C’EST LA VIE: Nostalgia za krajową siódemką
Jak wiadomo, dawniej świat był lepszy. Dzieci lepiej się uczyły i bardziej słuchały dorosłych, praca była bardziej pracowita, zabawa – bardziej zabawna, zima – bardziej zimowa, słońce – bardziej słoneczne, a pomarańcze – bardziej pomarańczowe (w sumie nic dziwnego, skoro jadło się je raz w roku). Oczywiście – co do tego nie macie chyba wątpliwości – również dawne samochody były nieporównanie bardziej samochodowe.
Z większością tych stwierdzeń zgodzi się każdy dorosły człowiek. Do myślenia daje jednak to, że podobno jedna z najstarszych glinianych tabliczek znalezionych w Mezopotamii mówi, że młodzież staje się coraz bardziej nieznośna i coraz bardziej bezczelnie lekceważy autorytety, a królewscy urzędnicy kradną na niewyobrażalną wcześniej skalę i jeżeli tak dalej pójdzie, to lada chwila cywilizacja upadnie. Tabliczka ma prawie 5.000 lat.
Z bliższych nam przykładów czytałem kiedyś felieton Andrzeja Zaorskiego, który wspominał, że pewnego razu, w samym środku gierkowskiej "dekady sukcesu", siedział sobie ze znajomymi w kawiarni. Razem popijali zakazaną jeszcze kilka lat wcześniej, imperialistyczną Coca-Colę i cieszyli się, że mają szczęście żyć w dobrych czasach, podczas gdy ich rodzice w swej młodości, która przypadła na najmroczniejszy stalinizm, bali się rozmawiać na głos we własnych domach. Na to wtrącił się siedzący obok emeryt. Obruszył się niezmiernie i odrzekł, że młodzież nie ma pojęcia o tamtych czasach i że wcale nie było tak źle. On sam – argumentował – jeździł sobie wtedy na rowerowe wycieczki do lasu, umawiał z pięknymi dziewczynami, a nawet – tutaj pokazał swoje zdjęcie w dowodzie osobistym – miał gęste włosy na głowie (dowodów nie wymieniano wtedy co 10 lat).
Psychologia świetnie zna zjawisko idealizacji młodości. Gdy ludzie mówią, że świat był kiedyś piękniejszy, zazwyczaj chodzi im o to, że czupryna na głowie była bujniejsza, a szkolne koleżanki – ładniejsze. Przed sobą miało się więcej perspektyw, za sobą – mniej rozczarowań. Więcej było zdrowia i sił, a mniej – żalu i zmartwień (tych ostatnich – przede wszystkim z powodu nieświadomości, ale z tego nie każdy zdaje sobie sprawę).
Niezależnie od przyczyn, nostalgia za przeszłością to jedna z najsilniejszych ludzkich emocji.
Zamiłowanie do klasycznych samochodów – nie mówię mówię tutaj o entuzjastach-teoretykach, takich jak ja, ale o prawdziwych automobilistach, posiadających i eksploatujących oldtimery – to najczęściej przejaw tęsknoty za młodością. Jakiś czas temu słyszałem takie oto, bardzo trafne spostrzeżenie: otóż za "zabytkowy" uznajemy każdy samochód starszy od nas, za "nowoczesny" – każdy młodszy od naszych dzieci (choćby miały one i po 40 lat), a za "klasyczny" – taki, o jakim marzyliśmy za młodu, ale nie było nas stać. Skąd my to znamy? To nic, że Mercedesowi 190 albo Citroënowi BX stuknął już trzeci krzyżyk – przecież to tylko "plastiki". Być może, ale tylko dla kogoś, kto sam jest od nich znacznie starszy. Z drugiej strony Cinquecento może wciąż być "nowoczesne" – np. dla kogoś, kto przez 25 lat jeździł rowerem, kolejne 10 – WSK-ą, potem przez 15 – Syreną i dopiero tuż przed emeryturą, za oszczędności całego życia sprawił był sobie co prawda dwucylindrowy, lecz za to lśniący metalizowanym lakierem wyrób "made by FSM". A co do "klasyków"… Tutaj szkoda nawet słów – ilu samochodziarzy, tyle opinii.
Być może ten schemat jest nieco zniekształcony w Polsce, gdzie jeszcze niedawno samochody były w większości nie tylko stare jako przedmioty, ale również bardzo wiekowe jako konstrukcje, a mimo to pozostawały prawdziwym luksusem (no właśnie – czy aby na pewno "niedawno"…? Wszak niektórzy ludzie niepamiętający tych czasów są już magistrami z doświadczeniem zawodowym). Jednak na Zachodzie dokładnie tak to działa, i właśnie na tamtejszej scenie oldtimerowej widać ostatnio ciekawą tendencję, która u nas jest jeszcze nieznana, ale którą świetnie rozumiem. Chodzi o ochronę pozostałości oraz atmosfery dawnych dróg.
Siadając do auta, którym w dzieciństwie woził nas wujek, nietrudno jest przywołać ciepłe wspomnienia. Będą one jednak mocno stępione, gdy Warszawą czy Škodą S100 wyjedziemy na szeroką autostradę. Co innego, gdy podjedziemy pod budynek naszej podstawówki, albo pod dom wczasowy w Ustce, gdzie z rzeczonym wujkiem byliśmy na wakacjach pomiędzy trzecią i czwartą klasą.
Ja sam doskonale pamiętam niedzielne wyprawy do Zakopanego, jakie odbywaliśmy niegdyś z rodzicami starymi Mercedesami (najpierw dwoma kolejnymi W115 220D, potem W123 200D i 240D). Miałem wtedy 8-15 lat. Wielka była ekscytacja na widok liczby 120 na liczniku przy zjeździe na luzie dwupasmówką w Mogilanach. Podobnie jak nerwy w wieczornych korkach w drodze powrotnej przed Myślenicami. Nerwy powodowały nie tylko same korki, ale i myśl o niezrobionym jeszcze zazwyczaj zadaniu z matematyki, która była pierwszą lekcją w poniedziałek rano.
