C’EST LA VIE: MIASTA TYLKO DLA BOGATYCH

Dzisiaj miałem pisać „PERSPEKTYWĘ INSIDERSKĄ", ale zmieniłem plany przeczytawszy o projekcie ustawy zezwalajacej miastom na ograniczanie wjazdu starszych samochodów do centrów.

Już kilka dni temu odniósł się do tego Złomnik, z którym w omawianej kwestii zgadzam się niemal w całej rozciągłości, poza tym, że on proponuje zastąpić ograniczenie wieku limitem pojemności, co jest dokładnie tak samo totalitarnym zakazem. Według mnie żadne tego typu regulacje nie są uzasadnione, ale o tym za chwilę.

Co do samej pseudoekologii, to pisałem już o niej kiedyś – dokładnie 6 grudnia 2013 – na facebookowym fanpage'u klasycznie.eu", ale w kontekście niemieckim. Nie miałem wtedy pojęcia, że kwestia tak szybko stanie się aktualna i u nas.

W owym wpisie odnosiłem się do pokazanego powyżej Daihatsu Charade G11 – przedstawiciela nieopisanego jeszcze należycie gatunku Pewex Classics.

Trzycylindrowy diesel Daihatsu miał jeden litr pojemności i spalał w trasie około 3,5l/100km. Demonem szybkości nie był (37 KM, 120 km/h), ale współczesnemu sobie Mercedesowi 200D kroku dotrzymywał, poza tym istniała też 48-konna wersja turbo, o wiele bardziej dynamiczna, a niewiele mniej oszczędna przy normalnej jeździe.

Skąd skojarzenie Daihatsu z pseudoekologią?

Otóż właśnie wtedy, w grudniu 2013r., przeczytałem wyniki poważnego badania wykonanego przez Instytut Badań nad Energią i Środowiskiem w Heidelbergu (IFEU) na zlecenie rządu federalnego RFN i mającego w zamyśle poprzeć ideę dopłat do zakupu nowych samochodów pod warunkiem złomowania starych” – przynajmniej 9-letnich. Niestety, wyszło coś zupełnie odwrotnego.

W owym artykule, znajdującym się TUTAJ, napisano, że przeciętne auto żyje w Niemczech 15,4 roku. Jeżeli chcielibyśmy zezłomować go wcześniej z pobudek ekologicznych, to biorąc pod uwagę szkody środowiskowe związane z produkcją i dystrybucją nowego auta, każdy rok – tylko jeden rok!! – krótszej eksploatacji musiałby być zrekompensowany zużyciem paliwa nowego auta zmniejszonym o aż 1,7l na 100 km.

Złomując auto po 14,4 zamiast 15,4 roku musimy zadbać o to, by nowe było oszczędniejsze o 1,7l/100km (oszczędniejsze NAPRAWDĘ, a nie na papierze – wszyscy wiemy, ile wspólnego z rzeczywistością mają wartości katalogowe). Inaczej SZKODZIMY Ziemi, a nie pomagamy…

Niewiele zmienia tutaj deklarowana przez producentów możliwość recyklingu ponad 90% masy złomowanych samochodów: liczba ta w żadnym wypadku nie oznacza, że nowe auto składa się z 90% z materiałów odzyskanych ze starego, nie mówiąc już o energii zużytej w procesie przetwarzania i związanego z nim transportu. Recykling zmniejsza łączny „ślad środowiskowy” nowego pojazdu jedynie marginalnie, a o oszczędzaniu w ten sposób surowców możemy mówić jedynie wtedy, gdy alternatywą jest wyrzucenie pojazdu na wysypisko, a nie dalsza eksploatacja, która pod tym względem jest absolutnie bezkonkurencyjna.

Okazuje się więc, że niemieckie dopłaty z 2009r., przyznawane za złomowanie aut 9-letnich opłacałyby się środowiskowo dopiero wtedy, gdyby nowy samochód spalał aż 10,88l/100km mniej od poprzednika (6,4 roku x 1,7 litra)!! Oczywiście można sobie teoretycznie wyobrazić, że ktoś pozbywa się benzynowego Hummera i kupuje Smarta, ale wątpię, żeby zdarzało się to często. Nie mówiąc o tym, że dla zainteresowanych taką zmianą dopłata 2000€ nie była znaczącym impulsem.

