DZIEDZICTWO INŻYNIERII: SURFING NA FALI
Do końca lat 80-tych sytuacja była prosta: benzyniak był dynamiczny i uładzony, diesel – oszczędny i trwały. Wprawdzie od czasów kryzysu naftowego, dzięki turbodoładowaniu i lepszemu wygłuszeniu, wady silników wysokoprężnych raziły już mniej, ale po pierwsze, mocny turbodiesel prawie zawsze kosztował najwięcej spośród wszystkich wersji, a po drugie – złagodzenie wad pozostawało względne. Aż tu nagle, w 1987r., nastąpiło prawdziwe trzęsienie ziemi.
Metafora z trzęsieniem ziemi pasuje tu o tyle, że przełom nastąpił we Włoszech – które leżą w strefie mocno sejsmicznej, natomiast do tamtej pory nie słynęły raczej z produkcji osobowych diesli. A o “rewolucji” czy jej synonimach raczej mówić nie możemy, gdyż… chodziło o powrót do pierwotnej idei Rudolfa Diesla, czyli wyrzucenie komory wstępnej/wirowej i przywrócenie do łask wtrysku bezpośredniego.
***
Wtrysk bezpośredni oznacza zmniejszenie strat ciepła (komora spalania ma mniejszą powierzchnię w stosunku do objętości) i strat mechanicznych (brak konieczności dwukrotnego przepompowywania gazów przez wąskie kanaliki). W wielkich silnikach przemysłowych, okrętowych, a nawet w ciężarówkach zasadę tę stosowano już dawno, jednak w autach osobowych kluczowa była redukcja wibracji i hałasu – ze względu na wytrzymałość pasażerów, a do pewnego stopnia nawet struktury nadwozia. Tu wtrysk pośredni sprawiał się świetnie, bo spowalniał przyrost ciśnienia po samozapłonie (a więc wygładzał i wyciszał proces spalania), obniżał średnie ciśnienie w cylindrze (czyli obciążenie mechaniczne, co pozwalało zbudować lżejszy silnik) i zmniejszał zwłokę zapłonu (umożliwiał przyspieszenie obrotów).
Był tylko jeden problem: zawirowania powietrza i mechaniczne przeszkody umieszczane w komorze wstępnej pomagały wytworzyć jednorodną mieszankę, więc przy ich braku należało mocno podnieść ciśnienie wtrysku. Stare, poczciwe pompy szeregowe (które w klasycznych Mercedesach dawały po 150, a w rekordowych przypadkach do 400 barów) nie miały tu czego szukać. Należało użyć pompy rozdzielaczowej (rotacyjnej), która generowała 600-1.000 barów, ale – z uwagi na wymaganą precyzję obróbki – była kosztowniejsza i wrażliwsza na jakość paliwa.
Patrząc na oba rozwiązania aż trudno uwierzyć, że to pierwsze mogło w czymkolwiek górować – tymczasem to właśnie dzięki niemu silnik wysokoprężny w ogóle zaistniał w motoryzacji. Fakt jednak, że dopiero ta druga koncepcja umożliwiła dieslowi nawiązanie walki rynkowej z benzyniakami: jakkolwiek kultura pracy raczej się pogorszyła, to moc – zwłaszcza przy upowszechniającym się turbodoładowaniu – zbliżyła się do jednostek benzynowych, zużycie paliwa spadło jeszcze bardziej, a trwałość pozostała znakomita.
Foto: materiał prasowy Robert Bosch GmbH
Foto: materiał prasowy Robert Bosch GmbH
Ale miało być coś o Włoszech. Oto wiosną 1987r. na rynku pojawiła się nowa wersja silnikowa Fiata Cromy, z 1,9-litrowym turbodieslem z bezpośrednim wtryskiem. Chodziło o jednostkę dotychczas stosowaną w użytkowym Fiacie Ducato, gdzie kultura pracy i hałaśliwość grały drugorzędną rolę. Doprowadzenie tych cech do poziomu (z pewną trudnością) akceptowalnego w aucie osobowym stanowiło wielkie wyzwanie.
Specjalnie dla Cromy opracowano nową głowicę, tłoki, korbowody i łożyska główne. Dla wygładzenia pracy napędu zastosowano specjalne poduszki zawieszenia silnika, hydrauliczne sterowanie sprzęgła (ale jeszcze bez dwumasowego koła zamachowego), dodatkową obudowę głowicy z wygłuszeniem i specjalnie dostosowane układy dolotu/wydechu. Niezawodność sprawdzono na torze Nardó, przejeżdżając pojedynczym egzemplarzem aż 150 tys. km z maksymalną prędkością i postojami jedynie na tankowanie i wymianę oleju.
Szkic: materiał producenta
Z pojemności 1.929 cm³ i stopnia sprężania 18:1 udało się uzyskać 92 KM przy 4.200 obrotach i 194 Nm przy 2.500 – z użyciem pompy rozdzielaczowej Boscha (o ciśnieniu wtrysku 600-650 barów), turbosprężarki KKK i chłodnicy powietrza doładowującego. Świece żarowe istniały, ale według producenta były potrzebne jedynie do zimnego rozruchu przy silnych mrozach (tylko poniżej -15ºC, w każdych innych warunkach silnik zapalał jak benzynowy). Fabryczne dane mówiły o maksymalnej prędkości 180 km/h i 12,5 sekundach do setki – czyli poziomie benzynowych motorów o tylko odrobinę mniejszej pojemności (1,6-1,8 zamiast 1,9 litra).
W porównaniu do oferowanego równolegle, tradycyjnego turbodiesla 2,5-litrowego kultura pracy pogorszyła się znacząco, ale moc spadła tylko o 9 KM. Dziennikarze włoskiego magazynu “EPOCH” zmierzyli obu wersjom przyspieszenie w 4,9/4,6 sekundy d0 60 km/h, 11/12,3 sekundy do 100 km/h i 25,9/32,7 sekundy do 140 km/h. Z kolei zużycie paliwa zmniejszyło się z 5,4/7,2/8,7 litra do 4,2/5,4/6,6 litra (odpowiednio przy 90/120/140 km/h). Co najciekawsze, wersja z wtryskiem bezpośrednim kosztowała mniej: 29,2 mln lirów, wobec 31,42 mln dla starszej 2,5-litrówki. Tylko pod względem kultury pracy i hałaśliwości nową jednostkę określono jako “dokuczliwą” – już wtedy, przy ówczesnych standardach dieslowskich.
Foto: materiał producenta
Fiat Croma 1.9 Turbo D i.d. (od iniezione diretta) mógłby stać się hitem, gdyby tylko producent zdecydował się zaoferować go całej Europie. Niestety, w obawie przed dziecięcymi chorobami ograniczył się do rynku włoskiego: ten krok nie tylko zaszkodził sprzedaży, ale też pozbawił Fiata sławy pioniera. Niedługo potem podobne rozwiązanie wprowadziło Audi, które równocześnie zastrzegło oznaczenie TDI (turbocharged direct injection) i rozreklamowało je do tego stopnia, że do dzisiaj wielu samochodziarzy wierzy w jego pierwszeństwo.
Gdzieniegdzie można przeczytać, że Włosi zrobili tu błąd – ja jednak uważam, że to typowe mędrkowanie po fakcie, bo wdrażanie rewolucyjnego rozwiązania nieodłącznie wiąże się z ryzykiem. W tamtym czasie włoskie samochody nie miały dobrej opinii za granicą, więc kolejna fala reklamacji na pewno by im nie pomogła. Fiat zresztą od lat z powodzeniem stosował podobną strategię: przykładowo, pierwszym kompaktowym hatchbackiem z zespołem napędowym ułożonym poprzecznie z przodu nie był wcale VW Golf, tylko Autobianchi Primula – również sprzedawane tylko w Italii, przez co i w tym względzie za innowatora uchodzi Volkswagen. Ale widocznie nie wszystkim zależy na tego typu rozgłosie.
Po Fiacie turbodiesla z bezpośrednim wtryskiem dostał Austin Montego (w 1988r., tuż przed zmianą marki na Rover – chodziło o dwulitrową jednostkę Perkinsa o mocy 82 KM), oraz wspomniane już Audi.
W styczniu 1990r. Audi zaprezentowało pięciocylindrowy model 100 2,5 TDI, rozwijający 120 KM przy 4.250 obrotach i 265 Nm przy 2.250. Dziś takie liczby wyglądają co najwyżej rozczulająco, ale wtedy były znakomite.