Oprócz "Zakopianki" była też wakacyjna droga do Kołobrzegu, gdzie jeździliśmy w latach 1988-94. Dwanaście godzin w samochodzie – dla mnie to była największa atrakcja lata. Zawsze trzymałem w ręce atlas i pomagałem znaleźć drogę. Tata (z wykształcenia geograf) nauczył mnie posługiwania się mapami i nazywał "pilotem półautomatycznym". Najgorzej było za Częstochową, na lokalnych drogach w okolicy Praszki i Byczyny, a potem na Pojezierzu Pomorskim, od Wałcza na północ. Fatalne oznakowanie i niewielu ludzi do zapytania. Wtedy nie śniło się nam jeszcze o GPS-ie, chociaż takie urządzenia były już dostępne w USA (m. in. w Maździe Eunos Cosmo od 1990r.). Każdego roku przywoziliśmy też kołobrzeskiemu wulkanizatorowi jedną przebitą oponę i każdorazowo stresowaliśmy się, że przed dojechaniem złapiemy drugi defekt, bo jeździło się w niedziele, kiedy o warsztat nie było łatwo. Z podróży nad morze – przynajmniej tych wcześniejszych – pamiętam też radzieckie konwoje wojskowe na Pomorzu. Krasnoarmiejcy w wielkich ZiŁ-ach i KrAZ-ach jeździli powoli, ale agresywnie, nieraz zajeżdżając drogę przy wyprzedzaniu i śmiejąc się przy tym bezczelnie zza otwartego okna szoferki. Wyraźną przyjemność sprawiało im pokazywanie, kto tutaj naprawdę rządzi.
W 1992r. pierwszy raz byłem na zagranicznej wycieczce autokarowej, a trzy lata później pojechaliśmy z rodzicami do rodziny taty, na południe Francji. Tamte wyprawy to temat-rzeka, którym nie będę Was tu zanudzał (tu i ówdzie nawiązywałem już zresztą do nich), ale ogólnie chodzi mi o to, że każdy samochodziarz ma swoje własne trasy, które wywołują w nim błogie wspomnienia. Jakieś wakacje z rodzicami czy wujkami, albo pierwsze samodzielne, z dziewczyną. Może podróż poślubna, albo pierwsza wycieczka zagraniczna. Przeprowadzka do innego miasta. Wyjazdy służbowe w pierwszej pracy. Ilu kierowców, tyle historii.
Już od kilku lat planujemy z żoną sentymentalną podróż do Kołobrzegu. Wychowywaliśmy się 250 km od siebie, ale ona jeździła z rodzicami w to samo miejsce i niewykluczone, że nieraz minęliśmy się gdzieś na plaży lub deptaku. Świat jednak nie stoi w miejscu – infrastruktora się rozwija, stare drogi co rusz zastępowane są nowymi, szerszymi i bezpieczniejszymi. Dzisiaj jadąc z Krakowa do Kołobrzegu każdy wybiera autostradę, a nie lokalne drogi przez Praszkę i Wałcz. Podobnie z "Zakopianką": jeszcze ładnych parę lat po ślubie, ile razy wracaliśmy z gór po zachodzie słońca, jak pies Pawłowa przeżywałem stres związany z poniedziałkowymi lekcjami matematyki z pierwszej licealnej. Odkąd jednak dwupasmówkę przedłużyli do Lubnia, odruch znikł, bo to już jest inny obraz, inne wrażenie zmysłowe, więc reakcja się nie włącza.
A jak to wygląda na Zachodzie? Najbardziej klasycznym przykładem jest Route 66 w USA. Powstały o niej książki, piosenki, filmy, nawet kreskówki dla dzieci (np. pierwsza część "Cars" Disneya, przy której gęba śmiała mi się non-stop). Ta trasa jest słynna na cały świat, ale istnieją też inne, mniej znane, jak np. francuska Route Nationale 7. Ta prowadziła z Paryża przez Lyon na Lazurowe Wybrzeże i wzdłuż niego do granicy włoskiej (kończąc się w Menton – dokładnie tam, gdzie jeździłem z rodzicami 20 lat temu).
Przez kilka powojennych dekad RN7 była nieodłączną częścią wakacyjnych wspomnień francuskiej klasy średniej. Całość liczyła prawie tysiąc kilometrów jednopasmówki, bez obwodnic wiosek i miast. Na niektórych odcinkach przypominała nasze drogi krajowe i wojewódzkie, ale w wielu mniejszych miejscowościach zwężała się do zaledwie czterech metrów uniemożliwiając wyminięcie się dwóch ciężarówek – gdzieniegdzie było tak jeszcze w latach 70-tych!! Nic dziwnego, że w letnie weekendy totalnie korkowała się samochodami paryżan i lyończyków zmierzających na południe oraz z niego powracających, zazwyczaj w pośpiechu i nerwach. Tysiąc kilometrów w ówczesnych autach (zwłaszcza tańszych), upał, hałas, spaliny i znudzone do granic możliwości dzieciaki na tylnej kanapie (nikt nie marzył o "tabletach uspokajających"!!) dawały się we znaki nieporównanie bardziej niż czterogodzinny lot do Hurghady i pociągały za sobą tysiące wypadków, również śmiertelnych. Dziennikarze nazywali RN7 drogą śmierci.
Mimo tego, a także ogólnej anty-motoryzacyjnej nagonki, rzeczona droga wciąż budzi ciepłe emocje w wielu Francuzach. Powstało nawet stowarzyszenie chroniące pozostałości epoki, w której poruszały się po niej Citroëny Ami, Renault 16, Peugeoty 404 i Simki 1100. Entuzjaści jeżdżą wzdłuż całej trasy – oczywiście klasykami – i fotografują niedobitki starych, kamiennych drogowskazów, ruiny dawnych stacji benzynowych i wymalowane na odpadającym tynku, wyblakłe szyldy dawno nieistniejących już sklepów i zajazdów, w których niegdyś zatrzymywali się z rodzicami na posiłek. Zupełnie jak w przypadku Route 66 większość tych przybytków zamknęła swe podwoje po wybudowaniu sieci autostrad, a rozleniwione wsie i miasteczka "Francji głębokiej", jak miejscowi nazywają zapadłą prowincję, ożywają jedynie wtedy, gdy wspomniani entuzjaści umawiają się w nich na zloty oldtimerów. Czasami nawet próbują odtworzyć… korki, jakie tworzyły się tam w lecie: istnieje np. osobny klub i blog poświęcony dorocznemu "korkowi w Lapalisse", gdzie swego czasu rozgrywały się prawdziwie dantejskie sceny (LINK). To właśnie przypomina ludziom chwile, które były najpiękniejszymi i najbardziej beztroskimi w ich życiu (o ile nie mieli matematyki w poniedziałek o 8.00).
