(NIE)RZECZYWISTOŚĆ RÓWNOLEGŁA: SIŁA WYOBRAŹNI

 

W czasach mojego dzieciństwa komputerowe gry były bardzo proste. Grafika ograniczała się do czterech, maksymalnie ośmiu kolorów w śmiesznej rozdzielczości typu 320 x 192, a idea – do poruszania monochromatyczną plamką po dwuwymiarowym ekranie i gonienia się z podobnymi plamkami. By nadać temu sens, należało wymyślić legendę, czyli opowieść ujawniającą tożsamość poszczególnych plamek (zwanych fachowo sprite’ami) i niezwykłą wagę gonitwy: czasem chodziło o ratowanie świata przed inwazją obcych, kiedy indziej o pojedynek karateków, zbieranie elementów statku kosmicznego, które eksplozja silnika rozrzuciła po obcej planecie, poszukiwanie diamentów w jaskiniach pełnych niebezpieczeństw, albo np. samochodowe wyścigi.

Pierwszą grą, jaką w wieku 10 lat namiętnie ogrywałem, był “River Raid” na ośmiobitowym Atari. Sprite gracza był tam samolocikiem lecącym nad rzeką, strzelającym do kilku rodzajów przeciwników i – kompletnie wbrew logice – rozbijającym się o brzegi owej rzeki. Legendy tej gry nie znałem, bo w ówczesnej Polsce mało kto miał dostęp do oryginalnych instrukcji i mało kto przyzwoicie rozumiał angielski. A że działo się to w 1990-91r., wraz z tatą (“River Raid” to jedyna gra, w którą on czasem się ze mną bawił) wyobrażaliśmy sobie, że lecimy nad Tygrysem lub Eufratem i rozwalamy jednostki Saddama Husajna.

 

Większość ówczesnych gier wyglądała bardzo podobnie – tylko różne szczegóły i legendy tworzyły wrażenie różnorodności. Czytaj: wrażenie różnorodności tworzyła ludzka wyobraźnia. Chciałoby się powiedzieć – wyobraźnia dziecięca. Ta, która z kawałka sznurka potrafi zrobić pociąg, a z przypadkowych cieni na ścianie ciemnego pokoju – prawdziwy horror. To jednak nie całkiem prawda, bo analogię “River Raid” z “Pustynną Burzą” wymyślił tak naprawdę mój tata, wtedy 35-letni.

Uważam, że właśnie wyobraźnia jest jednym z ważniejszych sekretów dobrej zabawy. Dawne zabawki – w tym archaiczne gry komputerowe – były na tyle proste, że pozostawiały nieograniczone pole do dopowiadania sobie wszystkiego, czego dusza zapragnęła. Bawiliśmy się wspaniale, bo każdy z nas był bohaterem, którego sam sobie wymarzył. Np. w atarowskiej grze “Road Race“, symulującej wyścig przez całą Amerykę w normalnym ruchu drogowym, w głowie nieraz odgrywałem rolę kuriera dostarczającego na drugi koniec kraju jakąś przesyłkę szpiegowską. Inaczej całe to wariactwo nie miałoby sensu, bo przecież sportu samochodowego nie uprawia się na zwykłych drogach.

Dziś jest zupełnie inaczej. Zabawki – w tym gry – ogromnie skomplikowały się i podrożały. Komputerowa rozrywka jest tak rozbudowana i szczegółowa, że na wyobraźnię nie ma w niej miejsca. Dużo dziś mówi się o uzależnieniu kilkulatków od smartfonów i tabletów, ale równocześnie istnieją dzieciaki, które od cudów za worek monet wolą drewniane klocki sprzed półwiecza – właśnie dlatego, że klocki włączają im wyobraźnię. To wymaga odrobiny wysiłku, ale tworzy świat barwniejszy i bardziej fascynujący niż jakikolwiek ekran HD.

Oczywiście, jako dzieci marzyliśmy o fajniejszych, efektowniejszych zabawkach, podobnie jak o bardziej rozbudowanych i realistycznych grach. Przeżywszy jako nastolatek lata 90-te doskonale pamiętam przejście z 8 na 16 i 32 bity, pierwsze akceleratory grafiki, pierwsze CD-ROMy i “interaktywne filmy”. Ależ to był szał!! Od tamtego czasu realizm świata wirtualnego przeszedł wszelkie granice. Współczesne gry faktycznie wyglądają oszałamiająco, paradoksalnie jednak, nudzą się szybko.