Foto: materiał producenta
Silnik TDI był rezultatem aż 13 lat prac nad bezpośrednim wtryskiem ze zintegrowanym elektronicznym sterowaniem dawką i kątem wyprzedzenia wtrysku, ciśnieniem doładowania, a nawet hydraulicznym zawieszeniem silnika (pod tym względem Niemcy faktycznie byli pierwsi, bo Fiat i Austin/Perkins używali systemów mechanicznych). Umożliwił osiąganie 200 km/h, przyspieszenie do setki w 10 sekund i średnie zużycie paliwa na poziomie zaledwie 5,7 litra na 100 km – w wielkiej limuzynie segmentu E!!
Foto: materiał producenta
Audi TDI zyskały elektroniczny pedał gazu (w formie potencjometru przekazującego sygnał do pompy wtryskowej), elementy mocujące o zmiennej sztywności, a także nowatorskie wtryskiwacze – wciąż oparte na mechanicznym zaworku sprężynowym, ale teraz dwustopniowym: w miarę narastania ciśnienia najpierw poddawała się pierwsza, słabsza sprężyna, co wpuszczało do cylindra “pilotażową” dawkę paliwa inicjującą samozapłon, zaś później, przy większym ciśnieniu, reagowała sprężyna twardsza, podając dawkę główną. W ten sposób fala uderzeniowa zostawała złagodzona, a kultura pracy poprawiała się.
Niedługo przed premierą, w sierpniu 1989r., międzynarodową sensację wywołała rekordowa próba, w której Audi 100 2.5 TDI pokonało 4.818 km po drogach publicznych, ze średnią prędkością 60,2 km/h i niewiarygodnym spalaniem 1,76 litra na 100 km!! Samochód był jednak specjalnie przygotowany (miał między innymi wymontowane elementy wygłuszające i prawe lusterko, opony napompowane do 4 barów i przełożenia wydłużone o 20%, by uzyskać prędkość 60 km/h przy 1.100 obrotach), dodatkowo trasę wyznaczono po możliwie płaskich autostradach, a na nielicznych zjazdach wyłączano silnik. Mniej ekstremalny wyczyn miał miejsce w styczniu 1990r., w czasie prasowej premiery na Hockenheimringu: tu specyfikacja też była nieseryjna (między innymi bez wygłuszeń, z niższym zawieszeniem, przysłoniętą chłodnicą, obniżonym stopniem sprężania, mniejszymi dyszami wtryskiwaczy, elektrycznym wspomaganiem hamulców, itp.), a na dziesięciu okrążeniach toru, czyli około 60 km, udało się uzyskać spalanie 3,52 litra na 100 km.
Pierwsza generacja motorów TDI nie została przebojem: w ciągu ostatnich dwóch lat produkcji Audi 100 C3 znalazła zaledwie 4.764 klientów, w następne 3 lata w C4 – 51.464. Zapoczątkowała jednak prawdziwą rewolucję: dwa lata po 2,5-litrowej pięciocylindrówce na rynek weszła jej czterocylindrowa wersja 1,9-litrowa, dostępna również bez turbo. W Audi 80 rozwijała ona o 15 KM więcej niż odpowiednik z komorą wirową (90 zamiast 75 KM), skracając czas rozpędzania do 100 km/h z 17,5 na 14 sekund.
“Diesel Audi spełnia już dziś normy czystości spalin, które obowiązywać będą w Europie dopiero od 1992 roku. Szczególnie istotne jest to, iż udało się ograniczyć zawartość cząstek stałych (sadza) w spalinach, przysparzających ostatnio wielu wrogów wysokoprężnym jednostkom napędowym (…) Przyszłość należy więc bezsprzecznie do silnika z bezpośrednim wtryskiem” – pisał redaktor Tomasz Sobiecki z “Motoru“, w grudniu 1989r. Jak widać, pewne problemy inżynierowie zauważali wcześniej niż politycy, w dodatku wyprzedzająco podejmowali konkretne i skuteczne środki zaradcze.
Kolejne wersje, o mocach 64-130 KM, montowane w wielu modelach wszystkich masowych marek koncernu Volkswagena, pozostały w produkcji prawie dwadzieścia lat (do 2008r.), zyskując sobie niemal kultowy status z powodu swej oszczędności i trwałości (przebiegi grubo ponad pół miliona kilometrów nie dziwiły nikogo). Tyle że układy zasilania też się po drodze zmieniały – doszły między innymi turbiny o zmiennej geometrii, a nawet całkiem nowy system wtrysku. Ale o tym za moment.
***
Lata 90-te były na Zachodzie okresem wzrostu gospodarczego i niskich cen paliw (poza krótkim epizodem w czasie operacji “Pustynna Burza” w 1991r.). Mimo to, silniki Diesla ogromnie zwiększyły swój udział w rynku – z 13% na początku dekady do aż 32% pod jej koniec!!
Pierwsza przyczyna tego boomu to oczywiście opisywany tu postęp techniczny, który z silników wysokoprężnych uczynił autentyczną – choć nietanią – alternatywę dla benzyniaków. Modele z turbodoładowaniem i bezpośrednim wtryskiem nie jeździły już wolniej, za to wciąż o połowę taniej – co w Europie, bardzo wysoko opodatkowującej paliwa, stanowiło silny argument nawet w dobie taniej ropy naftowej. Po drugie, europejskie rządy zachęcały do zakupu dieslowskich samochodów przy pomocy polityki podatkowej. Cele były tu dwa: po pierwsze zagospodarowanie rynkowej nadwyżki oleju napędowego (przed kryzysem wielkie jego ilości spalały elektrownie cieplne, od czego potem zaczęto odchodzić – więc coś należało zrobić z “oszczędnościami”), a po drugie redukcja emisji dwutlenku węgla, której cele narzuciło porozumienia ACEA, zawarte w 1998r. pomiędzy producentami aut i Komisją Europejską. Najłatwiej było to osiągnąć przechodząc na napęd dieslowski, więc w tym kierunku szła presja polityczna – a ludzie chętnie się jej poddawali, bo w ten sposób oszczędzali pieniądze.
W 1997r. nastąpił kolejny przełom – i to znów we Włoszech. Przełom nazywał się common-rail: podobnie jak sama idea wtrysku bezpośredniego, również ta nie była nowością, bo po raz pierwszy zaistniała w angielskich łodziach podwodnych w… 1916r.!! Sprawa jest bardzo prosta: pompa wtryskowa podaje paliwo pod wysokim ciśnieniem do pojedynczego zasobnika (zwanego “wspólną szyną” – common-rail), z którego biegną przewody do poszczególnych wtryskiwaczy, otwieranych następnie elektrycznie.
Układ common-rail firmy Bosch
Foto: materiał prasowy Robert Bosch GmbH
Co to daje? Po pierwsze, tradycyjne pompy dostarczały zmienne ciśnienie, zależne od obrotów silnika i fazy ruchu tłoczka – wspólny zasobnik eliminuje ten problem. Samo ciśnienie może być wyższe, dzięki ciągłej pracy pompy. Najważniejsza jest jednak możliwość dowolnego ustalania mapy wtrysku, niezależnie od elementów mechanicznych – bo sygnał elektryczny daje się modulować komputerowo, a wtryskiwacz działa błyskawicznie i precyzyjnie. Pomaga to podzielić paliwo na więcej dawek, z czym mechaniczne wtryskiwacze TDI radziły sobie tylko połowicznie (systemy common-rail początkowo podawały dwie dawki na cykl, później – nawet do ośmiu). Dokładność odmierzania paliwa i momentu wtrysku jeszcze bardziej zwiększyły wynalezione w ostatnich latach wtryskiwacze piezoelektryczne: tu ciśnienie wtrysku dochodzi do 2.500 barów, dwukrotnie przewyższając pierwsze samochodowe układy common-rail, czterokrotnie rozdzielaczowe pompy pierwszego Fiata Cromy czy Audi TDI, oraz kilkunastokrotnie tradycyjne pompy szeregowe. Dzięki temu wszystkiemu sprawność energetyczna silników wysokoprężnych doszła w naszym stuleciu do 55-60%, zbliżając się do wymarzonych przez Rudolfa Diesla 80%.
Pierwsze motoryzacyjne zastosowanie “wspólnej szyny” nastąpiło w… dawnej NRD: w 1985r. taką prototypową konstrukcję przygotowali inżynierowie zakładów IFA, z przeznaczeniem do znanej i u nas, lekkiej ciężarówki W50. Niestety, permanentny kryzys gospodarki zablokował prace – a wielka szkoda, bo byłaby to światowa nowość, która najprawdopodobniej szybko przenikłaby do aut osobowych (tylko wyobraźmy sobie Trabanta z common-railem!! 🙂 ). W wadzie ciężkiej pionierami zostali więc Japończycy, a konkretnie – należąca do Toyoty marka Hino, która seryjną produkcję podjęła w 1995r., kupując elementy układu wtryskowego od Denso Corporation. Spośród pojazdów osobowych pierwsza była natomiast Alfa-Romeo 156.