Kto wie, może i my będziemy kiedyś z rozrzewnieniem wspominać tak znienawidzone dziś zatory na drogach, jako symbol czasów, gdy każdy mógł wsiąść do własnego samochodu i do woli…
A zresztą, lepiej nie zapeszać…
Niniejszy wpis jest o tyle wyjątkowy, że jego najważniejszą częścią są archiwalne zdjęcia. Zazwyczaj rzadko je pokazuję, bo nie jest łatwo uzyskać pozwolenia na publikację każdej fotografii z osobna. W tym przypadku zajęło mi to… prawie rok. Od dawna należałem do facebookowej grupy "Nationale 7", w której ludzie udostępniają stare zdjęcia z rodzinnych wakacji, więc odkąd ruszyłem z Automobilownią, w wolnych chwilach wyszukiwałem co ciekawsze z nich i pisałem do właścicieli, że jestem blogerem z Polski, że chciałbym napisać artykuł o podróżach dawnymi drogami i czy nie zechcieliby użyczyć mi zdjęć. Większość zapytanych bardzo się cieszyła, że ktoś zainteresował się ich wspomnieniami i że gdzieś w dalekim kraju powstaje taki tekst. Dzięki tym ludziom, których nazwiska podaję przy każdej fotce (większość z nich udostępnił administrator grupy, Thierry Dubois), tego rodzaju materiały mają szanse przetrwać, a my możemy poznać atmosferę dawnych, francuskich dróg i wakacyjnych podróży rodem z książek o Mikołajku.
Zaczynamy oczywiście od wyjazdu z Paryża, gdzie w letnie weekendy rozgrywały się istne horrory.
Foto: udostępnione przez administratora grupy French Vintage Photos
Kamienne drogowskazy o charakterystycznym kształcie były wszechobecne na francuskich drogach. Rozstawiała je firma Michelin, znana nie tylko z produkcji opon, ale też z wydawania map i przewodników turystycznych, w tym kulinarnych (i nadawania słynnych "gwiazdek Michelina"). W latach 1935-75 Michelin był właścicielem firmy Citroën – niektórzy twierdzą, że kształt strzałki drogowskazu nieprzypadkowo odpowiada symbolowi skośnego zęba z logo Citroëna i stanowi jeden z pierwszych w dziejach przykładów reklamy podprogowej.
Foto: kadr z filmu "La Parisienne"
A to już lotnisko Orly i bardzo porządna droga dwupasmowa.
Im dalej od stolicy, tym gorzej. Drogi gęsto obsadzone grubymi drzewami nie są wyłącznie specyfiką naszej części Europy.
Podobnie jak konieczność częstego wyprzedzania na pojedynczej jezdni, nieraz pozbawionej oznakowania poziomego.
Było to uciążliwe zwłaszcza w sezonie wakacyjnym, kiedy nie brakowało pojazdów ciągnących przyczepy campingowe.
Na bardziej ruchliwych podjazdach wyprzedzanie ułatwiały wydzielone pasy ruchu powolnego. Poza obszarem zabudowanym szybkość aut osobowych nie była ograniczona aż do kryzysu naftowego 1973r., często jednak wydawano rozporządzenia o czasowych limitach obowiązujących w letnie weekendy. Wynosiły one 80-100 km/h i dotyczyły konkretnych odcinków dróg uczęszczanych przez urlopowiczów.
Nawet na obszarach zabudowanych limit 60 km/h wprowadzono dopiero w 1969r. Został on obniżony do 50 km/h w 1990r.
Zaskoczyła mnie trochę popularność amerykańskich samochodów w powojennej Francji – na zdjęciach widać ich całkiem sporo.
To jest natomiast produkcja francuska, choć o zagranicznych korzeniach. Kojarzy ktoś…?
Tutaj na pewno nie było obszaru zabudowanego.
Francuska prowincja bez dostawczych Citroënów H (oraz Renault Estafette) nie jest już tym samym.
Foto: Thierry Dubois
Tutaj możemy zobaczyć, dlaczego indywidualna motoryzacja najszybciej rozwinęła się we Francji – po prostu, w początkach XX wieku nigdzie indziej na świecie nie było tak dobrych dróg. Sieć szerokich, gładkich traktów komunikacyjnych była spadkiem po epoce napoleońskiej.
Wracamy do złotego wieku automobilizmu. Na pierwszym planie, po lewej – stary dystrybutor paliwa. Sprzedawca zazwyczaj miał takie urządzenie przed domem i wychodził na zewnątrz po zapukaniu do drzwi – zazwyczaj 24h na dobę, 7 dni w tygodniu. O ile akurat nie miał spraw do załatwienia gdzie indziej. W ten sposób tankowało się czasem jeszcze w latach 60-tych.
W mniejszych miejscowościach częsty był brak chodników (Pont Royal).
Tutaj widzimy świeżo zmodernizowaną drogę, ale biegnie ona wciąż przez środek miejscowości (Neuvy-sur-Loire).
Polska – pardon!! – Francja w budowie (kanał Donzère-Mondragon, prace trwały w latach 1947-52).
Są nawet dwupoziomowe skrzyżowania.
Tutaj już jest obwodnica, ale jeszcze nie dokończona.
Długie zjazdy były niebezpieczne dla przeładowanych ciężarówek, których hamulce bardzo szybko się przegrzewały (Auberives-sur-Varèze).
Tutaj jest akurat jest pod górę. Awaria? Zagotowana woda? A może zwykły odpoczynek…?
Tego widoku na pewno kierowcy nie wspominają dobrze.
Ale przynajmniej radiowóz jest, jak się patrzy.
W latach 50-tych wykroczenia dokumentowano montując szybkościomierz na błotniku radiowozu, a aparat fotograficzny w jego wnętrzu.
Prawdziwe fotoradary pojawiły się w 1974r.
Tym razem to nie blokada policyjna, a… strajk francuskich rolników!!
Ważnym punktem na trasie było 60-tysięczne miasto Valence. Jak wiele innych, również i ono długo nie miało obwodnicy.