Drugi wniosek: zutylizowanie powyższego Daihatsu Charade diesel zaledwie dwa i pół roku przed naturalną śmiercią nie będzie się opłacać środowisku NIGDY, nawet jeśli nowy pojazd będzie nic nie spalającym perpetuum mobile!! Wszak 1,7l x 2,5 to więcej, niż Charade spala…

Tyle mój stary post na „klasycznie.eu". Z uwagi na formę wypowiedzi nie tworzyłem wtedy dłuższych tekstów, ale dziś mogę sobie na to pozwolić, a temat zdecydowanie zasługuje na rozwinięcie.

Po pierwsze, należy jasno rozdzielić dwie kwestie, które większość ludzi miesza: Pierwszą jest emisja CO2, czyli zupełnie nieszkodliwego gazu, który wszyscy wydychamy z płuc i który służy roślinom jako substrat życiodajnej fotosyntezy. Jedynym powodem, dla którego się z nim walczy, jest długofalowy wpływ na klimat, zresztą wciąz nie do końca zbadany. Drugą sprawą są substancje trujące, przede wszystkim rakotwórcze cząstki sadzy emitowane przez silniki Diesla i stanowiące największy problem w centrach miast. Te, których zawartość w spalinach ograniczają osławione normy EURO.

Emisja CO2 z rur wydechowych nie jest w żaden sposób zależna od wieku ani też budowy samochodu – jest ściśle powiązana z FAKTYCZNYM (powtarzam – nie katalogowym!!) ZUŻYCIEM PALIWA I ABSOLUTNIE NICZYM INNYM. Gramy CO2 na kilometr to po prostu alternatywna jednostka spalania: 1 litr benzyny odpowiada 2,33 kg CO2, oleju napędowego – 2,64 kg, LPG – 1,64 kg. Tych liczb nie da się w żaden sposób zmniejszyć. A co to oznacza, wie każdy kierowca: spalanie zależy od mnóstwa czynników, spośród których najważniejsze są warunki drogowe oraz styl jazdy. Dopiero na drugim miejscu znajduje się pojemność silnika, zaś rok produkcji, choć ma na pewno znaczenie, należy umieścić znacznie niżej.

Jak zaś wygląda sprawa cząstek stałych? Osobiście jestem jak najdalszy od lekceważenia tej kwestii. Mieszkam w Krakowie, jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast Europy, gdzie w zimie wdychamy rakotwórcze substancje odpowiadające wypaleniu 10 papierosów dziennie.

Kluczowe jest tutaj słowo „W ZIMIE”. Oto okazuje się, że w okresie letnim poziom zanieczyszczeń sięga zazwyczaj 50-100% normy, a jedynie w sezonie grzewczym wzrasta do ponad 800% (LINK). A każdy mieszczuch, nie tylko krakus, widzi gołym okiem, że w zimie ruch na ulicach jest znacznie zmniejszony. Po prostu, odpowiedzialne za problem są nie samochody, a przestarzałe systemy ogrzewania.

Jeśli kogoś to nie przekonuje, przytoczę doświadczenia Niemców: utworzone w 2009r. „strefy środowiskowe” (Umweltzonen) w ich miastach zmniejszyły ilość rakotwórczych cząstek stałych w powietrzu o całe 4%. CZTERY PROCENT !! (liczba pochodzi z wyżej wspomnianego artykułu ze strony Die Zeit). Powtórzę, że krakowskie powietrze przekracza normy o 800% w zimie, mieszcząc się w nich bez większego problemu w lecie…

To samo zauważyli Szwajcarzy – jeden z najbogatszych i najbardziej świadomych ekologicznie narodów świata. W styczniu 2011r. tamtejsze władze odrzuciły projekt ustawy o „strefach środowiskowych” na wzór niemiecki argumentując, że poprawa jakości powietrza u północych sąsiadów okazała się zupełnie pomijalna, zaś koszty ekonomiczne i społeczne – wysokie. Jednym słowem – Szwajcarów nie stać na taki luksus. A Polaków…?