W tej historii odrobinę smuci to, że grupa Fiata (w tym elektrotechniczny oddział Magnetti-Marelli) tkwiła wtedy w finansowym dołku – została więc zmuszona sprzedać patenty Boschowi, który doprowadził prace do końca. W tym jednak przypadku pierwsze zastosowanie nastąpiło w pojeździe włoskim i ten fakt jest znany lepiej niż pierwszeństwo bezpośredniego wtrysku Fiata Cromy.
Alfa-Romeo 156 2.4 JTD z 1997r. miała pięć cylindrów, dziesięć zaworów z jednym wałkiem w głowicy, pojemność 2.387 cm³, moc 136 KM przy 4.200 obrotach i moment 310 Nm przy 2.000. Osiągi – według danych fabrycznych 203 km/h i 9,5 sekundy do setki – nie odbiegały od porównywalnych aut benzynowych, a już po kilku latach poprawiły się znacząco (od 2003r. dostępna była wersja 175-konna, oferująca 225 km/h i 8,3 sekundy).
Foto:
Foto: materiał producenta
Jeszcze w tym samym roku swoje silniki common-rail zaprezentował Mercedes: najpierw 4-cylindrowe, 2,15-litrowe 200 i 220 CDI o mocach 102 i 125 KM, niedługo potem również 5- i 6-cylindrowe, o pojemnościach 2,7 i 3,2 litra oraz mocach 170 i 197 KM. Później dołączyła większość producentów europejskich. Dziennikarzy opanował szał: każdy test dieslowskich wersji poszczególnych modeli zaczynał się od wspomnień stereotypów “głośnego klekotania, problemów z rozruchem i przyspieszenia mierzonego kalendarzem” z zaznaczeniem, że to już przeszłość, bo oto mamy do czynienia z “benzynową” kulturą pracy i osiągami, oraz – to był szczególny koloryt – “surfowaniem na fali momentu obrotowego“.
Ta ostatnia metafora szybko się oklepała, ale nie zawsze odczytywano ją dobrze. “Ponadprzeciętna elastyczność” nowoczesnych diesli jest powszechnie chwalona, chociaż nie spełnia słownikowej definicji: zakres użytecznych obrotów nie jest tu wcale szeroki – wręcz przeciwnie, zazwyczaj bywa węższy niż w benzyniakach, tylko po prostu leży niżej. Te silniki pomiędzy 2.000-3.500 obrotów ciągną wspaniale, jednak poza tym zakresem tracą rezon, więc zabawa trwa krótko. Prawda natomiast, że w codziennym użytkowaniu najważniejsze są te obroty, z których korzystamy najczęściej – to one tworzą ogólne wrażenie o silniku. Stąd powiedzenie o “surfowaniu”.
Charakterystyka przebiegu momentu obrotowego diesli common-rail wynika przede wszystkim z silnego doładowania, do którego ten typ silnika doskonale się nadaje. Opadanie krzywej powyżej 3.500 obrotów z jakiegoś powodu umykało uwadze testerów, których w całości absorbowały “niezmierzone pokłady momentu obrotowego” pojawiające się zaraz po ruszeniu. Nic zresztą dziwnego, jeśli owe momenty osiągały wartości znane wcześniej z aut supersportowych albo amerykańskich V8-mek sprzed kryzysu naftowego (warto pamiętać, że w latach 90-tych benzynowe czterocylindrówki osiągały góra sto kilkadziesiąt Nm, V6 – do dwustu kilkudziesięciu, natomiast już dwulitrowe common-raile najczęściej przekraczały 300).
Przełom stuleci był w motoryzacji kolejną epoką beztroski i dekadencji – bo po szoku lat 70-tych, z ich dwoma kryzysami naftowymi i początkami ruchu ekologicznego, paliwa znów potaniały, a systemy oczyszczania spalin dały nadzieję, że zieloni zostawią samochodziarzy w spokoju. Szczególną rolę grały tu właśnie diesle, bo ich rekordowo niskie jednostkowe zużycie paliwa oszczędzało zasoby, uspokajało sumienia i pozwalało patrzeć prosto w twarz każdemu uczciwemu ekologowi. Przed pojawieniem się gargantuicznych SUVów o mocach porównywalnych z supersamochodami niemal każdy, nawet duży osobowy diesel spalał nie więcej niż benzynowe toczydełka segmentu B, a w pewnych warunkach nawet mniej. Pojawiały się pierwsze filtry cząstek stałych – rakotwórczych i generujących wielkomiejski smog (pierwszy taki filtr dostał w 2000r. Peugeot 607).
Z początkiem XXI stulecia DaimlerChrysler zaprezentował serię diesli od czterech do ośmiu cylindrów (w tym również wersje tuningowane przez AMG, na które zaraz odpowiedziała firma AC Schnitzer prezentując 3,5-litrowego, 310-konnego ACS3 3.5d, zdolnego zbliżyć się do granicy 300 km/h). Volkswagen poszedł jeszcze dalej, pokazując wysokoprężne motory V10 i V12, dochodzące do 500 KM i 1.000 Nm. Wersje “na ropę” oferowało nawet Porsche Panamera oraz wiele modeli typowo sportowych (np. Peugeot 406/407 coupé i RC-Z, Alfa-Romeo Brera, cabriolety Audi i Volkswagena, Mercedesy SLK i CLK itp.). Świetne diesle na rynek europejski zaprojektowała Honda, dotychczas trzymająca się od klekotów z daleka. Nawet Amerykanie, od zawsze traktujący samoczynny zapłon jako ekscentryczną fanaberię garstki germanofilów, łaskawszym okiem spojrzeli na dieslowskie pick-upy i SUVy, doceniając ich oszczędność oraz potężny moment obrotowy. Na drugim biegunie znalazły się super-oszczędne, trzycylindrowe jednostki Audi A2, VW Lupo i Smarta, obiecujące mieścić się w trzech litrach paliwa na 100 km. Pośrodku zaś kłębiła się cała plejada 1,5-2,5-litrowych modeli segmentów C i D – szalenie uniwersalnych, bo spełniających wszystkie wymagania lwiej części klientów. Moce stu kilkudziesięciu KM przy pozamiejskim spalaniu poniżej sześciu litrów, z wyeliminowanymi kłopotami w zimie i przywilejami podatkowymi stanowiły ideał większości użytkowników – zwłaszcza że na początku XXI wieku nastąpiło kilka skokowych wzrostów cen paliw (w 2003, 2008 i potem już trwale po 2011r.).
Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze, że Volkswagen, w latach 1998-2008, w miejsce wtrysku common-rail stosował tzw. pompowtryskiwacze – zintegrowane elementy łączące funkcję pompy wtryskowej i wtryskiwacza. Eliminowały one przewody wysokiego ciśnienia (które niekorzystnie wpływają na dawkowanie paliwa) i zmniejszały zwłokę zapłonu, jednak wykazywały szereg wad klasycznych pomp rozdzielaczowych. Ten patent też nie był nowy: podobną koncepcję rozważał już Rudolf Diesel, a w ciężkich silnikach stosowano ją od lat 30-tych. Ostatecznie jednak został wyparty przez common-rail.
Foto: Hans Haase, Licencja CC
***
Na przełomie stuleci silnik Diesla zadomowił się w samochodowym sporcie: w 1998r. 24-godzinny wyścig na Nürburgringu wygrał Hans-Joachim Stuck na BMW 320d, pomiędzy 2006-14 w 24h LeMans zwyciężały samochody napędzane silnikami wysokoprężnymi (ośmiokrotnie Audi, jednorazowo w 2009r. również Peugeot), w 2008r. mistrzostwo świata w klasie pojazdów turystycznych zdobył Yves Muller na dwulitrowym, 280-konnym Seacie Leonie TDI, a trzy lata później w rajdzie Dakar triumfował Nasser Al-Attiyah w 310-konnym Volkswagenie Race-Touareg.
Samo dwunastocylindrowe, 650-konne Audi R10 TDI wygrywało w Le Mans trzykrotnie (2006-08), zostając pierwszym dieslowskim zwycięzcą tej imprezy
Foto: Fabrice Pluchet, Licencja CC
Kwestia kultury pracy jest bardziej złożona: samochody z dieslami common-rail uznajemy za “cywilizowane”, ale taki rezultat uzyskuje się głównie przy pomocy wygłuszeń, dwumasowego koła zamachowego, itp., czyli po prostu maskowania problemu, a nie usuwania go (choć podzielenie dawki paliwa też bardzo pomogło). Gdyby te same środki zastosować do starych silników z wtryskiem pośrednim, rezultat byłby dużo lepszy – zwłaszcza przy multicylindrowcach, które już w latach 80-tych pracowały całkiem przyjemnie. Tyle że te wszystkie wysiłki wiążą się z ogromnymi kosztami i dodatkowo komplikują i tak już bardzo złożone konstrukcje.