Ci, którzy podróżowali RN7 w dzieciństwie, najlepiej pamiętają miasto Montélimar, którego lokalną specjalnością był pyszny nugat. Dodatkową ciekawostką na zdjęciu jest bardzo rzadki model Renault 3 (budżetowa wersja czwórki, pozbawiona m. in. trzeciej pary okien bocznych).
Nugat z Montélimar opiewali sami Beatlesi (poszukajcie sobie piosenki "Savoy Truffle"). Był on obowiązkowo przywożony z wakacji jako upominek, podobnie jak inne, lokalne specjały wielu regionów Francji. Niestety, spora część takiego biznesu straciła rację bytu po wybudowaniu autostrad.
Produkty lokalne miały zazwyczaj długoletnie tradycje.
Foto: udostępnione przez administratora strony FB Visiter Paris En Traction Citroen.
Wiele miejscowości posiadało charakterystyczne punkty – jak np. zegar w Tassin la Demi-Lune w pobliżu Lyonu.
Przez takie miejsca wiodła najruchliwsza trasa kraju – to zdjęcie zrobiono o spokojnej porze, ale w wakacyjne weekendy jechało tędy pół Francji (Saint-Vallier).
Most na rzece Yonne w Joigny. Yonne jest tradycyjnie uznawana za dopływ Sekwany, choć dzisiaj wiadomo, że to ona niesie więcej wody. Mimo to, nazwy dolnego biegu rzeki nie zdecydowano się zmienić, bo trzeba by było uznać, że to Yonne, a nie Sekwana przepływa przez Paryż – taka rewolucja przewróciłaby do góry nogami połowę francuskiej kultury.
Nowoczesne rondo wymyślili Brytyjczycy (którzy potem rozwinęli ideę wprowadzając ronda turbinowe i tzw. "magiczne"), ale z jakiegoś powodu uznaje się je za specjalność Francuzów. Być może ma na to wpływ ogromna popularność tzw. rond kompaktowych w tym kraju.
Przelotowa ulica w Roanne…
Foto: Thierry Dubois
…oraz w Corbeil-Essonnes.
Tak, to jest droga krajowa, i to najruchliwsza we Francji. Biegła tędy aż do 1968r. Centra średniowiecznych miasteczek nie były projektowane dla wymijających się ciężarówek – ich ciasnota (obok systemu podatkowego) jest jednym z głównych powodów popularności małych samochodów w krajach śródziemnomorskich.
Jedna sztuka raczej się zmieści, ale uważać trzeba, nie tylko gdy siedzi się za kierownicą, ale również gdy po prostu przebywa się w pobliżu.
Foto: skan z nieistniejącej już gazety l”Illustration, udostępnił Guy Deloffre
A oto i Lapalisse – miejscowość, w której dzisiejsi miłośnicy klasycznej motoryzacji zbierają się co roku, by odtworzyć korki oldtimerów i w ten sposób choć na chwilę wrócić do beztroskich czasów dzieciństwa.
25 lat wcześniej ulice w Lapalisse wyglądały zupełnie inaczej.
Modernizacja dróg nie rozwiązywała wszystkich problemów, bo w niektórych miejscach ruch wzrastał szybciej niż przepustowość.
Dostawa benzyny do miasteczka Tournus, gdzie droga rozwidlała się na odnogę prowadzącą do Lyonu i dalej nad morze, oraz drugą, do Grenoble i w Alpy.
W celu uniknięcia tłoku i upału wielu urlopowiczów preferowało jazdę nocną. Nie zawsze była to bezpieczna opcja – poza miastami drogi były nieoświetlone, a sześciowoltowe reflektory świeciły bardzo słabo. Do tego dochodziło zmęczenie kierowców, którzy nierzadko oszczędzali dni urlopu wyruszając w drogę zaraz po zakończonej pracy.
Nocowanie w trasie było wtedy czymś normalnym i nikt się o to nie burzył. Zakazy wjazdu czy nocnego postoju przyczep i pojazdów campingowych były nie do pomyślenia jako naruszające podstawowe prawa obywatelskie (poza tym byłyby równoznaczne z tabliczką "turystom wstęp wzbroniony", więc nikomu nawet nie przychodziły do głowy).
Oczywiście byli i tacy, którzy mogli sobie pozwolić na hotel.
Motel położony na 500-nym kilometrze drogi (w Chonas-l'Amballan) nie należał chyba do tanich, co widać po zaparkowanych przed nim pojazdach.
Również przed prowincjonalnym hotelikiem "Srebrna Wieża" (La Tour d'Argent) w Villeneuve-sur-Allier nie widać żadnego 2CV ani R4.
Z drugiej strony, przybytki takie stały nieraz nawet w kompletnej głuszy, musiały więc cieszyć się jakimś powodzeniem.
"Hotel Podgórski". "Królowa Lazurowego Wybrzeża – Nicea – wieczna wiosna"
O wiele bardziej popularne były restauracje – wszak mówimy o Francji, gdzie restauratorstwo urosło do rangi sztuki, a samo spożywanie posiłków było i jest celebrowane jak nigdzie indziej na świecie.
"Oberża Pod Odważnym Kogutem". Ta nazwa brzmi dość ciekawie, ale wersja francuska – Auberge du Coq Hardi – nie zachęciłaby raczej do odwiedzin Anglika…
"Pod Błękitną Trasą" stoi samochód niemiecki…
…a pod "Dzikim Zachodem" – oczywiście amerykański.
Tańsze auta widać pod skromniejszymi zajazdami…
…i kawiarnio-restauracjami.
Gdy i na to szkoda pieniędzy lub czasu, zostaje piknik pod wiaduktem…
…lub na przydrożnym parkingu. Butelki wina na masce nie powinny dziwić: aż do lat 70-tych zakaz prowadzenia auta pod wpływem alkoholu był czysto teoretyczny, bo jedynym narzędziem jego egzekwowania były badania krwi wiążące się z odstawieniem podejrzanego do najbliższego szpitala. Z uwagi na kłopotliwość tej procedury stosowano ją w zasadzie wyłącznie wobec sprawców wypadków oraz w skrajnych, wizualnie oczywistych przypadkach.
Pojazdy też trzeba regularnie karmić…
…a od czasu do czasu – również podleczyć.