***

W tym roku o grach nie pisałem ani razu, dziś więc chciałem to nadrobić i opowiedzieć o tytule bardzo specyficznym – symulatorze pracy samochodowego mechanika. Gra – a raczej cała seria gier – nazywa się “Car Mechanic Simulator” (już tu widać, że wyobraźni wyraźnie zabrakło), a kolejne odsłony określane są rokiem wydania: 2014, 2015, 2018 i 2021. Skoncentruję się na tej ostatniej.

Zabawa w mechanika – czyli symulacja trudnej pracy fizycznej – to pomysł ekscentryczny. Trochę przypomina opisywany rok temu “Euro Truck Simulator 2, ale wydaje się jeszcze nudniejsze. Wszak w harówce kierowcy tira mamy element przemieszczania się, różnorodnych krajobrazów i ciekawych miast, również samo prowadzenie pojazdu sprawia przyjemność i stanowi dobry temat gry. Ale brudny warsztat…?

Oczywiście, podobnie jak symulator ciężarówki pomija weekendowe pauzy na stacjach benzynowych, wielogodzinne czekanie na rozładunki i zmienianie koła załadowanej naczepy w zacinającym deszczu ze śniegiem, tak od gry warsztatowej nie wstajemy z dłońmi usmarowanymi olejem przekładniowym. Mimo wszystko, pomysł “CMS 2021” wydaje się jeszcze dziwniejszy niż “ETS 2“.

CMS 2021” zostało wydane przez polskie studio Red Dot Games, ale rozgrywa się w realiach amerykańskich. Zabawę zaczynamy wchodząc w posiadanie zrujnowanej stacji benzynowej z rozpadającymi się przybudówkami.

W toku gry stopniowo rozbudowujemy ten przybytek i wyposażamy go w coraz to nowy sprzęt. Niestety, sama stacja – podobnie jak zaparkowany z boku holownik – to tylko ozdoby. Akcja toczy się głównie w budynkach.

 

Nasza posiadłość stoi przy bocznej drodze w którymś z pustynnych stanów południowego zachodu. Nad drogą hula wiatr unoszący tumany kurzu, z rzadka przejeżdża też jakiś pojazd. Jak jednak już wiemy – to tylko dekoracja.

 

Tyły wyglądają mniej romantycznie

 

A tak prezentuje się wnętrze. Wrak szkolnego autobusu to niestety znów tylko ozdobnik…

 

…ale już wyważarka do kół jest w pełni funkcjonalna…

 

…podobnie jak radio (mamy do wyboru kilka rozgłośni nadających różną muzykę), telefon stacjonarny (na który dzwonią potencjalni klienci) i komputer (służący do zamawiania potrzebnych części).

 

W górnym prawym rogu ekranu widzimy rezultaty naszej pracy. Żółte punkty CR to “kredyty” (pieniądze, za które kupujemy części i inne rzeczy), zielone XP – doświadczenie (odblokowujące różne umiejętności), a punkty niebieskie pozwalają “ulepszać” montowane części (coś w rodzaju tuningu).

Rozwój warsztatu i postaci do maksimum pochłania dobre kilkadziesiąt godzin, ale przynosi satysfakcję, bo z każdym wykonanym zleceniem nasza rudera nabiera profesjonalnego wyglądu i poszerza się o kolejne pomieszczenia, a wykonywane zadania stają się ciekawsze i bardziej różnorodne.

Główna hala warsztatu z dwoma podnośnikami

 

Zaplecze, gdzie regenerujemy używane części (mechaniczne i blacharskie), a także rozbieramy i składamy silniki (na widocznym w centrum żółtym stojaku)

 

Mamy własną myjnię z pralnią tapicerki (czujecie ten zapach ciepłej wody z szamponem…?)…

 

…lakiernię do malowania całych aut lub pojedynczych elementów…

 

…ścieżkę diagnostyczną…

 

…oraz hamownię – bo zlecenia tuningowe (od pewnego etapu) też można przyjmować.

 

Sie robi, sie ma” – SLS AMG albo zabytkowa Toyota 2000 GT to tylko dwa z dziesiątków samochodów, które możemy naprawiać komuś, ale też kupować dla siebie. Do takiego majątku dochodzi się jednak długo.

 

***

Jak wygląda rozgrywka? Na początku przyjmujemy proste zlecenia – typu wymiana oleju, klocków hamulcowych albo opon, w miarę zbierania doświadczenia pojawiają się bardziej złożone. W grze występuje 30 jednorazowych zleceń “fabularnych”, gdzie klienci opowiadają jakąś niby-zabawną historyjkę, ale program generuje też nigdy niekończące się zlecenia losowe. Po dojściu do odpowiedniego poziomu możemy kupować własne pojazdy – w salonie, na aukcjach i złomowiskach, by restaurować je, tuningować i sprzedawać z zyskiem.