Jako żywo przypomina mi to niedawny start mojego rodzinnego grodu w wyścigu po olimpiadę zimową, z którego wcześniej – właśnie z powodu kosztów – zrezygnowali Norwegowie i Szwajcarzy. W tamtej kwestii obywatelom udało się odwieść władze od niemądrych zamiarów. Może tym razem też się uda…?

Sam pamiętam dyskusję, jaka toczyła się na łamach niemieckiej prasy oldtimerowej pięć lat temu. Eksperci jednogłośnie wskazywali, że Umweltzonen nie rozwiążą problemów środowiskowych (co w praniu okazało się prawdą), a pozbawią tysiące ludzi środka transportu. I nie chodziło tu o pasjonatów klasyków, bo pojazdy historyczne dostały przywilej jeżdżenia po miastach do woli. Chodziło o niepełnosprawnych, ludzi starszych, bezrobotnych i słabo zarabiających, których na zmianę samochodu nie stać. Ba, nawet właściciele wielu mniejszych zakładów rzemieślniczych dojeżdżających do klientów w centrach (hydraulicy, elektrycy, itp). musieli zwinąć biznes, bo wymiana 20-letniego Transportera T4 na nówkę z salonu była całkowicie poza ich zasięgiem!! A rozmawiamy tutaj o dużych miastach Niemiec, które w porównaniu do naszych, zwłaszcza mniejszych, są wręcz bajecznie bogate!!

Istnieje też kwestia turystyki: kiedy w 2011r. wracaliśmy z żoną z Korsyki, chcieliśmy zanocować w jednym z południowoniemieckich miast (tak było po drodze) i przy okazji je zwiedzić. Pierwszym wyborem był piękny Freiburg, ale… naszym ówczesnym autem nie mogliśmy tam wjechać. Nie, nie było zbyt stare ani trujące – jako benzyniak z 2000r. kwalifikowało się na najlepszą, zieloną naklejkę, ale by ją dostać, musielibyśmy pojechać do stacji kontroli pojazdów, tracąc sporo czasu i płacąc za tę przyjemność kilkanaście euro. Korzystniej było więc po prostu zmienić plany i zamiast Freiburga odwiedzić Bamberg – również zabytkowy, lecz nieograniczający dostępu do swego centrum. Hotelarz i restaurator z Bambergu na pewno wyszli na tym lepiej niż ich koledzy z Freiburga, a naszej planecie zmiana trasy była dokładnie obojętna. W tym kontekście nie chcę nawet myśleć, jaki byłby wpływ ewentualnych ograniczeń na turystykę w Krakowie, jeśli na parking pod Wawelem nie dałoby się dojechać żadną 1,9-tką TDI.

Pani mer Paryża, przeforsowując ostatnio w swoim mieście zakazy ruchu diesli włącznie z autokarami i ciężarówkami, powiedziała, że „upadek handlu i turystyki nie jest wysoką ceną za czystsze powietrze". Dodajmy – czystsze o cztery procent. A ponieważ przemysł już dawno się z Paryża wyniósł, to rad bym wiedzieć, co według niej mają z sobą zrobić zatrudnieni w paryskim handlu i turystyce i kto zarobi na zasiłki dla nich. To już nie jest nawet sztuczne nakręcanie koniunktury przez pseudoekologiczne zakazy – to już czysta ideologia, która szkodzi społeczeństwu i gospodarce niezależnie od tego, jak je pojmujemy.