Przed wojną było trudniej, bo samochody wymagały częstszej obsługi…
…ale sieć warsztatów była adekwatna do popytu.
Czy wiedzieliście, że "ermitage" znaczy po francusku "pustelnia"…?
Dostawa!!
Drogi lokalne bywały znacznie gorsze od głównych. Miejscowość St-Pierre le Moutier leży przy RN7, ale na zdjęciu uchwycona jest boczna dróżka (jak mówi znak, zniszczona na odcinku 17 km).
Uliczki miasteczek "Francji głębokiej" były na co dzień bardzo spokojne, wręcz leniwe (Ris-Orangis).
Podobna scenka z St-Pierre le Moutier.
Z braku obwodnic lokalne święta z procesjami i defiladami potrafiły sparaliżować ruch w promieniu dziesiątków kilometrów...
…co widać choćby tutaj, przed wjazdem do miasta.
Trasy Tour de France też prowadzono drogą RN7.
Motocykle były we Francji mniej popularne niż w Anglii albo Niemczech, ale w epoce przedwojennej jeździło ich niemało.
Im dalej na południe, tym pogoda bardziej słoneczna, a teren – bardziej górzysty.
Tutaj do wakacyjnego raju jest już całkiem niedaleko. Ten konkretny zakręt był ogromnie niebezpieczny, bo kierowcy oślepieni słońcem po wyjeździe z tunelu często go po prostu nie zauważali (tuneli jeszcze nie oświetlano, a samochodowe reflektory świeciły słabo, więc kontrast ogromnie obciążał oczy, zwłaszcza u starszych kierowców). Miejsce przebudowano dopiero w latach 90-tych.
No i dojechaliśmy!! Wreszcie błękitne morze!!
Foto: udostępnione przez administratora strony FB Mustang de St Maur
Nazwa kawiarni Esterel sugeruje, że jesteśmy w okolicy pasma górskiego o tej samej nazwie. Ciągnie się ono wzdłuż Lazurowego Wybrzeża między Cannes i St Raphaël…
…i odznacza wyjątkowym pięknem: w intensywnym słońcu czerwono-pomarańczowe skały i ciemnozielona roślinność tworzą niesamowity kontrast z głębokim błękitem morza. Wzdłuż pasma biegnie najwspanialsza droga nadmorska, jaką osobiście znam – zwie się Corniche de l'Esterel lub Corniche d'Or ("corniche" to każda droga wzdłuż brzegu wody). Została otwarta w 1903r., a mierzy 40 km.
Oryginalne miejsce: Île d'Or (Złota Wyspa) naprzeciwko St Raphaël. W latach 1905-61 była własnością lekarza, niejakiego Auguste'a Lutaud, który w 1913r. obwołał się jej królem. Bił własną monetę i wydawał znaczki pocztowe. Wyspa nadal jest własnością prywatną, ale dzisiejszy posiadacz uznaje zwierzchność Republiki Francuskiej. Miejsce można zobaczyć w jednej ze scen znakomitej komedii "Gamoń" ("Le Corniaud") z Louisem de Funèsem i Bourvilem. Na pierwszym planie – camping.
Nareszcie wakacje!!
W rejonie śródziemnomorskim takie widoki nie należą do rzadkości. Sam kiedyś w Portugalii przejeżdżałem pod rzymskim akweduktem, którego filary stały sobie niewzruszenie na jezdni – w końcu to one były tam kilkanaście wieków wcześniej. Z kolei we Francji widziałem raz grube platany posadzone… pośrodku jezdni (na bulwarze, gdzie nikt nie przekracza tempa marszu, ale nie zmniejszyło to mojego zdziwienia).
I jeszcze to samo z drugiej strony.
Choć zdjęcie jest czarno-białe i słabej jakości, przez skórę aż czuje się śródziemnomorski skwar – pewnie z powodu ostrego światła i rosnących po bokach platanów.
Chyba nawet palmy nie dają takiego efektu, chociaż w tamtych czasach dla przybyszów z północy były prawdziwą egzotyką.
Tuż przed wojną.
Reprezentacyjna Promenada Anglików w Nicei to pozostałość końcówki XIX wieku, kiedy brytyjscy arystokraci, za sprawą szybkich i wygodnych kolei zaczęli korzystać z uroków południowego słońca. W tle widać kopułę istniejącego do dziś, luksusowego hotelu Negresco – chyba najbardziej charakterystycznej budowli miasta.
Wejście do innego, ekskluzywnego hotelu.
Foto: udostępnione przez administratora grupy FB Chamade – Franch Vintage Photos
Tutaj też widać Negresco, ale tylko z daleka. Dziś Promenada Anglików ma po sześć pasów w każdą stronę.
W drugiej połowie XX wieku Brytyjczycy nadal lubili Lazurowe Wybrzeże, ale przyjeżdżali tam już innymi pojazdami (przez dość krótki czas, bo od lat 70-tych przestawili się na tanie loty. Niemcom czy Holendrom zajęło to jakieś 30 lat dłużej).
Śródziemnomorskie miasteczka wyglądają podobnie, niezależnie od kraju, w którym się znajdują.
Centrum Antibes Juan-les-Pins.
A tutaj – Cannes (z odpowiadającymi prestiżowi miejsca samochodami).
MORZE, NASZE MORZE!!
Nie wszyscy dysponowali własnym środkiem transportu.
W Menton droga numer 7 dobiega końca – dalej są już Włochy.
Tak wyglądała granica francusko-włoska – dzisiaj praktycznie niemożliwa do zauważenia.
Ja jeszcze pamiętam szlaban w tym miejscu – pierwszy raz byłem tam w roku 1995. Wtedy celnicy w ogóle nie wychodzili już z budki i nie zwracali żadnej uwagi na przejeżdżające samochody, nawet te na na polskich numerach.
Co by nie mówić o UE, to dzięki niej takich widoków już praktycznie nie pamiętamy (tak, tak, wiem to wszystko, już siedzę cicho…).
My tu gadu-gadu, a w międzyczasie zbudowali autostradę 😉
Więc do Paryża wracamy w mgnieniu oka… Koniec zabawy, jutro do pracy!!
Foto: udostępnione przez administratora grupy FB Souvenirs d'enfence (w międzyczasie zlikwidowanej)
***
Dzisiaj po RN7 dalej jeżdżą samochody z Epoki Chromu – w końcu po Paryżu już niedługo nie będą mogły.