W prostszych zadaniach dostajemy listę części do wymiany, w trudniejszych diagnoza należy do nas.

Przyjmijmy sobie jakieś zlecenie. O – to wygląda na proste. Auto nazywa się FMW Sentinel, ma problemy z hamulcami i przeniesieniem napędu.

 

Pacjent już przyjechał – jego stan przypomina typowe FMW, jakich pełno stoi po osiedlach.

 

Wjeżdżamy na ścieżkę zdrowia

 

I wszystko jasne: zużytych jest wiele elementów, ale nam płacą tylko za te, których dotyczy zlecenie. Inne możemy ewentualnie naprawić/wymienić charytatywnie.

 

W kwestii hamulców do wymiany są dwa zaciski, jedna tarcza i jedne klocki (tak, to poważny błąd twórców – nieuwzględnione elementy “parzyste”, które zawsze wymienia się razem. Zlecenia na jedne klocki albo jeden amortyzator dostajemy w grze nagminnie). Dla ułatwienia uszkodzoną część możemy zaznaczyć sobie gwiazdką – w ten sposób “podświetlamy” ją w samochodzie, co ułatwia jej znalezienie. Przydaje się to nie tylko laikom: np. część o nazwie “tuleja gumowa” występuje w każdym zawieszeniu wielokrotnie, więc bez “podświetlenia” znalezienie tej jednej zużytej może trwać bardzo długo (ta opcja nie jest jednak dostępna na wyższych stopniach trudności).

 

Wjeżdżamy na podnośnik i odkręcamy koło, śrubka po śrubce. Śrubki zardzewiałe nie puszczą bez potraktowania WD40 🙂

 

Stopień zużycia części jest przedstawiony przy pomocy rdzawego nalotu – im jest go więcej, tym część gorsza. Procenty zużycia każdego (zbadanego) elementu widać też na odrębnym raporcie, a w zleceniu – minimalny wymagany stan zakładanych części. Co oznacza, że nie zawsze musimy używać nowych. 

 

Trochę dziwne, że najpierw zdejmujemy zacisk, a dopiero potem klocki, które wiszą wtedy w powietrzu. Takich absurdów jest niestety więcej, ale o tym później.

 

Po uzyskaniu dostępu do hali naprawczej wiele elementów możemy regenerować. Robimy to w prostej mini-gierce: pomarańczowa strzałka lata od prawej do lewej, a my staramy się wcisnąć spację na polu zielonym. Gdy nam się uda, stan części poprawia się, gdy trafimy w czerwone – wręcz przeciwnie.

 

Niektórych części nie da się jednak naprawiać – np. klocków hamulcowych, pasków rozrządu, szyb, itp., podobnie jak wszystkiego w stanie poniżej 15%. W takim przypadku trzeba kupić nowe. Do tego służy sklep online, dostępny z desktopowego komputera, który na pewnym etapie możemy uzupełnić tabletem (tablet przywołujemy w dowolnym momencie, bez konieczności podchodzenia do biurka – ogromnie przyspiesza to grę).

W poszczególnych zakładkach kupujemy różne rodzaje części: mechaniczne, elektryczno-elektroniczne, blacharskie, opony (w pełnym asortymencie typów i rozmiarów), itp. “Części importowe” to części do aut pochodzących z modów. Aha – tablice rejestracyjne też kupujemy, wybierając wzorzec z jednego dziesiątków krajów świata, stanów USA, terytoriów Kanady, itp.

 

Zostały problemy z przeniesieniem napędu. Ich nie sprawdzimy na ścieżce – trzeba zaglądnąć pod auto. Gołym okiem widać, że skrzynia biegów odcina się kolorystycznie od reszty…

 

Przed odkręceniem skrzyni trzeba zdjąć wał napędowy (to już zostało zrobione) oraz rozrusznik (podświetlony na czerwono, jako “bloker” operacji). W niektórych pojazdach dostęp do rozrusznika mamy tylko z komory silnika (przy złożonych naprawach musimy więc do znudzenia podnosić i opuszczać auto). Nie mówiąc o tym, że każde zamontowanie/wyjęcie części oznacza odkręcenie i przykręcenie kilku śrub – czyli wiele kliknięć i przytrzymań klawisza myszy, co chyba nieźle symuluje pracę mechanika, w tym aspekcie powtarzalną i nużącą. Całe szczęście, że klawisz myszy jest cyfrowy – nie musimy się z nim siłować, jak z niektórymi śrubami.

 

WD 40 zawsze działa natychmiast, od jednego kliknięcia (fajnie by tak było, co nie…?)