I tu dochodzimy do kwestii eksploatacyjnych. Niegdysiejsze diesle z komorą wstępną były najtrwalszymi i najbardziej niezawodnymi z istniejących silników samochodowych: teza pana Y.Y., że “diesel nigdy nie zgaśnie, dopóki ma paliwo” w dużym stopniu odpowiadała prawdzie, a powielane gdzieniegdzie opinie o droższym serwisie nie miały nic wspólnego z rzeczywistością (fakt, że producenci zalecali częstsze wymiany oleju, zwykle co 5.000 km, ale innych czynności obsługowych praktycznie nie było: nie istniał problematyczny układ zapłonowy ani gaźniki, pompy wtryskowe były autentycznie wieczne, a końcówki wtryskiwaczy, w cenie pół baku paliwa za komplet, wymieniało się najwcześniej po ćwierci miliona kilometrów).
Co innego common-rail: pompy wysokiego ciśnienia i wtryskiwacze pracujące przy 2.000 barów niszczą się od najmniejszych zanieczyszczeń paliwa, a kosztują krocie. Turbosprężarki o zmiennej geometrii, dwumasowe koła zamachowe, elektronika sterująca, a nade wszystko elementy coraz bardziej złożonych układów oczyszczania spalin przysparzają kierowcom wielu zmartwień i oczywiście kosztów. Problematyczne były zwłaszcza pierwsze generacje common-rail, w których nagminnie padały wtryskiwacze i pompy wysokiego ciśnienia, szerokim echem odbiły się też masowe awarie diesli marek znanych dotychczas z najwyższej niezawodności: dwulitrowych jednostek Volkswagena (następców legendarnie trwałego 1,9 TDI) albo niektórych konstrukcji Toyoty i Subaru. Później sytuacja się poprawiła, ale nowoczesne diesle, choć nadal bardzo trwałe, nie są już tak bezawaryjne i bezproblemowe jak kiedyś. Poza tym nie są też tanie – dlatego popularność zdobyły wyłącznie dzięki stymulacji fiskalnej, występującej tylko w Europie Zachodniej (oraz Indiach, ale tam długo produkowano stare konstrukcje z wtryskiem pośrednim).
Owa “stymulacja” (będąca w istocie karaniem za kupowanie pojazdów benzynowych, bo system podatkowy nigdy nie wytwarza żadnej wartości, a jedynie nakłada ciężary – większe lub mniejsze, według politycznego widzimisię) sprawiła, że od 2005r. udział diesli w europejskim rynku samochodów osobowych przekroczył 50%, a w wiodących krajach – Francji i Austrii – dochodził do 80%. Prądy polityczne mają jednak to do siebie, że mogą skończyć się równie gwałtownie, jak fala momentu obrotowego w najbardziej wysilonym turbodieslu. Wtedy też kończy się surfing.
***
To, co jeszcze niedawno uznawano za ratunek dla naszej planety, nagle zostało obwołane największym trucicielem, odpowiadającym ponoć za zabijanie tysięcy ludzi rocznie (takie kreatywne statystyki nigdy nie przestaną mnie dziwić). Mimo nieprawdopodobnej presji na redukcję emisji CO2, która w obecnym momencie usiłuje cofnąć Europę do średniowiecza, silnik Diesla stał się wrogiem publicznym numer 1. Na razie pozostaje w ofercie, ale jego rynkowy udział w Europie spadł do 14%, czyli poziomu z lat 80-tych. Wyłącznie z przyczyn politycznych – zmian systemu podatkowego i zakazów wjazdu lub ich zapowiedzi, dotyczących coraz większej liczby miejsc (takie zakazy łamią oczywiście podstawowe zasady prawa, jak niedziałanie wstecz i nieodbieranie praw nabytych, ale to już dawno przestało mieć znaczenie).
Pseudoekologia i stopniowe, acz konsekwetne wygaszanie zjawiska motoryzacji to oczywiście temat na osobny wpis, nie wiążący się bezpośrednio z silnikiem wysokoprężnym. Można długo dyskutować, czy diesel jest optymalnym napędem samochodu osobowego – bo oszczędności paliwa uzyskuje się kosztem wielomiliardowych inwestycji w technologie (które przekładają się na cenę zakupu, poddając w wątpliwość jego opłacalność dla kierowców niepodlegających presji fiskalnej). Do myślenia daje zwłaszcza fakt, że osobowe diesle nie przyjęły się szerzej w żadnym kraju, którego władze nie karały za wybór benzynowej alternatywy. Jest jednak bezdyskusyjnym faktem, że silnik wysokoprężny – zgodnie z przewidywaniami swego twórcy – osiąga najwyższą sprawność energetyczną spośród wszystkich silników cieplnych (w dodatku było tak na każdym, nawet bardzo wczesnym etapie jego rozwoju), wobec czego naprawdę oszczędza zasoby i środowisko, szczególnie po wyposażeniu w nowoczesny osprzęt z systemami oczyszczania spalin. Jeśli to właśnie od niego zaczęła się stopniowa likwidacja wolności przemieszczania się obywateli, to świadczy tylko o jego wiodącej roli w zbudowaniu owej wolności (nieprzypadkowo pierwsze szykany dotknęły starszych samochodów używanych, później nowych niższych segmentów oraz wszystkich diesli – czyli opcji najprzystępniejszych dla szerokich mas).
Rudolf Diesel uważał, że jego wynalazek ma potencjał wyniesienia gospodarczego i społecznego rozwoju cywilizacji na zupełnie nowy poziom – i tak się faktycznie stało (nie tylko w dziedzinie motoryzacji, ale szeroko rozumianej mechanizacji każdej dziedziny wytwórczości i transportu). Nic więc dziwnego, że demontaż tejże cywilizacji rozpoczyna się właśnie od stopniowego wyrugowywania silnika Diesla.
Sam konstruktor wciąż jeszcze ma ulice swego imienia w większości niemieckich miast – nawet w tych, które najaktywniej zwalczają dzieło jego życia. Pytanie jednak, jak długo jeszcze?
Foto: materiał prasowy Audi AG
Foto tytułowe: zombieite, Licencja CC
Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)
Jakoś tak historycznie biznes zawsze był blisko powiązany z polityką. Żeby biznes się kręcił, klient musi kupić produkt, a jeśli stary dalej spełnia satysfakcjonująco swoją rolę to po co ma to robić?
Myślałem, że pierwszym dieslem z bezpośrednim wtryskiem w osobowkach był silnika Land Rovera – ale to chyba był pierwszy, ale turbodiesel jeszcze z wtryskiem pośrednim.
Politycy nie mówią, że trzeba przejść na inny napęd, tylko zlikwidować transport indywidualny. EV to tylko etap przejściowy.
Tylko, że to chyba niemożliwe (prawda?), nie w czasach internetu i globalizacji, gdzie ludzie będą wiedzieli jak żyje się w innych krajach… osobiscie wierzę, że motoryzacja jednak przetrwa, chociaż pewnie czasy gdy można było kupić zdatny do jazdy używany samochód za równowartość średniego wynagrodzenia już nie wrócą.
Jerzy:
cały czas można tak kupić, śpieszcie się i kupujcie puki można, najlepiej taki co na żółte można już zarejestrować, i się wtedy niczym nie martwić, bo będzie jak na Kubie, czyli będzie trzeba lepić w nieskończoność to co się ma
ja tam kupuję zawsze samochody za poniżej najniższej krajowej i teraz i tak są o wiele lepsze czasy bo za 3tyś to już można na prawdę fajny zdrowy samochód kupić np Volvo 850/V70 w automacie, albo np Zafirę w automacie, a te 15 lat temu to co najwyżej zgnitego Pomyloneza z gaźnikiem…
Zdaję się, że jeden z wiodących producentów samochodów lobbował m.in. za ograniczeniem sprzedaży indywidualnym klientom… 🤔
No politycy to też ludzie, nie są zawieszeni w próżni i są podatni na różne wpływy (a wpływy są jakoś dziwnie powiązane z $$$ pieniędzmi)…
Sprzedaż to jak najbardziej wierzę, że jest solą w oku, bo ze swoją własnością robimy, co chcemy. Producent wolałby użyczać w abonamencie, żebyśmy musieli płacić mu więcej i jeszcze serwisować wyłącznie u niego, trzymając się jego warunków. Ale to, co aktualnie jest na agendzie polityków, ma przyczyny czysto polityczne.