Ludzie wspominają dzieciństwo, jeżdżą na campingi…
…odtwarzają dawną atmosferę…
…i wyszukują relikty dawnych epok. Ta firma co prawda jeszcze istnieje…
…ale ta – już nie…
…ani ta.
***
Każdy człowiek żyje w określonej epoce, która kształtuje jego opinie i wartości. Nie da się obiektywnie stwierdzić, na ile uzasadniona jest nostalgia za "starymi dobrymi czasami" i narzekanie na "dzisiejszy świat" i "dzisiejszą młodzież", jak się okazuje – nieobce nawet starożytnej Mezopotamii. W istocie, latanie jest obiektywnie szybsze, wygodniejsze, tańsze i bezpieczniejsze od kilkunastogodzinnej, nocnej jazdy wąskimi, nieoświetlonymi drogami bez poboczy i porządnego oznakowania, samochodem z sześciowoltowymi reflektorami, wąskimi, diagonalnymi oponami i bębnowymi hamulcami bez wspomagania. Czy jednak potrafi wywołać podobne emocje? Czy daje satysfakcję na miarę pokonania własnym autem tysiąca kilometrów przez nieznane krainy?
Każde pokolenie wymyśla nowe, efektywniejsze rozwiązania dla starych problemów oraz pionierskie dla nowych. Nieodmiennie spotyka się przy tym z oporem seniorów, niedowierzających "nowinkom" i niechcących słyszeć o porzuceniu znanych im od dzieciństwa zwyczajów i recept. Sto lat temu opór ten musiał pokonać automobil, zanim udało mu się wyprzeć konia. Za jakiś czas historia zapewne się powtórzy, bo jakkolwiek nam świat bez samochodów nie mieści się w głowie, to dzisiejszej młodzieży – powoli zaczyna. Społeczna tolerancja ryzyka nieustannie spada: kiedyś robotnicy biegali bez zabezpieczenia po konstrukcjach drapaczy chmur, obecnie "ryzykowne" jest wyjęcie pen-drive'a z laptopa z pominięciem ikony "bezpieczne usuwanie sprzętu". Samochody nazywa się "maszynami śmierci", mimo że na drogach UE ginie zaledwie jedna osoba na ćwierć miliarda pojazdokilometrów (!!). Prawdopodobnie wielu z nas dożyje momentu, kiedy ręczne prowadzenie auta zostanie zabronione. Dla nas to wizja rodem z apokalipsy, ale młodzi masowo przyklaskują inżynierom Google'a głoszącym, że jazda samochodem jest "przykra i niebezpieczna" – pewnie dlatego, że nie pozwala się cofnąć do poprzedniego savegame'a.
Podobno już dzisiaj w Wielkiej Brytanii na pytanie "gdzie byłeś na wakacjach?" niektórzy odpowiadają: "nie wiem, leciałem samolotem". Tymczasem zachodni emeryci nadal masowo spędzają jesień życia na buszowaniu camperami po drogach południowej Europy. Chociaż koszty takiej eskapady przekraczają cenę pakietu all inclusive, oni nie wyobrażają sobie innego sposobu na ostatni i najdłuższy w życiu urlop, bo od zawsze takie właśnie znaczenie miały dla nich słowa "odpoczynek" oraz "Przygoda".
Jeździjmy więc jak najwięcej, póki możemy. Delektujmy się osławioną "jednością natury, maszyny i człowieka" samodzielnie prowadząc auto po krętych, prowincjonalnych dróżkach – takich, jak dawna RN7. Dzięki autostradom są one luźniejsze niż kiedyś, a i restrykcji na nich jakby mniej. Twórzmy i pielęgnujmy wspomnienia, bo to jedyne, czego nikt nam nie odbierze ani nie opodatkuje. Wspomnienia są bezcenne nie tylko dla nas samych i naszych najbliższych, ale czasami i dla ludzi zupełnie obcych, lecz dzielących naszą Pasję. Zwłaszcza taką, która od dawna nie jest już politycznie poprawna i której złoty wiek, niczym migawki ze szkolnych lat, pozostał jedynie odbiciem w naszym duchowym lusterku wstecznym.
Je remercie infiniement a Thierry et a tout le monde dont l'aide et la gentillesse m'ont permis de creer cet article!! Merci!!
Foto tytułowe: Laurent Galvier
Foto końcowe: Philippe Crozat
Ten amerykanski samochód co jest francuski to ford vedette.
Zgadza się.
Dla mnie blogowy wpis roku – genialny. Kocham takie klimatyczne wspomnienia. A ostatnie zdjęcie …. ZAJEBISTE !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Bardzo, bardzo dobry pomysł na wpis!
Aż sobie wyobraziłem jak taki sentymentalny wpis o drodze mógłby wyglądać u nas, za wiele lat. Ta łezka w oku na widok zdjęć szyldów "BLACHODACHÓWKI SKUP EUROPALET ZAWRÓĆ 150KM", "MEBLE DEZAJNERSKIE", "SALON ZLEWOZMYWAKÓW 'ZLEWEX' 3KM". A tekże nagrań przedstawicieli handlowych jedzących kanapkę, pijących napój energetyczny, wyprzedzających na trzeciego i drących gęby przez okna swoich VAGów TDi – wszystko jednocześnie (człowiek-orkiestra naszych czasów!) – to będzie nostalgia!
😉
Trzeba trzaskac takie zdjęcia dla potomnych!!
Ehh…kiedyś było lepiej 😉 żartuję było po prostu inaczej, za 30 lat także będziemy wracać z nostalgią (mam nadzieję) do dzisiejszych czasów i wpsominać spalinowe auta, korki i takie tam 🙂
Artykuł mistrzostwo świata!!
mi z Krajowej Siódemki najbardziej żal… (ciekawe, czy ktoś skojarzy) – "Sie Je Ryby we Frąknowie" – raz nawet zjechałem z ekspresówki, żeby odwiedzić wspomniany przybytek, ale dawno tam nie byłem i nie wiem czy w ogóle nadal istnieje – jeśli nie, to jest to jeden z tych cudownych elementów folkloru zabitych przez modernizację…
Oj tak, "Sie je ryby we Frąknowie" to taki klasyk DK7, że zawsze się uśmiecham jak to widzę. Tak samo zajazd "Warmia i Mazury", który stoi dokładnie przy granicy województwa mazowieckiego i warmińsko-mazurskiego.
