie były wtedy nowiutkie, czyściutkie wyposażone i wypasione, a w tym czasie w odwiedzanym wtedy Paryżu – zapyziałe i zapuszczone. To zapóźnienie cywilizacyjne to czasem dobra rzecz jest.
    Jakaż piękna niepoprawność polityczna. Można sobie bez ceregieli opisywać obce ludy, tak jak komu w duszy gra. Dzisiaj by się wszyscy obrazili. Przy tym uwagi o “polskich kmiotkach” rzucających błotem i kamieniami dają ciut obrazu o stosunkach na ówczesnej polskiej prowincji.
    Jaka ta Jugosławia wtedy pusta! Nie do uwierzenia. Dzisiaj ten region robi niesamowitą karierę – dosłownie cała Europa się zorientowała, że takiego wybrzeża jak w Chorwacji nie ma nikt w promieniu tysięcy kilometrów. Tzn, owszem, mają Szwedzi, tylko lepiej tam nie wkładać nogi do wody.
    No i niech to cholera! Przez ten okropny XX wiek możemy dziś oglądać zaledwie fragment tego, co oni w 1935 widzieli. Szkoda.

  2. jutro… tzn dzisiaj przeczytam, bo właśnie wróciłem z Wiednia, oczywiście że przez Zamecek Mikulov, Brno, Olomulec 😉 także idę spać 😉 aaa jedynie tyle że “niepolską Toyotą Avensis”, taką jak kilka artykułów temu 😉 oprócz śnieżycy i zawiei od Rzeszowa to wszystko normalnie 😉

  3. Może i Mikulov spolszczony, ale taka świeżynka jak bridge (brydż) jeszcze nie, po prostu widać ewolucję języka przez te 90 lat. A sama opowieść jak najbardziej wciągająca.

    • O bridge dużo czytałem w książkach międzywojennych. Nawet babcia mojej Żony grała w bridge (w pamiętnikach) 😉

      • Podepnę się: kilka ładnych lat temu czytałem “ABC dobrego wychowania” I.Gumowskiej, wydanie z lat 70-tych, chociaż książę napisano w okolicach bodajże 1960. Sympatyczna lektura, ale do rzeczy: otóż (ponieważ nie mówiłem jeszcze wówczas po francusku) nie mogłem rozszyfrować cóż oznaczał maquillage, który robią kobiety i o co konkretnie chodziło. Olśniło mnie dopiero później…
        Czyli jeszcze początkiem lat 70-tych nie używało się spolszczonego “makijażu”. Taka tam bezużyteczna ciekawostka.

  4. Zajęło mi 3 dni przerw, ale przeczytałem 🙂
    Świetne znalezisko.

    Nazwy miejscowości występują również dzisiaj w planie prawie każdej zorganizowanej wycieczki. I dzisiaj też najlepszy termin na odwiedzenie Chorwacji to koniec września-chyba, że ktoś lubi turystyczny tlok i ogólnie klimat jak z Mielna 😉

    Co do cen – od kilku lat Chorwacja ponoć wyraźnie drożeje, tak, że taniej może wyjść urlop w Italii (chociaż nie weryfikowałem cen). Z moich obserwacji (co prawda z organizowanych wycieczek, ale we wrześniu) każda atrakcją w Chorwacji to takie Mielno z przepychaniem się w tłum turystów. 90 lat temu było chyba luźniej.

    Chociaż tanio to nie było – kapitan zarabiał na miesiąc jakieś 400 zł, Sołtyk zdaję się pisał, że jako inżynier zarabiał trochę ponad 200 zł.

    A własny samochód wciąż zapewnia zdecydowanie większą autonomię niż jakikolwiek inny środek transportu – nawet biorąc pod uwagę, że w różnych miejscach z różnych przyczyn parkowanie bywa trudne (inna sprawa, że ja jakoś się nie potrafię odważył na takie eskapady)

  5. ekhm, no ja bym nie polecał zorganizowaynych wycieczek – do tak bliskich krajów to zwykle wygląda tak że się siedzi 80% czasu w autokarze, potem zwiedza coś popędzany przez przewodnika, a potem i tak jest obowiązkowa wizyta w zaprzyjaźnionym sklepie z AUTENTYCZNYM rękodziełem. Z kolei takie dalsze wyjazdy jak P.T. Gospodarz (Peru, Liban) – to chyba raczej tak
    Co do Chorwacji – to też nie ma co polegać na info od hardkorowych gości – typu: wyjeżdzam o 02:00 rano, cisnę, potem jest tajemnicze rondo gdzie trzeba skręcić
    To można załtwić na lekko – dla minimum doznań wystarczy Istria – i tam jest Pula i Rovinj, jak ktoś nie przygotowany to i tak urywa d..
    I wystarczy z granicy do Grazu, Graz jest super
    potem kolejny dzień przez gory i cyk pyk budzimy się po drugiej stronie (Klagenfurt, Udine)
    druga strona to wybor czy Wenecja (blue pill) czy Chorwacja (Poec) Red pill