Pozostaje mi się jeszcze odnieść do kwestii dużych silników, którą sprowokował Złomnik. W pierwszej kolejności przypomnę, że już płacimy niebotyczne podatki w paliwie, a także haracz od pojemności w ubezpieczeniu, którego nikt nie potrafi uzasadnić (według mnie OC powinno być przyporządkowane do kierowcy, a nie pojazdu, bo to kierowca może spowodować wypadek i to on ponosi odpowiedzialność cywilną będącą przedmiotem ubezpieczenia. Nie zależy ona od rodzaju ani nawet ilości posiadanych aut, bo jeden człowiek może jechać tylko jednym na raz).

Duże silniki statystycznie spalają oczywiście więcej niż małe, to fakt. Jeśli jednak chodzi o przyspieszone pozbywanie się ich, to przypominam, że ma to sens środowiskowy jedynie w przypadku praktycznie niemożliwej do uzyskania różnicy w spalaniu, co wykazał heidelberski Instytut. Może więc zakazać produkcji nowych samochodów o dużych silnikach i poczekać, aż stare wymrą? Innymi słowy: kto potrzebuje jeździć V8-mką?

Na takie pytanie odpowiadam innym pytaniem: kto potrzebuje jeździć jakimkolwiek samochodem? Kto potrzebuje jeść banany, wiezione przez tysiące kilometrów, zamiast swojskich jabłek? Albo wołowinę zamiast kurczaków, jako że hodowla bydła powoduje olbrzymią emisję gazów cieplarnianych (a mimo to jest przez Unię Europejską dotowana, podobnie zresztą jak uprawa śmiertelnie niebezpiecznego tytoniu)? Kto potrzebuje pić piwo i wódkę zamiast wody, podczas gdy tysiące ludzi umierają z braku zboża? Kto potrzebuje mieszkać w domu jednorodzinnym zamiast hotelu kapsułkowego na wzór Japończyków (a to bardzo zamożny naród)? Kto potrzebuje więcej niż dwie pary butów i kilka koszul na zmianę? Kto potrzebuje oglądać filmy i słuchać muzyki (znów energia), czytać książki i gazety (pomyślcie o lasach!!), nie mówiąc o turystyce (olbrzymie nakłady surowcowe)? Kto i po co potrzebuje konsumować cokolwiek, poza minimalną ilością tlenu, wody i pożywienia?

W Polsce dobrze pamiętamy ideologię zadającą takie pytania. Niektóre z nich były tutaj bardziej na temat niż można by przypuszczać: wszak pierwsze w historii ograniczenia w eksploatacji starszych pojazdów wprowadził Józef Stalin (LINK), ograniczenia pojemności zarządzili zaś w latach 50-tych jego naśladowcy w Polsce, pozbawiając wyniszczony kraj resztek przedwojennego taboru. Czy chcemy naśladować tamte wzorce?

Teoretycy liberalizmu (z którymi nie zgadzam się w 100%, ale w 80 na pewno) powiedzą, że konsumpcja to słuszna nagroda za wytwarzanie wartości, z których korzystają całe społeczeństwa i że każdy wydatek, również konsumpcyjny, to czyjś przychód i utrzymanie. A co ważniejsze, w sytuacjach, w których tworzenie większej wartości nie jest dla wytwarzającego opłacalne, żadna większa wartość po prostu nie powstanie. W PRL-u większość zdolnych ludzi albo emigrowała, albo pracowała znacznie poniżej swych kwalifikacji. Ilu zdolnych inżynierów układało ludziom kafelki w łazienkach, bo taka profesja dawała lepszy standard życia niż wymyślanie nowych technologii…? Sam znam przypadek człowieka z Politechniki Śląskiej, który opracował w latach 70-tych rewolucyjną konstrukcję dachów domów jednorodzinnych. W PRL dostał za to dyplom uznania i jakieś grosze jednorazowo. Potem zdecydował się wyjechać do Stanów, gdzie swój patent sprzedał za ciężkie pieniądze i teraz jest to „amerykańska technologia". Ile podobnych wynalazków Polaków musimy kupować od zagranicznych koncernów…? To samo dzieje się zawsze, kiedy produktywna i kreatywna jednostka nie odnosi wystarczających korzyści z podejmowania wysiłków – po prostu ich nie podejmuje. Nie kształci się, nie tworzy innowacji, nie zakłada lub nie rozwija swej firmy tworząc miejsca pracy, bo i po co…? Jeśli nie wolno kupić nic lepszego od Pandy, to po co się starać?