Ludzie u góry nie potrzebują masowej motoryzacji. Nie potrzebują korków na ulicach i tłumów turystów w fajnych miejscach. Wolą zwolnienia z ograniczeń wszystkich jachtów do 5000 ton (ale nie kontenerowców przywożących nam tanie towary), odrzutowców do 12 miejsc (ale nie tanich linii lotniczych) i samochodów małoseryjnych producentów (podczas gdy te popularne już prawie nie są produkowane, a dla używanych zamyka się miasta). Tego właśnie chcą. A pieniądze na to i tak im oddamy ze swojej pracy – cytując klasyka, “rząd się jakoś wyżywi”, nawet bez fabryk samochodów. Ja zawsze powtarzam, że w XX wieku afrykańscy dyktatorzy byli miliarderami, a europejscy ministrowie jeździli do biur metrem. Władzy nie jest potrzebna rozwinięta gospodarka i powszechny dostatek, a wręcz przeciwnie. Trzeba tylko przekonać ludzi, żeby oddali swoją wolność – i to dzieło jest już na ukończeniu.
Ndv: jakiego producenta masz na myśli? – z chęcią będę go bojkotował 😉
“Tylko, że to chyba niemożliwe (prawda?), nie w czasach internetu i globalizacji, gdzie ludzie będą wiedzieli jak żyje się w innych krajach…” – oj tam, oj tam, to się ten internet w razie czego zablokuje i nikt nic nie zobaczy
Nie trzeba blokować. Ludzi nie interesuje wiele – dostęp do całej wiedzy mają w kieszeni, a konsumują w 90% Pudelka i zdjęcia kotów. Pozostałe 10% obywateli można z powodzeniem zignorować, nie zrobią żadnej krzywdy.
@ Jerzy:
O ile pamiętam to przy takich pomysłach wspominano VW i Renault (chyba za czasu rządów Tavaresa, który zdaje się teraz szefuje Peu… znaczy Stellantisowi).
Ale co pod stolikiem dyskutowali inni to nie wiadomo 🙂
Renault kiedyś próbowało sprzedawać elektryczne Zoe bez baterii (!!), a baterie leasingować osobno. No i zainteresowanie było bliskie zeru, dopóki nie zmienili modelu na normalny, tzn. sprzedawanie całego samochodu w formie działającej.
Faktycznie pomysł z leasingiem baterii był mocno “średni”, za to ostatnio Renault wpadło ostatnio na pomysł fabrycznej regeneracji używanych samochodów swojej produkcji, co samo w sobie nie wydaje się złym pomysłem.
A co do pomysłów ograniczenia przez EU indywidualnej motoryzacji, to wierzę, że ludzka pomysłowość w obchodzeniu nieżyciowych przepisów jednak nie zna granic i wyobrażam sobie, że społeczeństwo tak łatwo się z obostrzeniami nie pogodzi i pojawią się prywatne “taksówki”, auta rejestrowane jako “ciężarowe”, “specjalne”, “zabytkowe”, czy np rejestrowane poza granicami UE.
Można tez się zastanowić, czy to co dla nas jest drakońskimi ograniczeniami i horrendalnymi cenami, dla przeciętnego pracującego Niemca i Francuza już może niekoniecznie. Trudno mi sobie wyobrazić żeby przeciętnego przedstawiciela zachodniej klasy średniej w krótkiej perspektywie przestało być stać na samochód i pozostał on zarezerwowany jedynie dla właścicieli prywatnych jachtów i odrzutowców. A to, że w “arabskich” dzielnicach Paryża będzie mniej aut do podpalania pewnie tych co chodzą na wybory niespecjalnie martwi.
Fakt, że ludzie zwyczajów z młodości nie zmieniają, dlatego też śruba jest przykręcana stopniowo. Ja mam dziś 43 lata, a wśród młodszych ode mnie samochodowa pasja jest rzadka. W Niemczech aż połowa ludzi do 30tki w ogóle nie ma prawa jazdy!! Z czasem oni zyskają przewagę liczebną (wraz z imigrantami – bo rozwodnienie kultury wolności jest podstawowym celem aż tak silnego promowania imigracji, jakie występuje na Zachodzie).
Jeszcze niedawno w turystycznych miejscach spotykało się głównie Niemców czy Holendrów. Dziś też jest ich sporo, ale już wyłącznie siwych. Wśród młodszych dominuje Europa Wschodnia, w tym Polacy – bo do nas “postępowość” dociera z opóźnieniem.
Wspomniałeś też o “klasie średniej” – otóż ona jest do likwidacji. To podstawowy postulat obecnej polityki. Ludzie samodzielni i niezależni od władzy nie mają prawa istnieć. Ma być tylko wąska elita i rzesze pracujących na nią mieszkańców “miast 15-minutowych”.
To oczywiście skrajna wersja, którą nie tak łatwo wprowadzić, bo opór jednak jest. Ale opór z czasem słabnie, zwłaszcza wśród młodych, a czasu jest dużo. To nie są projekty na jutro, tylko bardzo długofalowe – nakreślone ponad 100 lat temu, a przybierające realne kształty dopiero dzisiaj. W dodatku pomału, ale konsekwentnie.
Z tym realizowanym od 100 lat projektem, to trochę pachnie mi “teorią spisku” – mam wrażenie, że patrząc sto lat wstecz, to ludzie raczej z dekady na dekadę zyskiwali coraz więcej wolności, a stopniowe odbieranie jej to tak naprawdę domena ostatnich dwóch max trzech dekad i to w ramach relatywnie niewielkiej w skali świata organizacji jaką jest UE.
To są konkretni autorzy i ich konkretne dzieła, które dziś można sobie poczytać. One leżą w bibliotekach – nikt ich nie spalił, jak u Orwella, bo nie ma takiej potrzeby. Ludzi po prostu to nie obchodzi.
Klasycy marksizmu – np Róża Luksemburg i Karl Liebknecht – wprost pisali, że Europa to jedyne miejsce w świecie, gdzie ludzie nie akceptują niewoli, a zmiana tego stanu to praca na około cztery pokolenia, czyli 100 lat. Pisali to w czasie i zaraz po I wojnie światowej. 100 lat później ludzie mieli wg nich zacząć sami prosić o kajdany – i to się zaczyna dzisiaj dziać, właśnie po 100 latach. Coraz częściej obrońcy wolności są nazywani płaskoziemcami i utopistami, a postęp utożsamia się z rozbudową aparatu władzy i gąszczu zakazów.
Wcześniej ludzie zyskiwali oczywiście wolność, ale to dlatego, że rzeczona opcja nie miała wiele do powiedzenia. Ale zapowiadana praca nad wykorzenieniem wolności trwała i trwa nadal. Chodzi o stopniowe przejmowanie uniwersytetów, mediów i całego przekazu, jaki trafia do mas. O stopniowe odwracanie znaczenia podstawowych pojęć i wartości. O zaprzestanie nauczania logiki i właściwego wnioskowania (co było podstawą edukacji dzieci od starożytności do około II wojny światowej) i zastępowania nauki myślenia wpajaniem posłuszeństwa. O promowanie konkretnych myślicieli i autorów nagrodami Nobla i artystycznymi. O całą szeroko rozumianą poprawność polityczną, która nie jest niczym innym jak bardzo kompleksowym i na pozór nieoczywistym niszczeniem ludzkiej samodzielności, wolności i zaradności, oraz zastępowaniem jej posłuszeństwem i kolektywizmem.
Tak, wiem że mówienie o tym jest w mediach utożsamiane z płaskoziemstwem. Tymczasem przez ostatnie 100 lat część naszej pracy oddawanej władzy wzrosła z 10 do prawie 60%, a co do zakazów i kagańców wszyscy wiemy jak jest i jak ma być za kilka lat.
W przyszłym roku Benny nie wjedzie już swoim autem do mojego miasta. A co dalej, to się jeszcze okaże. I naprawdę bardzo chciałbym się mylić. Bardzo-bardzo.
no niestety zidiocenie i zmanipulowanie społeczeństwa jest STRASZNE, co pokazała frekwencja na referendum…
ja nie wyobrażam sobie jak można pójść na wybory i nie zagłosować w referendum ?! przecież to ważniejsze od samych tych wyborów (bo w nich głównie jest wybór pomiędzy kiłą i tyfusem)
dla mnie tam referendum powinno być przed każdą ważniejszą zmianą przepisów i nie powinno być żadnego progu ważności, jak się jest debilem i nie potrafi się odpowiedzieć na proste pytania tak lub nie, albo ma się to w dupie no to trudno, niech nie idzie
a co do wjazdu no to ja już sobie poszukuję jakiegoś Volva 850tki w automacie do 93r żeby sobie na zabytka zarejestrować 🙂
jak ktoś gdzieś ma albo ma namiar na jakieś niedrogie to ja chętnie 🙂 byle nie zgnite to jedyne kryterium 🙂
Oczywiście tylko dla “proli”, bo oni mają być w pierwszej kolejności uwiązani śmiesznym zasięgiem elektrycznych autek. I to tylko ci bogatsi, bo ceny stają się poza możliwościami finansowymi.