    • Sory za wips pod samym sobą – kapitan ma niestety koniec biografii w 1942, nie wiadomo w jaki sposób zginął .Chyba jego syn (Zbigniew) ma info o powstancach warszawskich (= przeżył, do 2015). Co z Fiatkiem – nie wiadomo

      • Tak, prawda. Datę śmierci sprawdzałem, bo o tego zależy możliwość kopiowania tekstu (prawa autorskie wygasają 70 lat po śmierci autora). Ale okoliczności też nie znalazłem.

      • drugi wpis pod samym sobą – ale google search pokazuje że to był niewąski gość- są książki o motocyklach, o majsterkowaniu, i o budowaniu miniaturowej kolejki

    • Dokładnie tak właśnie z Anią robimy: po Europie jeździmy sami, poza Europę – z biurem.

      W Europie jesteśmy wszędzie “u siebie”, niewiele nas zaskoczy, dogadać się wszędzie można, nie bywa niebezpiecznie ani dziwnie, a do zrozumienia danych miejsc zazwyczaj naprawdę wystarczy poczytać Wikipedię plus jakieś szersze artykuły w necie, jeśli coś kogoś głębiej zainteresuje. Natomiast w krajach pozaeuropejskich może być niebezpiecznie, jeśli się nie zna zwyczajów i języka, a kultura jest tak odmienna, że same encyklopedyczne informacje zdadzą się na niewiele. Tam trzeba kogoś z wiedzą i gadką Wojciecha Cejrowskiego, żeby turyści naprawdę skorzystali. Dotąd prawie zawsze na takich pilotów trafialiśmy (z jednym niechlubnym wyjątkiem – wtedy rzeczywiście można mówić o pechu). Pewnie, że zwiedzanie w 30 osób oznacza, że postój w WC potrafi trwać 45 minut, ale właśnie na tych dalszych wyjazdach ludzie są zwykle bardziej ogarnięci, bo i bardziej zdeterminowani do poznawania świata. Wycieczki niedalekie to większa masówka, a więc i wódka w autobusie, i kłótnie czasem, albo ktoś, kto spóźni się na zbiórkę o pół godziny ewentualnie w Budapeszcie o 8.30h rano w niedzielę szuka otwartego kantoru, bo wyjechał za granicę z samymi złotówkami (tak, mieliśmy tak, na długim weekendzie na Węgrzech ze studenckim biurem podróży, w czasach studenckich).

      • Nie wiem – to się wypowiem. Nie byłem nigdy poza “cywilizacją”, tzn poza Europą tylko Korea Płd, USA i Kanada – wszędzie tam da radę sobie poradzić samemu, zakładając jakąśtam znajomość angielskiego i jakąśtam znajomość realiów. Aczkolwiek pierwszy raz w USA to musiałem zapytać na pierwszej stacji benzynowej kto ma pierwszeństwo na skrzyżowaniu, plus jak zatankować nie mając ZIP-code. Mam siostrę która mieszka we Francji, i korzystając z dotowanych połączeń była na Reunion i Mayotte, i w Maroku – i tam generalnie da się samodzielnie sobie poradzić, o ile zna się francuski. I to może rozszerzać taki obszar samodzielności – język: angielski, francuski, hiszpański. Ale już do takich poważniejszych państw jak Chiny czy Japonia czy Brazylia to bym się nie wybrał samodzielnie, w oparciu tylko o angielski. A już egzotyka typu właśnie Peru albo nawet Egipt to w ogóle nie – no chyba że ma się ducha przygody jak WCejrowski – tzn wychodzę z plecakiem z dworca kolejowego i niech się dzieje