Jednak poza argumentem liberalnym, który wielu odrzuca z powodów ideologicznych, jest też drugi, nie mniej ważny: istnieją dziedziny życia, które w oczach każdego tzw. rozsądnego człowieka wydają się głupotą i marnotrawstwem wszelkich zasobów, ale w istocie wcale nimi nie są. To wojsko, sport wyczynowy oraz rzeczone konsumpcyjne towary luksusowe. Czemu istotnemu mogą posłużyć?

Służą postępowi. Jedynie ci trzej odbiorcy – armia, sponsorzy światowego poziomu sportu oraz ponadprzeciętnie bogaci mają na tyle środków, by móc finansować rozwój. Mało która technologia w dziejach powstała poza tymi trzema niepotrzebnymi, zadawałoby się, dziedzinami życia.

Jako fani automobilizmu powinniście znać wiele przykładów. By niepotrzebnie nie przeciągać, podam tylko jeden – ABS. Jeszcze w latach 80-tych był on luksusem kosztującym 10% ceny nowego Mercedesa. Czy stałby się obowiązkowym wyposażeniem każdego auta i czy uratowałby tysiące ludzkich żyć, gdyby nie garstka bogaczy płacących krocie za dekadencką S-Klasę, której „nikt normalny nie potrzebuje"…?

Oczywiście, że dojechać z miejsca na miejsce można Loganem. Hulajnogą też. Po głębszym zastanowieniu, to w ogromnej większości przypadków nic nam się nie stanie, jeśli w ogóle nigdzie nie pojedziemy. Ale jeżeli wszyscy poprzestaniemy na wegetowaniu w domach lub poruszaniu się na hulajnogach, jeśli milionerzy przestaną kupować Rolls-Royce'y i Veyrony, postęp stanie w miejscu, a stan środowiska zależy również od niego. Narzekamy na brudne powietrze zapominając, że w latach 50-tych jego stan był nieporównanie gorszy niż dziś, mimo mniejszej ilości samochodów i zdecydowanie niższych mocach ich silników (mówię tu o Europie). Dlaczego się poprawił? Dzięki postępowi dokonującemu się głównie w wyżej wymienionych, „bezsensownych" dziedzinach i finansowanemu w lwiej części przez „niepohamowaną konsumpcję". Dzięki postępowi silniki V8 potrafią spalać dziś nie więcej paliwa, niż jeszcze niedawno potrzebował ledwie półtoralitrowy Polonez, albo wręcz 0,85-litrowa Syrena. Czy ten skok dokonałby się, gdybyśmy swego czasu ograniczyli się do jeżdżenia Polonezami i zakazali kupowania czegokolwiek bardziej zasobochłonnego? Oczywiście, że Polonezem da się dojechać wszędzie. Pytanie tylko, czy produkcja wyłącznie podstawowych dóbr wygenerowałaby zyski pozwalające na sfinansowanie rozwoju i czy istniałby jakikolwiek impuls, by ten rozwój kontynuować?

Dawny szef działu badawczo-rozwojowego Volkswagena, prof. Ernst Fiala (ojciec układu napędowego Quattro opisywanego w poprzednim artykule), napisał kiedyś książkę pt. „Mensch und Maschine" („Człowiek i Maszyna"). Dowodził w niej, że rozwój gospodarczy nie kłóci się z ekologią, ponieważ kreuje postęp technologiczny, zwiększa efektywność szeroko pojętej gospodarki oraz zmienia świadomość ludzi, których zaczyna być stać – ekonomicznie oraz technologicznie – na luksus oszczędzania zasobów i ochrony przyrody. Biedny człowiek nie zawaha się przed wrzuceniem do pieca starych opon i plastikowych butelek, jedynie bogaty ma możliwość się nad tym zastanowić.