Następnie wszyscy mają zostać pozbawieni indywidualności przywilejem możliwości korzystania wyłącznie z transportu zbiorowego.
Oczywiście politycy będą się “dla dobra” przemieszczać kolumnami wielkich SUV-ów na i z lotnisk, gdzie będzie na nich czekać flota prywatnych odrzutowców.
Cześć Szczepan. Czytając Twoje wpisy o technice aż trudno mi uwierzyć, że nie grzebiesz nic w mechanice. Przy takiej wiedzy? Ja się w tym babram ale często Twoje wpisy uzupełniają moją wiedzę, chociaż aktywnie robię różne naprawy przy samochodach albo innych pojazdach a nawet maszynach rolniczych czy ogrodniczych itp. Pozdrowienia.
Rzeczywiście o JTD w 156tce słyszałem, ale o Cromie coś mi się kiedyś o uszy obiło ale zostało zahuczane przez niemieckie lobby.
Szczepanie. Teraz czas na artykuł o silnikach zasilanych etanolem/metanolem. W Europie rzecz prawie nie znana (silniki na metanol znają tylko fani speedwaya).
Oczywiście art klasa sama w sobie, dodatkowo podane w klasycznej formie czyli na własnym blogu w wersji pisanej.
bardzo fajne artykuły o Dieslu!
ja się tylko czepię tej “kultury pracy”, bo nie mogę pojąć narzekań na “stare diesle”, przecież one wszystkie mają świetną kulturę pracy, chodzą równiutko i tak aż pięknie.
beznadziejną kulturę pracy to mają gaźnikowce, szczególnie na aparacie zapłonowym, to ma co chwilę wypadanie zapłonu i ogólnie pracuje zwykle okropnie (sprawdzić czy nie Japończyk)
Z tą kulturą pracy kojarzy mi się pewien dowcip. Tyle, że to jest autentyczny zapis z działu rozwiązywania problemów instrukcji obsługi pewnego polskiego motocykla z lat 60.:
“Chodzi nierówno (jak czterosuw).”
Wiemy to benny ale chodzi o “rechotanie”, grzechot “grzechotników głośnych” -;) Jak to określił kiedyś Yossarian na Autobezsensie albo gość od bloga Szrociaki.pl bo nie pomnę, który z nich.
Ta kultura pracy starych diesli była szczególnie widoczna na biegu jałowym. Stary Passat 1,6 D tak dygotał pod światłami, że szyby w oknach brzęczały, wszystkie plastiki chrobotały, obraz zamazywał się w lusterkach. Fotele z masażem były zbędne.Diesle ucywilizowały dopiero common rail i turbina.
toż przecież jak komuś to przeszkadza to zawsze może sobie wolne obroty podkręcić śrubką minimalnych obrotów na pompie, żeby nie było rezonansów z budą.
to niema nic wspólnego z kulturą pracy bo ten silnik i tak chodzi ładnie równiutko, i w tym się objawia kultura i majstersztyk tego silnika.
mało który benzyniak nawet na wtrysku potrafi tak cały czas równiutko ładniutko pracować bo co jakiś czas (na wolnych obrotach) zwykle się zdarzy jakiś wypadnięty zapłon, co w Dieslu nie zdarza się wcale
ja za tą piękną pracę i duży moment od dołu bardzo lubię diesle, ale nie lubię ich za wcale nie tak małe zużycie paliwa, ciężkie odpalanie zimą, rozpadające się turbosprężarki i strasznie śmierdzące spaliny, a nowoczesnych dodatkowo za przerost elektroniki i tej całej (sr)ekologii
Najbardziej lubię dieselki Yanmar, Deutz, ale też i np 1.9SDI
benzyniaki z kolei bardzo lubię za łatwe odpalanie i niskie koszty jazdy dzięki LPG, a nienawidzę za gaźniki (problem gaźnika akurat najlepiej rozwiązuje LPG), aparaty zapłonowe, kable zapłonowe no i właśnie tą beznadziejną kulturę pracy, wypadające zapłony
Najbardziej lubię 900tki Fiata, 1.6/1.8/2.0 8V Opla, 2.0/2.4 DOHC Volvo i wszelkie starsze Hondy 🙂
Benny, trochę racji Ci przyznam, w moim dwucylindrowym Ursusie suwy nie wypadają, a na wolnych obrotach ma rytm zbliżony do bicia serca, co uwielbiają psy i działa kojąco na niemowlaki ( z daleka). W benzynowej V-szóstce Chevroleta czasem jakiś suw wypadnie, przez co bełkot z rury jest trochę bardziej wyrafinowany, a w nowych benzyniakach na wolnych obrotach po prosty nie słychać silnika, ani z zewnątrz, ani w środku, więc trudno opiniować.
w ogóle takie duże niskoobrotowe Diesle superowo pracują na wolnych obrotach, taki S320 to już w ogóle 🙂 2 litry w jednym garze i 300 kilowe koło zamachowe
A ja wrócę do Cromy jeszcze raz, miałem okazje jeździć takim Autem z 1,9 na bezpośrednim, gdzieś ~ 1991 roku. Wtedy mogłem to sobie porównać do silnika Audi 1T. To były dwa światy, niestety Fiata z tym silnikiem nie można było nazwać osobowym, Audi jeździł całkiem kulturalnie. I moim zdaniem największym postępem, i tym co umożliwiło zabudowę tego typu diesla w osobówce to przede wszystkim wtrysk ( wtedy dwu ) wielostopniowy. Tzn wtedy wtryski Boscha dwustopniowe, których Croma nie miała. Cala reszta to kosmetyka. A tak na marginesie to silnik Audi 1T ( ten 120Km 2,5l ) tez nie był dostępny w całej Europie- z powodu katastrofalnych spalin. Np. w Austrii tego auta wo gule nie można było zarejestrować. Dopiero 4 cyl. 1Z został na tyle dopracowany ze był sprzedawany praktycznie wszędzie.
A słyszeliście taką urban-legend , jakoby fiat swój pierwszy 1,9 sprzedał vw-agenowi , a sobie zrobił drugi , poprawiony? Dobry silnik , nawet w Cadilacach był , no z tym że tam z Cadilaca był tylko znaczek na masce , ale zawsze coś .
Hybryda diesel? Peugeot czy ktoś inny?
Kiedys byly Fordy z takim rozwiazaniem, a teraz chyba jeszcze Volvo i MB. Ale to inny segment.
Tak czasem sobie myślę, wspominając różnorakie przejażdżki, że taki 3-litrowy turbodiesel V6/R6 to jest rozwiązanie po prostu genialne i najbardziej uniwersalne. Jest cicho, moment obrotowy to już nie fala, a huragan, przyśpieszenie na poziomie sportowych aut z lat 90-tych, wymiary i masa niezbyt wygórowane. No i jak się człowiek uprze to i piątkę z przodu zobaczy na wskaźniku zużycia paliwa. Pasuje do mniejszych aut jak A4/3, SUVów, a nawet do luksusowych limuzyn czy gigantów w stylu Q7/X7 czy GL. Moce od 200 do 400KM – żyć, nie umierać. Jedyny minus to jednak ogromne skomplikowanie, a co za tym idzie koszty zakupu i obsługi. No i od czasu do czasu jakiś mały pożarek spowodowany EGR’em :/
Jedyne co mogło się z tym równać, to wielkie wolnossące hybrydy – takie np. Infiniti Q70. Wspaniały samochód ze wspaniałym napędem.
Ja tam wolę 6-cylidrową benzynę. W trasie 7,5 litra jak się sprężysz, 8,5 bez żadnego ograniczania się. Za to skomplikowania nie ma żadnego, no i jest ta niesamowita gładkość (zwłaszcza przy hydrokinetyku).
No nie – zmienne fazy rozrządu, zmienne długości kolektorów i milion czujników to nic skomplikowanego 😉
Chociaż przy ciśnieniach wtrysku w kolektor wtryskiwacze mają faktycznie długie życie.
Domyślam się, że pijesz do mojego M272. Ono może i jest bardziej skomplikowane niż w W123, ale nigdy się nie psuje. Te silniki mają ogromną trwałość (poza pierwszą serią z wadliwym napędem rozrządu, ale to szybko zostało poprawione).