Od jakiegoś 4 roku życia, czyli od prawie 20 lat co roku podróżuję DK7 do Jastrzębiej Góry – najpierw jako pasażer, teraz jako kierowca. Pamiętam, że kiedyś prawie cała droga była jednopasmowa i prowadziła przez las, i podróż do JG potrafiła trwać nawet i 12h, teraz jestem na miejscu w 6-7h. "Siódemka" zawsze będzie wzbudzać we mnie przyjemne uczucie nostalgii.
Odnośnie artykułu – myślałem, że poprzedniego o piosenkach samochodowych już nic nie przebije, Szczepan nigdy nie przestanie mnie pozytywnie zaskakiwać. 🙂
No kurcze, też mnie ten wpis powalił. Fajny klimat.
O Route 66 (przynajmniej częściowo) opowiada książka "Grona gniewu", dzięki niej dopiero zrozumiałem jak wielkie ona ma znaczenie w historii USA.
Co do Kołobrzegu to nie mam z nim wspomnień z dzieciństwa, wybraliśmy się tam rodzinnie 4 lata temu i do dziś źle wspominam drogę, chyba w życiu mnie tak jazda nie zmęczyła. O fotoradarach nawet nie wspominam, bo to przecież ich zagłębie 🙂 Na szczęście kosztowało mnie to tylko 100zł (62km/h na 50).
Notomiast krajowa 7 jest też częścią mojego życia, bo mieszkam od niej raptem 1200 metrów, i do dziś mnie zadziwia jak z każdym rokiem jest coraz bardziej ruchliwa. Przyznam szczerze, że z utęsknieniem oczekuję otwarcia ostatniego odcinka S7, bo wtedy "moja" stara 7 pewnie trochę się odciąży.
Pożyjemy, zobaczymy.
Odrobinę tej nostalgii można poczuć odwiedzając stary przebieg DK3 w okolicach Zielonej Góry. Jako turysta rowerowy przejeżdżałem tam dwukrotnie przed budową S3 i ostatnio w zeszłym roku. Widok jest niesamowity, puste wyjeżdżone połacie asfaltu, droga jest w tej chwili drogą powiatową i mamy tam wyjatkowe przypadki bezkolizyjnego skrzyżowania dróg powiatowych. Ciekawe jak szybko roślinność zajmie skrajne pasy.
Pezepiękne fotki, uświadamiaja mi, że się urodziłem troche za późno trochę nie w tym kraju. Francja to moim zdaniem (jako całość) najpiękniejszy kraj Europy. wielu będzie przedkładać Włochy, jednak nigdzie chyba nie ma tylu widoków bezapelacyjnie zatykających dech w piersi. Poza tym w dużym stopniu o efekcie decyduje nie tyle sama natura, klimat etc ale właśnie architektura i tym podobne.
Uwielbiam tego typu artykuły z historycznymi fotografiami, a jak jeszcze tematem przewodnim jest motoryzacja to już w ogóle cudowna rzecz. Na pewno jeszcze wiele razy wrócę do niego popatrzeć na tą kolekcję zdjęć.
Prywatny Mercedes i wycieczki do Francji w PRL?
Wpis ciekawy, ale sam kraj niezbyt, bardziej pasjonująca byłaby relacja z Korei i jej błyskawicznego rozwoju po wprowadzeniu wolnego rynku, tam każda dekada to jak epoka, może to temat na następny taki wpis?
Francja była po raz pierwszy w 1995r.
Mercedes był po raz pierwszy w 1987, 15-letni bez podłogi i progów. Skąd się wziął i po co, opisałem już kiedyś w artykule o Ladzie KRA 0002. kontynuacka jeszcze będzie.
chapeau bas
Nie czytałem lepszego wpisu.
Wpis roku!
O SzK urkawodna, to jest dopiero rozprawka. Gdybym miał czapkę, to bym ją zgłów. Wspomniałeś, że Brytyjczycy latali, a Holendrzy nie mogli się przekonać i że campery. Brytania jest o jedno morze za daleko, trzeba promować, czyli wykonać podobną procedurę z biletami, rezerwacjami jak na lotnisku. To trwa dodatkowe pół dnia w każdą stronę. Holendrzy to naród turystyczno-campingowo-odkrywczy i z dobrym dojazdem do całej zachodniej EU, więc latanie było nieuzasadnione. Oni lubią też pływać kanałami, co jest jeszcze bardziej slow niż karawaning. Kamper za to jest przygodą samą w sobie i można zabrać psa podróżnika ze sobą. Możliwość dość wygodnego pomieszkania na szerokich plażach Danii, fiordach Norwegii, czy w górach Italii jest nieosiągalna "samolotem". Samolot nie leci starą siódemką, tylko podniebnie:-( Ja się im nie dziwie i nie latam, jak mogę dojechać.
konkretny artykul, kawal dobrej roboty 🙂
nie dziwie sie Franzuzom ze tyle km jezdza tam na lazurowe wybrzeze, bo na prawde jest tam pieknie, goraco, woda cieplutka, ladne polnagie dziewczyny… 😉 raz bylem sluzbowo pare lat temu i to najladniejsze miejsce w jakim bylem, dodatkowo ujezdzaja tam ciagle np Citroeny Mehari (pierwszy i jedyny raz tam je widzialem na zywo i to kilka sztuk!) ze o innych klasykach nie mowiac… na prawde fajnie i sielankowo – nikt tam sie nigdzie nie spieszy, zadnej pogoni za prestizem – pozluszczane z lakieru 15 letnie samochody to typowe codzienne jezdzidla.
zupelnie za to nie rozumiem naszych polskich wypraw nad nasze wiecznie zimne morze, gdzie wiecznie wieje, albo pada, a jak nawet nie wieje i nie pada to i tak jest chlodno… bezsens, juz byle jeziorko jest 100 razy fajniejsze (szczegolnie tu kolo lublina – za leczna) spokoj, cisza, ciepla woda… i 50km a nie 500 😉
To jak benny, cofasz swoje słowa o Facebooku? 😉
hehe niemam nic przeciwko uzywaniu tego 😉 mnie po prostu nie kreci upublicznianie wlasnego zycia i chwalenie sie wszystkim (a w tym celu 90% ludzi tego uzywa) i nie zacheci nawet z tego powodu do korzystania z tego, no ale jak widac moze byc przydatne, wiec niech bedzie ze cofam 🙂
P { margin-bottom: 0.21cm; }
Piękny artykuł, brawa dla tego pana.