 

Sprzęgło też jest brązowe

 

W odpowiedniej zakładce pojawiają się części do wymiany (wcześniej ich nie było – klient dokładnej diagnozy nie podał)

 

W sklepie internetowym wyszukiwanie po haśle “skrzynia biegów V8” daje aż 9 wyników. Wszystkich przekładni jest w sklepie chyba ze trzy ekrany – a do konkretnego modelu pasuje tylko jedna. Ogółem w grze występuje ponad 4.000 różnych części, nie licząc modów.

 

Po złożeniu wszystkiego kończymy zlecenie, zgarniamy kasę i punkty doświadczenia. Za części klient zawsze płaci pełną cenę katalogową – jeśli więc mamy w sklepie zniżkę, zregenerujemy coś albo zdobędziemy używane (o tym za chwilę) – zarabiamy więcej. Możemy też oddać auto naprawione częściowo, ale wtedy omija nas duża premia za wykonanie całości zlecenia.

 

Po niektórych zleceniach otrzymujemy drewnianą skrzynię z bonusami w postaci pieniędzy, punktów doświadczenia, albo… kolejnych skrzyń

 

A oto i nasz magazyn części, wzbogacony teraz paroma kawałkami złomu wyjętego z wydanego przed chwilą FMW. Klienta złom nie interesuje – jeśli coś może się nam przydać, to czysty zysk.

***

Pokażę teraz możliwości diagnozowania usterek.

Metodą najpewniejszą jest wyjęcie danej części – wtedy jej “procent stanu” poznajemy samoczynnie. Gdy jednak dostajemy do naprawy auto z trzydziestoma uszkodzonymi elementami i nie znamy żadnego z nich, musielibyśmy rozebrać je całe (nikt nam oczywiście nie zabrania, ale to naprawdę strasznie długi i żmudny proces, jak w życiu, a klient płaci tylko za efekt). Musimy więc wymyślić coś innego, co pokażę na przykładzie pięknego cacka marki Olsen GTR (jak w grze nazywa się wspomniany SLS AMG).

 

To jest akurat nówka z salonu, więc wszystko ma 100% sprawne. Diagnoza polega na kliknięciu konkretnego zespołu i poczekaniu około dwóch sekund – tyle że np. w silniku (w tym modelu) badaniu podlega 26 elementów, więc w sumie czekamy prawie minutę. A auto nie składa się z samego silnika. Mało tego: ta metoda nie sprawdzi wszystkich części auta, których jest w sumie kilkaset.

 

Kolejnymi narzędziami są więc miernik elektryczny…

 

…skaner OBD

 

…miernik ciśnienia paliwa…

 

…miernik kompresji…

 

…i miernik grubości bieżnika opon. Każde z tych narzędzi pokazuje stan innych elementów.

 

Wszystkie te narzędzia kupujemy po kolei za pieniądze. Zanim to nastąpi, działamy trochę na ślepo, ale też zlecenia są prostsze. Inne wyposażenie do dokupienia to wspomniany już tablet, stół naprawczy do części mechanicznych i blacharskich, tokarka do tarcz hamulcowych, prostownik do akumulatorów, spawarka do karoserii i zestaw do przyciemniania szyb.

O jednym jeszcze nie wspominałem – to kontener do recyklingu. Tutaj możemy zutylizować złom (np. części nienaprawialne, poniżej 15% stanu). W zamian dostajemy “niebieskie” punkty umożliwiające ulepszanie części: w zleceniach klientowskich nie ma to sensu, ale w samochodach restaurowanych na własny rachunek – już tak. To akurat jeden z mniej realistycznych elementów gry.

 

Recykling odbywa się tak samo jak naprawianie części

 

Mini-gierką jest również np. wyważanie kół…

 

Koła najpierw trzeba oczywiście złożyć, dobierając pasującą oponę i felgę

 

Połączyć/rozdzielić na osobnym urządzeniu (ściągaczu) trzeba też sprężynę, amortyzator i jego górne łożysko

 

Inne operacje ręczne to ustawianie geometrii kół (na ścieżce diagnostycznej)…

 

…oraz reflektorów.

 

Każdy samochód posiada kilka płynów ustrojowych: olej silnikowy, płyn hamulcowy, chłodniczy, wspomagania kierownicy i spryskiwacza. Do ich dolewania służą odpowiednie korki w komorze silnika, do spuszczania – zlewarka (do oleju) lub odsysarka (do wszystkich innych).