Ale ogólnie rzecz biorąc są też inne benzynowe V6, które są mniej skomplikowane.
w Mercury Villagerze którego miałem (czyli Nissan Quest) była bardzo prosta i niesamowicie trwała V6stka 3.0 SOHC i w dodatku bezkolizyjna, nie wiem ile miała przebiegu ale najmniej z pół miliona bo pod pokrywkami zaworów było na wszystkim ok centymetrowa warstwa nagaru (na dźwigienkach, wszelkich powierzchniach głowic) a mimo to ten silnik pracował ładniutko, równo, nie żarł oleju, ogólnie było z nim wszystko w porządku, choć mocy nie miał jakoś zbyt dużo już, bo miałem okazję przejechać się takim samym Villagerem i tamten miał ze 2x więcej mocy 🙂 ale być może zapłon był w moim opóźniony (był aparat zapłonowy) a ja tego nigdy nie sprawdzałem, kierując się swoją starą zasadą, że jak jest dobrze, to nie ruszać, i nie kombinować i nie przedobrzyć 🙂
No i tu masz najlepszy dowód, że po starych i zajeżdżonych egzemplarzach nie można oceniać wartości danej konstrukcji albo wręcz całych rozwiązań konstrukcyjnych. To da się zrobić tylko badając egzemplarze w pełni sprawne.
wręcz przeciwnie! właśnie stary i zajeżdżony a nadal ciągle sprawny to powód do dumy dla inżynierów! nowy to nie sztuka, trochę zawsze podziała 😉 ja właśnie cenię trwałość i solidność, i dla tego chwalę na przykład tego Villagera, tam nawet raz rozwaliłem miskę oleju automatu i wyciekł cały ATF w czasie jazdy no i przestał jechać, a ja tylko wyprostowałem i zaspawałem miskę, nalałem ATFu i jeździł dalej jakby nigdy nic 🙂
i takie sprzęty ja doceniam 🙂
PS: tamtym drugim co jeździłem to miał 2x więcej mocy ale za to skrzynia nie miała jednego biegu i trzeba było mocno się na 2 rozpędzić i puścić gaz żeby na 4 wrzucił bo jak delikatnie to myślał że wrzucał 3 ale nic się nie działo tak jak by luz był, ale i tak żałuję, że nie kupiłem bo był za 1500zł a nie był zgnity co jest wielką rzadkością, no ale wtedy już niestety sprzedałem tego swojego i tego drugiego co na części miałem a tam była dobra skrzynia, a zresztą sprzedaliśmy go bo palił 20 gazu po mieście a to już sporo wychodziło, tyle że jak by tam może ten zapłon ustawić, rozrząd może sprawdzić? no i sekwencje założyć zamiast zwykłego gazu to by pewnie ze 14-15 mógł palić i przy tym jechać lepiej 😉
Że trwałość to plus, to oczywiście zgoda. Ale ja mówię o tym, że nie można mówić, że np. “Beczka” copupé jest do bani tylko dlatego, że mój egzemplarz był partacko zagazowany, albo że każdy 125p zwalnia na piątce, jeśli Twój zwalniał 🙂 jak sprawuje się dany model, trzeba sprawdzać na egzemplarzach sprawnych, a nie zepsutych. Przy czym to, że w ogóle odpala i jedzie, nie znaczy wcale, że jest sprawny 🙂
no to tak to na dobrą sprawę niema żadnych w pełni sprawnych samochodów przecież 🙂
zużycie (prawidłowo) jest płynne, przebiegi u nas to jest śmiech na sali, więc Twoim tokiem myślenia to trzeba by świeżo odrestaurowany samochód brać na taką przejażdżkę, ale to znów też nie jest miarodajne, bo znów może ktoś się bardzo przyłożyć i zrobić o wiele lepiej niż fabryka, a może ktoś robić na handel na odwal byle by działało i ładnie wyglądało, czyli wychodzi na to, że musiał byś taki remont kapitalny zrobić sam, i wtedy byś wiedział że jest dobrze, albo chociaż byś wiedział co jest byle jak i to trzeba brać z przymrużeniem oka 🙂
i nie to, że Cię nie rozumiem, oczywiście że rozumiem, podam nawet przykład mojego kolegi który kieeeeedyś kupił za 100zł malucha który miał 8tyś przebiegu, i on na prawdę jeździł niesamowicie, tzn silnikowo to mniej więcej tak samo jak każdy inny, ale sama jazda była o wiele przyjemniejsza, zawieszenie tak fajnie pracowało, układ kierowniczy (i tak strach było jechać więcej niż 100 bo pływał po drodze, ale przy normalnych “maluchowych” prędkościach jechało się znakomicie, i nawet ręczny działał płynnie jak w nowoczesnych samochodach a nie twardo tak że nic nic nic nic… i zahamowane (w miarę oczywiście hehe), no ale takie coś “zdarza się raz na milion”
Oczywiście, że zużycie postępuje stopniowo, pełna zgoda. Ale dobrze utrzymane auto, z wymienianymi na czas częściami, zachowuje parametry zbliżone do fabrycznych. Wyraźne zmniejszenie mocy czy pogorszenie działania zawieszenia to właśnie znak, że trzeba coś wymienić.
Wiesz, jak wpakujesz taką 6-cylindrową benzynę do Q7, to na autostradzie nie będzie 8,5…
No oczywiście że nie, ale w takim aucie diesel też nie spali 5 litrów 🙂
ps: mój nie zwalniał 🙂 ale i nie przyspieszał hehe 😉
natomiast fabrycznie nie było DF-ów ze skrzynią 5 i może właśnie dla tego 😉 może właśnie te dodatkowe 100ccm w Pomylonezie było po to żeby choć troszkę przyśpieszał na 5 🙂
poza tym fabrycznie to to na benzynie wyjeżdżało z fabryki, na benzynie to owszem przyśpieszał i na 5, ale kogo to na to było stać, na benzynie to się tylko w zimie odpalało albo przełączało gdy gaz się kończył (z nadzieją że w ogóle zadziała gaźnik i pompka) 😉 no raz jechałem na benzynie jak na wesele jakieś jechaliśmy z Żonką a nie wiedzieliśmy gdzie to jest i trzeba było nie zgubić innych którzy jechali tak ze 130-140, to już dużym Fiatem było coś takiego jak 200 czymś współcześniejszym
oj no takie czasy były, pewnie jak bym dzisiaj miał DFa to bym to zdecydowanie lepiej wszystko poogarniał żeby działało znacznie lepiej, ale wtedy nie było ani pieniędzy ani za bardzo wiedzy, a co do pieniędzy to i dzisiaj szkoda by było mi większych pieniędzy pakować w takiego tyfusa, którego jedyną zaletą jest to, że fajnie wygląda 🙂 jakiś tam sentyment do tego samochodu mam (dużo większy mam do Cieniasa, bo to był rewelacyjny samochód), a DF dalej jest dla mnie warty max 1000zł, jak piękny by nie był
PS skrzynie pięciobiegowe jak najbardziej w DFach montowali, chociaż nie wiem od którego roku. Nawet pracownik mojego taty odebrał takiego z Polmozbytu – dał “upominek” komu trzeba, żeby załapać się na tzw “odrzut z eksportu”, z fotelami Poloneza, silnikiem AB, skrzynią 5, itp. Niestety silnik rozpadł się zaraz po wyjeździe za bramę, a gość co prawda dostał inny egzemplarz, ale już zwykły, bez piątego biegu i dodatków. No i był zły, że “upominek” przepadł 🙂
hehehehehe 😀 zdawało mi się? czy dopiero ktoś tu mówił że nie można oceniać zajeżdżonego DFa? 😉 “Twój” świeższy już nie mógł być 😉
spoko, w moim też się silnik rozpadł, ale wyremontowaliśmy go po wiejsku i dalej się snuł po drogach 😉
PS/2: a to nie można mu było załatwić drugiego silnika albo tego wyremontować? żeby był zadowolony? 🙂
Ależ oczywiście, że niezawodność produkcji FSO była tragiczna. Ja nie mówiłem o ocenie awaryjności, tylko np. przyspieszenia albo prowadzenia. A swoją drogą “odrzut z eksportu” prawdopodobnie został odrzucony właśnie dlatego, że oni dobrze wiedzieli, które sztuki nie spełniają norm i woleli je popchnąć w kraju, zamiast za granicę.