Mnie samego ewentualne ograniczenia nie dotknęłyby. Po pierwsze, mój samochód spełnia normę EURO 4, a po drugie – w mieście prawie go nie używam. Do pracy dojeżdżam wyłącznie komunikacją publiczną, co jest tylko trochę wolniejsze, a nieporównanie tańsze i mniej stresujące, w dodatku daje mi „darmową" godzinę dziennie na czytanie, m. in. o motoryzacji. Dlatego mimo że trudno znaleźć większego entuzjastę automobilizmu ode mnie, do rezygnacji z samochodu w mieście nikt nie musiał mnie zmuszać drakońskimi zakazami. Ale na mnie świat się nie kończy – dla tysięcy niezamożnych ludzi utrata możliwości wjazdu do centrum będzie katastrofą. Mówię zarówno o samych wjeżdżających, jak i tych, którzy z nich żyją.

Reasumując: przypominające stalinizm ograniczanie praw obywatelskich i odwoływanie się przy tym do szlachetnej idei ochrony środowiska jest hipokryzją. To WYDŁUŻANIE, nie skracanie życia produktów pomaga Ziemi. Twierdzi tak heidelberski Instytut, twierdzą tak Szwajcarzy, twierdzi tak niemiecka prasa, potwierdza się to też w praktyce (pamiętacie – cztery procent!!). Zaś politycy i działacze, którzy najmocniej forsują omawiane ograniczenia (uderzające w dodatku w najuboższych), sami należą do ludzi konsumujących najwięcej, najmniej efektywnie, w dodatku w stu procentach na koszt społeczeństwa, które ich utrzymuje, a któremu rzucają kłody pod nogi zamiast służyć jego interesom, jak każdy pracownik swojemu chlebodawcy. Jedynie polityków i urzędników nie obowiązują rynkowe zasady opierające się na odpowiedniości wynagrodzenia do wytworzonej wartości.

Na koniec miałbym wielką prośbę: nigdy nie domagałem się żebrolajków, bo to po prostu słabe, ale uważam, że w tym przypadku mogę zrobić wyjątek. Nie chodzi tutaj o nabijanie mi statystyk – ja nie zarabiam na ilości odsłon ani na Automobilowni w ogóle. Nie chodzi też o głosy w konkursie na blog roku, w którym nawet nie startowałem. Nie próbuję nasycić mojej próżności, ale korzystając z nowoczesnych środków komunikacji, jakie mam do dyspozycji, zawalczyć w sprawie, którą uważam za słuszną, a także dostarczyć argumentów innym, walczącym być może bardziej aktywnie. W przypadku niemądrego pomysłu olimpiady w Krakowie oddolna kampania medialna odniosła sukces. Podobnie w przypadku ACTA. Dlatego, jeśli tylko podzielacie moje zdanie, bardzo Was proszę: udostępniajcie KAŻDY, nie tylko mój, tekst na ten temat (co ciekawe, nie brakuje ich nawet w mainstreamowych mediach typu Onet, co bardzo mnie cieszy). Share'ujcie na Facebooku, Twitterze, Wykopie, gdziekolwiek jesteście aktywni, żeby kwestia była widoczna. Jeśli Wasz wybór padnie akurat na niniejszy artykuł, na dole są przyciski ułatwiające udostępnianie. Jeśli chcecie tekst skopiować i opublikować gdziekolwiek indziej – nie mam nic przeciwko, wrzucajcie gdzie chcecie, proszę tylko o niemodyfikowanie treści i podanie linku do źródła.

Bo nieprawdą jest, że w demokracji zawsze wygrywa większość – bardzo często wygrywa najgłośniejszy.

 

Pomocne linki:

http://cubino.pl/2015/02/dlaczego-umweltzona-w-polsce-nie-ma-sensu/ – zaprzyjaźniony blog, prezentuje inny, ale interesujący punkt widzenia.

http://moto.onet.pl/aktualnosci/wlasciciele-starych-samochodow-beda-mieli-problemy/mgnr2

http://www.zeit.de/auto/2011-02/altauto-umwelt (j. niemiecki)

Foto: public domain