 

Wymienne elementy karoserii możemy zdejmować, naprawiać (nie wszystkie) i wymieniać, jak części mechaniczne. Sama karoseria – tzn jej szkielet, pozostający po zdjęciu elementów wymiennych – też ma swój określony stan, który podnosimy za pomocą spawarki. Spawanie to jednak jedno kliknięcie – szkoda, bo to najdłuższy i najżmudniejszy proces w całej odbudowie samochodu.

 

Lakiernia daje wybór lakierów akrylowych, bazowych, perłowych, metalizowanych, matowych, kameleonów, itp., w dowolnych barwach

 

Jeśli mamy taki kaprys, pomalować możemy pojedynczą część – np. używany błotnik, ale też felgę albo głowicę silnika.

 

Na koniec zostaje kosmetyka, z zewnątrz i w środku

 

We wnętrzu wymienne są tylko fotele i kierownica

 

***

Lepsze pieniądze (i lepsza zabawa) czekają nie w wykonywaniu zleceń klientów, a w kupowaniu i restaurowaniu gratów na własny rachunek. Jak się to robi? Najpierw trzeba zdobyć jakiegoś grata.

Miejsca, w które możemy się przenieść, wybieramy z mapy. Widzimy tu między innymi aukcje samochodowe, złomowisko i stodoły.

 

Zacznijmy od aukcji: tu do wyboru mamy auta na chodzie, bądź salvage cars (wraki)

 

Pierwsza opcja daje nam szeroki wybór

 

Aston prezentuje się nawet nieźle

 

Przed licytacją możemy go zbadać w opisywanym wcześniej “trybie badania”, ale tylko wizualnego, bez specjalistycznych narzędzi

 

Jeśli stan nam odpowiada, to licytujemy, porównując sobie cenę minimalną, aktualną ofertę i szacowaną wartość rynkową (ta ostatnia pojawia się tylko wtedy, gdy odblokujemy sobie wcześniej odpowiednią “umiejętność”)

 

Salvage cars wybieramy i kupujemy podobnie, z tym że one wyglądają trochę inaczej. Tutaj roboty będzie więcej, ale zysk nieporównanie wyższy (co skądinąd kompletnie nie pokrywa się z realiami prawdziwego życia).

 

Złomowiska i stodoły – po uiszczeniu opłaty za wstęp – możemy dowolnie eksplorować, wyszukując wraki oraz części. Następnie wybieramy, co nas interesuje. Trzeba tylko pamiętać, że wszystkie części poniżej 15% stanu są nienaprawialne, a niektóre są nienaprawialne zawsze – jakąkolwiek wartość ma więc tylko część oferty.

Złomowisko jest jedno, dostępne zawsze, jednak jego zawartość za każdym razem się zmienia

 

Kupić możemy nie każdy wrak, a tylko te “wolno stojące”. Podobnież części szukamy wypatrując takich stert jak poniżej. Po kliknięciu ukazuje się zawartość, wraz ze stanem.

 

Stodoły są z kolei “jednorazowe”. Ich lokacje dostajemy jako nagrody ze wspomnianych wyżej, drewnianych skrzyń otrzymywanych za wykonanie niektórych zleceń. Tak naprawdę wystarczy dostać skrzynię raz, bo w każdej stodole kryje się przynajmniej jedna podobna skrzynia zawierająca mapę do kolejnej stodoły. Jeśli więc eksplorujemy stodoły dokładnie, nigdy nam ich nie zabraknie.

Cała reszta wygląda identycznie jak na złomowisku: szukamy wraków i regałów z częściami, które mogą się do czegoś przydać. Zarówno w stodołach, jak i na złomowisku za części płacimy, ale ceny są śmiesznie niskie w porównaniu do katalogów internetowych. O ile oczywiście uda się nam potem daną część naprawić – gorzej jeśli jest nienaprawialna albo ją zepsujemy (nie trafiając w mini-gierce w “zielone”).

 

Uratowane części możemy montować w restaurowanych autach, ale nikt nie zabrania nam ich sprzedawać – to swoją drogą dobry sposób na zarabianie bez dużego wkładu początkowego. A szybki zarobek przydaje się nie tylko na początku – gra nie pozwala bowiem zaciągać kredytów, więc jeśli nieopatrznie wydamy wszystkie pieniądze, nie będzie nas stać nawet na przyjęcie prostego zlecenia (bo w każdej naprawie, zanim dostaniemy zapłatę, musimy jakieś materiały kupić). Jedynym wyjściem będzie… rozpoczęcie nowej rozgrywki.

Jeśli już mamy w warsztacie pięknego Astona DB5, pokażę jeszcze jego wyciągnięty silnik – w pozycji pionowej…

 

…oraz obróconej, ze zdjętą miską olejową. Olej musimy oczywiście spuścić wcześniej – gdy tego nie zrobimy, czeka nas kosztowne czyszczenie podłogi.