  6. Jak rodowity Wrocławianin, przez całe lata miałem dylemat – czy jechać nad polskie morze, bez żadnych dróg dwupasmowych, czy może jednak do Chorwacji, gdzie choć dalej, to pogoda pewna, a i ceny przyjaźniejsze. I decyzja naprawdę nie była prosta, bo z Wrocławia do Mielna czy Kołobrzegu kiedyś jechało się 7-8 godzin, a do Chorwacji – 12-13. Przy takim obciążeniu to już naprawdę niewielka różnica…
    No i ja właśnie o tym. O czasie podróży.
    Gdy byłem młodym kierowcą – takim, któremu bardzo chciało się siedzieć za kółkiem “do odcięcia”, a który nie miał specjalnie dużo kasy do wydania, potrafiłem “na raz” przejechać trasę z Wrocławia do Wenecji, któregoś z Lido (byliśmy w trzech, położonych między Wenecją a Ravenną) czy na północne wybrzeże Chorwacji.
    Jechaliśmy wtedy zwykle do przyjaciół mieszkających w Zgorzelcu lub w Kudowie, jedliśmy z nimi obiad, po którym ja kładłem się spać, a Koleżanka-Małżonka prowadziła samodzielnie “towarzyską” część wieczoru, a o porze snu gospodarzy – ruszaliśmy na południe.
    Może się wydawać, że taki “żabi skok” o 120-150 km od domu to tylko strata czasu, ale doświadczenie jednego wyjazdu robionego bez takiego “pit stopu” przy granicy nauczyło nas, że zmęczenie przychodzi nie o te 1,5 – 2 godziny wcześniej, ale znacznie, znacznie szybciej.
    Z granicy trasa zawsze była taka sama, jeśli Chorwacja, to Brno, Wiedeń, Graz i Zagrzeb do Splitu, a jeśli kierunkiem były północne Włochy, to autostradami przez Drezno, Hof, Monachium, Innsbruck i Weronę do Wenecji.
    Dziś drogi na tyle się zmieniły, że najlepiej i tak jest jechać przez Czechy, czy wręcz z Wrocławia “cofnąć się” do Gliwic, i stamtąd ruszyć na południe przez Ostravę, bo dobre tempo na A4 pozwala oszczędzić minuty, wymieniając je na kilometry… Jak to w życiu – coś za coś.
    Ale w ostatnich latach zmieniło się też moje podejście do podróżowania i coraz częściej przypominam w tym zakresie Pana Kapitana. Wprawdzie moja hybryda nie wymaga obsługi punktów smarowania w podwoziu, a i prędkości przelotowe da się nią wykręcać znacznie, znacznie wyższe, ale pomysł traktowania samej podróży, jako części odpoczynku, bardzo nam odpowiada.
    Nie jest dla nas problemem postój na 3-4 godziny zwiedzania jakiegoś obiektu czy miasta i nocleg zaraz za nim.
    Nie kusi nas przyautostradowy fastfood, gdy parę kilometrów po zjechaniu z niej, można usiąść pod drzewami w wiejskiej knajpie w Czechach, Austrii czy Włoszech i zjeść coś naprawdę przyjemnego.
    Za to po dojechaniu “na miejsce” samochód zwykle przez pierwsze 3-4 dni głównie pokrywa się kurzem, a kręcenie się po okolicy zaczynamy, gdy już nam się znudzi hotelowy basen, przejdziemy na wskroś najbliższe miasteczko i zaczynamy wpadać na tzw. głupie pomysły 😀 To znak, że włączył się nam “szwendacz” i codziennie lub prawie codziennie, zaraz po wczesnym śniadaniu, ruszamy w dalsze okolice. Z takiego “szwendania się” zwykle rodzą się pomysły na kolejny wyskok na południe. Ale to już chyba schorzenie, którego nie da się wyleczyć 😀

  7. Szkoda, że Autor nie zajrzał do Albanii i Macedonii. Chętnie porównałbym jego wrażenia i odczucia z moimi 80 lat później…

    • Ja ostatnio – tydzień temu, byłem w Gruzji, już 2 raz więc mnie tam już wiele nie zaskoczy, nawet powiedziałbym że ruch samochodowy się cywilizuje. Choć moi 2 koledzy po przejażdżce taxi i marszrutką byli zgoła odmiennego zdania. Ogólnie idzie tam wszystko połatwić na ostatnią chwilę, działa booking i bolt, więc tylko sim na lotnisku i parę ruskich słówek w głowie. Grunt to znać trochę język który w danym kraju używają (nawet jako 2) i trochę poczytać przed przyjazdem o kraju i kulturze.
      A myślę czy nie zorganizować sobie wycieczki śladami autora w przyszłym roku 🙂

  8. A po co komu jakiś ZIP-code przy tankowaniu w Stanach i czym jest ów kod?

    • ZIP-code to jest kod pocztowy. Ale tankując w Stanach nigdy go nie podawałem (fakt, byłem tylko raz i tylko na płd-zachodzie, może przedmówcy chodziło o jakiś zwyczaj regionalny)