A drugie pytanie to już nie do mnie, ale generalnie za wybuch silnika w nowym aucie zasadniczo powinien odpowiadać producent. Wtedy nie było działających używek za 500 zł ze złomu – dobry motor kosztował majątek i był tak samo niedostępny jak dobre auto.
jestem bardzo ciekaw co konkretnie “wybuchło” w tym silniku, bo generalnie jest to tak prosty silnik że kiedyś to każde dziecko na wsi by ten silnik wyremontowało 🙂
no chyba że złapało panewkę i korbowód wybił dziurę w bloku, ale nie wiem czy w tym silniku to możliwe, prędzej chyba by stanął niż się korbowód urwał, bo grubość elementów tam jest o wiele większa niż moc jaka na nie działa
@SzK – przecież te rzeczy o których wspomniałem występowały dość powszechnie w silnikach z przełomu wieków…
@benny – jest różnica między “sprawny” (zgodny ze specyfikacją) a “zdatny” (czyli wciąż jakoś działa). Z Twoich opowiesci odnoszę wrażenie, że żaden z Twoich pojazdów nawet nie próbował spełniać technicznej definicji sprawności 😉
oczywiście, nigdy nie naprawiam jakiś bezużytecznych dla mnie rzeczy jak nie wiem np klimatyzacja, jakieś tam tylnie wycieraczki, jakieś podświetlenia czy tego typu pierdoły bo niema to dla mnie żadnego znaczenia 🙂
natomiast o to żeby silnik ładnie pracował i miał dobrze to zawsze dbam no i o hamulce i o budę żeby nie gniła to ciągle podmalowuję gdzie co wychodzi
Miałem FSO 125 z piątką, którą należało traktować jak nadbieg. Ale w tamtych czasach (1987) żeby jechać i jeszcze wyprzedzać trzeba było cały czas wajchować lewarkiem i nie odpuszczać gazu do końca przy zmianie biegów. Ale to było normalne. Mniej normalne było to, że silnik po jeździe 140 km/h z Wrocławia do Zgorzelca i z powrotem po jedynej wtedy autostradzie – raptem 200 km nadawał się do remontu. Dowlokłem się do domu i z pomocą pracownika w cztery dni zrobiliśmy “kapitalkę”.Korzystając z zaprzyjaźnionego warsztatu, który dał mi wał po szlifie z kompletem panewek, przeszlifował cylindry i dał tłoki na pierwszy szlif. Pierścienie robili w Primie w Łodzi krok od mojej firmy, głowicę – zawory docierałem sam. Jedyną rzeczą jaką udało mi się kupić z półki w Polmozbycie była uszczelka pod głowicę. Normalnie w “serwisie” taka naprawa trwała dwa -trzy tygodnie. Czyli mniej więcej tak jak teraz.
O tym mówi wielu ludzi – że silniki FSO nie znosiły długotrwałych wysokich obrotów, bo fatalna jakość wykonania skutkowała silnym niewyważeniem układu korbowego. Jakiś Czytelnik tutaj kiedyś pisał w komentarzach, że miał praktyki w kontroli jakości w FSO i ważył tłoki – w widełkach nie mieścił się prawie żaden, a jak szef zmiany zobaczył, że kosz “śmieci” jest pełny, a ten z dobrymi produktami prawie pusty, to po prostu zamienił kosze, “bo inaczej produkcja by stanęła”. Stąd potem takie historie – jak z jazdy do Zgorzelca, albo z odbioru DFa przez pracownika mojego taty.
Pewnie już kiedyś pisałem, że mój ojciec był jako młody inżynier zatrudniony był na przełomie lat 70/80 w OBR FSO i wg jego relacji jednych z “challengów” w ramach prowadzonych “testów” był przejazd samochodem na testowych-czerwonych blachach z Katowic do Gdańska i z powrotem z gazem w podłodze – zadanie podobnież udawało się ukończyć, chociaż spalanie przekraczało wszelkie normy, a silniki po pewnym czasie rzeczywiście trafiały na szrot.
Tak, pamiętam, podobna historia.
Generalnie dawne silniki nigdy nie lubiły takich ekscesów, bo jakość obróbki była zupełnie nie taka, jak dziś (do lat 30tych producenci zwykle podawali osobno prędkość maksymalną, a osobno trwałą, do utrzymywania w sposób bezpieczny dla silnika). Ale w FSO oczywiście skala problemu była wyjątkowa, jak na lata 80-te.
mój silnik zdechł od jednego zagotowania, i to nie jakiegoś strasznego że jechałem z gotującym, tylko jak się zaczął tylko gotować w korku stojąc to od razu na bok zjechałem i zgasiłem i czekałem aż ostygnie, sprawdziłem wodę i potem wróciłem po jakiejś godzinie, niby było wszystko OK a na drugi dzień z rana ledwo co odpalił i chodził ledwo i jak pomierzyłem sprężanie to tak było 9 najwięcej na jednym a tak to jakieś 7, 5, coś koło tego, w każbądź razie okazało się, że pierścienie popękały, i porysowały tuleje w dodatku, dlatego później po remoncie nie zakładałem wcale termostatu i dorobiłem ręczny włącznik wentylatora w kabinie i włączałem zawsze jak było już na połowie 🙂
Mój znajomy miał DF z pieciobiegówką (dziwny lewarek bo wyjęte z Poldka). Wtedy mówiono, że FSO to tak Max godzina z prędkością powyżej 100 km/h i po silnik
I coś w tym jest. W 1989 r. znajomy Ślązak Fiatem pojechał do RFN. Jak już minął Helmstedt (granicą RFN/NRD) postanowił docisnąć. Po ok. 120 km spod maski rozległ się huk. Na luzie dociągnął do niedalekiego parkingu. Tam okazało się, że jednego tłoku nie ma, a w bloku jest dziura wielkości korbowodu. Ten zaś wyszedł bokiem.
Taka była jakość 1.5E rocznik 1987. Zadzwonił z parkingu do krewnych. Ci przyjechali do niego, zdjęli tablice i pojechali dalej. Do kraju wrócił 10 letnim Oplem Recordem.
.
Le Mans i zwycięstwa Diesli to śliski temat. Automobile Club de l’Ouest pisał regulamin pod “ropniaki”
w latach 2006-11, później regulamin tworzony był pod hybrydy by zachęcić Toyotę. Wcześniej pisany był m.in. pod klasę GT1 ( by obniżyć koszty i zwiększyć konkurencyjność) czy w latach 70 pod silniki turbodoładowane. W Klasie GT Pro od 8-10 lat prawie co roku jest jakaś afera przez wywołana zmianą przed samym wyścigiem balance of performance lub pojemnością baku. W ostatnich latach największym takim przekrętem był rok 2016, w którym ciśnięto by Ford GT wygrał w 50-tą rocznicę pierwszego zwycięstwa GT40. Team Chip Ganassi Racing wystawiający Fordy wykorzystał okazję i jego samochody zajęły 1, 2, 4 i 5 miejsce w klasie GT pro.
Panie Szczepanie Świetny artykuł.
Cóż, Diesle górą! Zawsze były trwalsze, paliły mniej i chyba nadal tak jest (poza paroma przekombinowanymi silnikami). Ale to pyrrusowe zwycięstwo. Biurokraci z Brukseli administracyjnie ukręcili im łeb, mimo , że producenci obniżali im moc jednostkową, ciśnienie wtrysku, wkładali DPF-y i wydawało się, że spełniają normy emisji nie gorzej od benzynowych. A czy ktoś policzył ile zanieczyszczeń wyemituje elektrownia w Bełchatowie na naładowanie jednego elektryka?
Oczywiście, że to jest policzone. Zgadzam się, że w Norwegii bilans jest inny, ale tam mają więcej górskich rzek niż obywateli (uwaga, hiperbola), a już np. w Kalifornii, takie niby super-postepowej, stacje ładowania są często zasilane lokalnymi generatorami dieslowskimi. Dużo łatwiej byłoby zatankować ludziom auta tym paliwem, no ale wtedy mieliby zbyt łatwo i tanio.
SzK, czy masz w planach jakiś mały paszkwil na elektryki?
Mnie same elektryki w niczym nie przeszkadzają. Niech każdy jeździ sobie, czym chce. Problemem jest ich wciskanie siłą ludziom, których na to nie stać i których potrzeb elektryk nigdy w życiu nie zaspokoi. Paszkwil należy się więc nie elektrykom, a politykom – ale to nic nowego, od tysięcy lat nic się nie zmienia w tym względzie i ja nawiązuje do tego regularnie.
Co do samych EVs. Ja np. prawie w ogóle nie jeżdżę autem w mieście, tylko w dalekich trasach, a jako lokator bloku z wielkiej płyty nie mam gdzie elektryka ładować. Dla mnie taki wynalazek jest bezużyteczny, a za jakiś czas niczego innego nie będę mógł kupić. Jeśli nie stanie się cud, będę uziemiony – a takich ludzi są miliony.
rejestruj tego niebieskiego Merca na żółte i się nie przejmuj 🙂
polska to taki kraj gdzie nigdy nie może być normalnie, władza uwielbiają robić na złość swoim obywatelom a obywatele zawsze wszystko obchodzą, no i co zrobić, trzeba dalej kombinować jak tylko się da
Ja akurat problemu nie mam. Jedno auto na żółtych od lat, drugie ma Euro 5. Ale co z innymi ludźmi?
Świetny artykuł, jak zwykle zresztą.
Natomiast myślę, że nie od parady byłoby uzupełnić akapit o Le Mans informacją o tym, że wygrane diesli nie były spowodowane przewagą techniczną klekotów, a regulaminową. Ówczesne zasady faworyzowały diesle w sposób wręcz absurdalny. Naturalnie to jedynie narzekanie dla samego narzekania, a nie krytykowanie artykułu 🙂