***

Gdy auto już dopieścimy, czas pojechać na próbę. Do jeżdżenia służą trzy lokacje: tor testowy, tor wyścigowy i “długa prosta” (do osiągania maksymalnych prędkości).

Tor testowy teoretycznie służy do diagnozowania niektórych elementów (zawiera test przyspieszenia, tarkę sprawdzającą zawieszenie i próbę hamowania). Ma to znaczenie na początku gry, gdy nie posiadamy jeszcze fachowego wyposażenia.

 

Tor wyścigowy przejeżdżamy oczywiście na czas, ścigając się z samym sobą i porównując osiągi poszczególnych aut (albo tego samego po różnych zabiegach naprawczych i tuningowych)

***

Brzmi jak mokry sen samochodziarza, prawda? Otóż, paradoksalnie, im więcej benzyny płynie w naszych żyłach, tym “Car Mechanic Simulator” denerwuje bardziej.

O paru minusach już wspominałem, ale teraz wyliczę ich więcej. Po pierwsze, większość zleceń jest mało realistyczna: wymiana JEDNYCH klocków hamulcowych i jednej tarczy (na przeciwległym kole) zdarza się nagminnie, a kogokolwiek z choćby minimalnym pojęciem o samochodach coś takiego aż boli. Z elementami zawieszenia to samo. Uszkodzenia są zresztą stuprocentowo losowe: jeśli “coś stuka w silniku”, może się okazać, że do wymiany są np. dwa z ośmiu tłoków, jeden z dwóch wałków rozrządu i jedna panewka wału. Albo tłok w jednym cylindrze i pierścienie w innym.

Dbałość o szczegóły na pierwszy rzut oka jest duża, zwłaszcza w zakresie samego majsterkowania. Rozbiórka rozrządu wymaga sporo zabawy ze zdejmowaniem rolek i pokryw, a mechanizm korbowy – grzebania od góry i dołu jednocześnie (dlatego wygodniej jest silnik wyjąć). Koła trzeba wyważać, sprężyny i amortyzatory łączyć na ściągaczu, obudowy filtrów i skrzynki bezpieczników zamykać plastikowymi klipsami (czasem łatwo stracić nerwy, gdy gra mówi, że samochód jest niekompletny i nie można go wydać – a po kwadransie szukania okazuje się, że przy obudowie filtra powietrza brakuje mikroskopijnego klipsa). Stare motory OHV mają osobne popychacze każdego zaworu. W V8-mkach zabawa z wyciąganiem szesnastu sztuk pozwala naprawdę docenić trud mechaników – zwłaszcza jeśli po złożeniu całości okaże się, że założyliśmy jeden stary, poniżej wymaganego stanu, więc nie można skończyć zlecenia. Z drugiej strony nie występują np. żadne uszczelki (a usuwanie wycieków byłoby świetnym dodatkiem) czy też ustawianie wałka rozrządu.

Płyny eksploatacyjne to fajny bajer (zwłaszcza że nie możemy zapomnieć ich spuścić), ale nie występują np. oleje przekładniowe ani paliwo (bak albo skrzynię biegów można ściągać bez opróżniania, podczas gdy pompy wody albo miski olejowej nie). Nagminne jest zlecenie… wymiany płynu spryskiwacza (sic!!). Geometrię zawieszenia ustawiamy wyłącznie na zlecenie – po wymianie połowy podwozia nic takiego nie jest konieczne.

Gra oferuje ponad 70 samochodów (+ DLC + mody), jednak większość części pasuje do wszystkich. Karoserie są oczywiście inne (i całkiem ładnie odwzorowane, mimo że licencjonowane, autentyczne nazwy występują tylko w DLC). Natomiast w mechanice – przednia sprężyna to przednia sprężyna, koło zamachowe to koło zamachowe, nieważne czy do Hondy Civic, czy Chevy’ego Bel Air ’57. Ułatwia to grę i poszukiwanie części, ale samochodziarzy irytuje. Na szczęście samochody producenta gry są zazwyczaj zbudowane zgodnie z pierwowzorami, z prawidłowymi mechanizmami (choć nie zawsze – załamałem się np. widząc licencjonowanego E-Type’a z DLC ze sztywną osią tylną!!). Gorzej z modderami – oni dorabiają same karoserie, więc np. klasyczny Fiat 500 ma wprawdzie piękne nadwozie, ale prócz niego czterocylindrówkę chłodzoną wodą – bo nic mniejszego producent gry nie przewidział. Jeszcze bardziej dziwi cierne sprzęgło, identyczne w każdym modelu – nawet amerykańskich krążownikach, które występowały wyłącznie z automatami.