Dla wszystkich którzy się smucą, że to już za późno na takie klimaty, że nie ma, że autostrady, że polskie piekiełko mam jedną wiadomość – nie lękajcie się, w Polsce jest tyle świetnych szos przez zapomniane miejscowości, tyle duktów wiodących po bruku pamiętającym zamierzchłe czasy że dla każdego coś się znajdzie, no i co ważne, stan ten szybko nie przeminie. Odpowiednia muzyka, urokliwa pogoda i zwykłe tłuczenie kilometrów nagle zmienia się w prawdziwą przygodę. No i omijamy weekendowe korki na autostradach i ekspresówkach – zdarza się wyjść in plus z czasem podróży . Piszę to w oparciu o swoje doświadczenie w wycieczkach po południowo – zachodniej części naszego kraju, w innych rejonach na pewno nie jest gorzej, zapewne inaczej 🙂
Pozostaje kwestia odpowiedniego krążownika. Żaden old- lub young- timer nie są potrzebne – wystarczy wehikuł którym jazda sprawia nam przyjemność. Mam nadzieję że zdążę wyremontować Suzuki Maruti w tym sezonie 😛
Padalcu, masz rację, w Pd-Zach. części jest jak piszesz, a im bardziej na północ tym lepiej. Zachodni pas był kiedyś skomunikowany wzdłóż Nysy/Odry, a teraz te drogi straciły na ważności i pozostają takie sobie malowniczo zapuszczone. najwięcej zabytkowego bruku można spotkać jednak w Zachodniopomorskiem, w kwadracie powiedzmy: Świebodzin, Myślibórz, Cedynia, Szczecin. Można sobie takimi kocimi łbami jeżdzić do woli przez lasy i morenowe wzgórza. Jezior pod dostatkiem, Bennemu by się bardzo podobało.
Jeednak, z tym krążownikiem to bym uważał i wybrał jakiś krążownik o zawieszeniu niezbyt skomplikowanym i łatwym w regeneracj oraz misce olejowej należycie osłoniętej/oddalonej od poziomu zero. Współczesne automobile nie są projektowane pod kątem takich duktów i trochę szkoda zmęczyć. Maruti to niby co jest jak nie YTajmer?
Suzuki jaktajmer pełno gembo!
I pocieszę Was, takie drogi są wszędzie – wystarczy tylko jeździć tymi, kóre w atlasach zaznaczone są na żółto, a unikać tych czerownych.
Heh, zapachniało oldskulem – kto dziś używa atlasów???
Atlas to podstawa!! GPS tylko jako wspomaganie, dobry zwłaszcza w mieście.
Właśnie przebywam w Albanii. Tutaj jeżdżenie po żółtych drogach z atlasu jest jeszcze ciekawsze, jest tylko jeden problem- szansa dotarcia na miejsce: 50/50. W każdym bądź razie nie wyobrażam sobie życia bez wypraw samochodowych i jak już wprowadzą te samochody Googla, to będę pluł im na maski przez sztuczną szczękę.
na Lubelszczyznie jest wystarczajaco duzo jezior i zapuszczonych drog, szczegolnie nie tych zoltych tylko szarych 🙂 a im dalej na wschod tym piekniej – wioski zatrzymane w latach 70, spokoj, cisza… podobalo by mi sie tam mieszkac, ciezko tam z czegos poza emerytura wyzyc…
ja zawsze mam atlas ze soba, choc nawigacje na dluzsza trase tez biore, ale porzadnego atlasu nic nie zastapi w razie czego, przydal sie juz bardzo wiele razy, jest zreszta juz tak spanachany ze kartki sa poprzyklejane tasma 🙂
ale ja to wole np na mapie lublina znalesc sobie adres, szybko obmyslic droge i jechac, denerwuje mnie jechanie tylko na nawigacji bez wiedzy co ona wymyslila, a przegladanie trasy przez nia wymyslana zajmuje jeszcze dluzej niz szybkie sprawdzenie sobie na mapie.
wspolczesne samochody sie niebardzo nadaja to fakt, ale zeby bylo ich szkoda? pff, tyle tego badziewia jezdzi ze nie szkoda, szkoda tych starych, bo jest coraz mniej…
Genialny wpis! Nostalgia, tak, to odpowiednie słowo, jak czyta się taki artykuł. Ja w tym roku, ze znajomymi wybieram się Mx5-tką bocznymi drogami do Chorwacji.
Bardzo fajny wpis.
Przypomnialo mi sie podusmowanie tego bloga przez zlomnika, ze brakuje tu "pierdolniecia". I wlasnie chyba w tym jest sila tego bloga… Ja wchodze na automobilownie, zeby sie zrelaksowac i ukoic skolatane nerwy 🙂
A jak chce pierdolniecia to wchodze na zlomnika. Dwa blogi o tej samej tematyce, ale bardzo roznym charakterze. Ja czytam jednego i drugiego
Jedną z najbardziej klimatycznych polskich dróg, a dla mnie najbardziej klimatyczną była stara A 4-ka, była reichsautobahna nr 29 z betonowymi płytami , na wielu odcinkach wyglądała jeszcze na przełomie 90-ych i 2000 jakby czas się tam zatrzymał w końcu lat 30-ych , uwieczniona na kilku starych filmach, np autobus odjeżdża 6 20 z Aleksandrą Śląską, zresztą rekord fiata 125 w 1973 był bity na niej. Mieszkałem jakieś 100 metrów od niej przy wylocie z Gliwic na Opole. W okolicach Wrocławia były jeszcze oryginalne poniemieckie zjazdy z kostki brukowej i charakterystyczne stacje benzynowe po obu stronach, zresztą te stacje chyba się ostały na szczęście.
W Niemczech takie relikty bywają uznawane za zabytki, chociaż wiele innych się też burzy. Być może napiszę kiedyś coś więcej o Reichautobahnach, bo trochę mitów wokół nich naroslo.