Do każdego auta pasują każde felgi – byleby opony miały tę samą średnicę wewnętrzną. Niektóre silniki występują w kilku wersjach, ale… by zamienić jeden gaźnik na dwa, nie wystarczy wymienić kolektor czy nawet głowicę – musimy rozebrać motor do ostatniej śrubki i złożyć na nowo, deklarując przy tym, że budujemy dwugaźnikowca, bo to “inny model” (choć wszystkie części poza gaźnikami ma identyczne).

Renowację karoserii w formie pojedynczego kliknięcia już wspominałem. Tuning mechaniczny wygląda podobnie – ogranicza się do podmiany części fabrycznych na droższe tuningowe, bez dodatkowych zabiegów typu planowanie głowicy, dobieranie mapy zapłonu i wtrysku, itp.

Diagnostyczna jazda próbna to świetny pomysł, tyle że w jej trakcie nie słyszymy stukania i pukania, a po prostu na końcu dostajemy listę zdiagnozowanych części z procentami zużycia (zdaje się, że w ekstremalnych sytuacjach trochę ściąga na jedną stronę, ale to wszystko). Sama jazda jest zresztą bardzo prosta, jak w grach sprzed ćwierć wieku – to nie żadna symulacja, tylko prymitywne wręcz arcade.

Dla większości ludzi największą wadą będzie jednak ilość czasu potrzebna do odblokowania wszystkich zdolności i wyposażenia warsztatu: wymaga ono poświęcenia kilkudziesięciu godzin na klikanie śrubek, które szybko zaczyna nużyć. Pomaga rozwój postaci: w miarę zdobywania doświadczenia zaczynamy szybciej kręcić śrubkami, montować części i diagnozować je, nawet po warsztacie chodzimy prędzej, a wartość rynkową licytowanych samochodów szacujemy bez badania. To wszystko przyspiesza rozgrywkę, która jednak wciąż wydaje się bardzo powtarzalna i – jeśli chcemy posmakować wszystkich jej aspektów – bardzo długa.

***

Ogólnie rzecz biorąc gra nie jest zła. Pomysł autorzy mieli znakomity i rozwijają go od lat, wydając sukcesywnie nowe odsłony. Szkoda trochę, że nie zadbali o lepszą symulację jazdy i o bardziej spójne, konsekwentne potraktowanie wyżej wspomnianych rzeczy.

Tyle tylko, że… takie problemy zauważają tylko hardkorowi samochodziarze. Internetowe recenzje nie wspominają tych wad. I tutaj właśnie wrócę do tego, co pisałem na wstępie: w niegdysiejszych grach nie przeszkadzał nam brak szczegółów, bo odpowiednie “filmy” kręciliśmy sobie w głowach. Dziś to niemożliwe, bo na ekranie widać najdrobniejsze detale – co z jednej strony jest wspaniałe, ale z drugiej nie pozwala wybaczyć tego, co niezgodne z naszymi wyobrażeniami. W amigowskim “Jaguarze XJ220” hamulce bolidu zmieniało się kliknięciem na ich ikonę – nie denerwował więc klocek hamulcowy wiszący w powietrzu po zdjęciu zacisku, cierne sprzęgło przy automatycznej skrzyni ani tylny resor Cadillaca przekładany po regeneracji do Fiata 500. Im więcej widzimy szczegółów, tym mniej możemy sobie dopowiedzieć – a żadna gra nigdy nie dogodzi nam w każdym detalu. Myślę, że również dlatego dawne gry wydawały się fajniejsze – bo pozwalały pracować wyobraźni, a to właśnie ona jest i będzie zabawą najlepszą z możliwych.

 

Wszystkie ilustracje są zrzutami ekranu z opisywanej gry

26 Comments on “(NIE)RZECZYWISTOŚĆ RÓWNOLEGŁA: SIŁA WYOBRAŹNI

  1. Mój kolega napisał kiedyś grę symulującą pracę w hurtowni realizującej zlecenia z Allegro. Cały dzień lata się po magazynie i pakuje towar. Najlepsze, że sporo ludzi to kupiło.
    Symulator warsztatu wygląda super. Zgadzam się z Tobą, że brakuje realizmu, ale wydaje mi się, że w zupełnie innych miejscach. Wymiana jednej tarczy na używaną, regeneracja jesnego amortyzatora, wymiana jednego pierścienia – toż to życie! Brak możliwości wypuszczenia auta bez kilku części, które na pewno były zbędne – to dziwne ograniczenie.

    Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!

    • Te “zbędne części” pięknie kojarzą mi się z opowieścią Złomnika o posiadaczu BMW E60. Pewnie pamiętacie tę epopeję polskości w wykonaniu przysłowiowego Janusza – właściciela, który wiele elementów uznał za “zbędne”…

      • pamiętamy 🙂
        choć dla mnie to nie było jakieś śmieszne, sam bym zrobił tak samo 😉

  2. Miałem sobie ponarzekać na tą serię, ale większość jej problemów ładnie wymieniłeś w tekście.
    Dodam tylko od siebie, że rozwój serii jest wręcz śladowy. Miałem 2 pierwsze części i niedawno za darmo odebrałem 2018. Widząc jak niewiele się zmieniło cieszyłem się, że nie dałem za to własnych pieniędzy.

    Dochodzą nowe samochody, lokacje czy narzędzia (podoba mi się WD40, wcześniej tego nie było, a jakakolwiek symulacja zapieczonych śrub prosiła się o uwzględnienie od początku), ale wspomniane wymienianie pojedynczego klocka czy uniwersalne podzespoły są cały czas obecne i irytują.

    Można się jednak przy tym dobrze pobawić. W końcu ilu z nas miało okazję rozebrać silnik V8 na części pierwsze. Mimo, że dzieje się to tylko na ekranie komputera to daje to nieco wyobrażenia na temat skomplikowania niektórych mechanizmów. Dla mnie paradoksalnie najfajniejsze było składanie Malucha z DLC w wersji 2015. Swojego już wtedy nie miałem i włączyła się nostalgia 🙂 , a inaczej niż w przypadku samochodów z wersji podstawowej tu części były zupełnie inne i całkiem dobrze odwzorowane.

  3. River Raid i Road Race miałem na C – 64. Obie szybko mnie znużyły chociaż w The Great Cross Country Road Race of America …uff. Pełna nazwa Road Race jak dobrze pamiętam grałem dosyć długo z przyjemnością bo trzeba było trochę się postarać by to wszystko przejść, można było uszkodzić silnik bez wprawy, trzymając go za długo na obrotach czerwonego pola. Komunikat “Engine Blown” albo tankować i uważać aby paliwa nie brakło bo blisko miast już stacji nie było. Komunikat ” Out of Gas”. Nie wiem czy wszystko dobrze pamiętam. W takie gry jak CMS nie gram bo rażą mnie te błędy o jakich wspomniałeś. Właściwie w ogóle nie gram. Jak siostrzeniec był młodszy to było “wujek a ponaginamy w Gran Turismo?” No i grałem z nim. PS 2. Później, a i trochę wcześniej jeszcze, NFS. Szczególnie, Porsche Unleashed ale nie tylko. Na Xbox – a kupiliśmy Project Cars i przy wszystkich zaletach tej gry, wkurzył mnie brak możliwości rozgrywki jeden na jednego tylko przez sieć. I na tym był koniec, jak na razie zabawy.
    Pozdrawiam Szczepanie Ciebie, Anię i wszystkich czytelników.
    Wszystkiego Dobrego W Nowym Roku. Wszystkim.
    P.S
    Odezwę się na priv jak tylko zakończę prace. W każdym razie nie zostało już tak dużo i radioodtwarzacz powinien posłużyć następne 20 – 30 lat -;)

    • założyłeś kondensatory tantalowe (te małej pojemności oczywiście, ale małe elektrolity najbardziej wysychają)? one są niemalże wieczne, jak wymieniałem kondensatory w kamerach Video (głównie Sony Video 8) takie malutkie srebrne SMD które tracą pojemność a potem się wylewają, to wlutowywałem tantale, były niewiele droższe od tych dziadoskich elektrolitów a roboty tyle samo

      no i paski do magnetofonu najlepiej z oringów vitonowych bo one też są niemalże wieczne 🙂 i grosze kosztują

      • Tantalowych radzę unikać w torach audio bo m.in. świetnie przenoszą doń własne drgania mechaniczne.

        A tak skuteczny jak w CMS preparat WD40 to ja baaardzo poproszę. 😉

      • Cześć Benny.
        Szczepan chciał dobre elektrolity to według życzeń wlutowałem takie. Nie za tanie, nie za drogie. Wszystkie dobrych marek. Nichicon, Matsushita, Samwha, Samsung. Zostawiłem dwa oryginalne w zasilaniu bo trzymają parametry a są porządne ERO. W tych radiach, przy całej ich jakości i klasie Becker miał wpadkę z kondensatorami Frako ale to w poprzedniej serii. Tantalowe nie bardzo nadają się do toru audio. Jak napisał kolega Ryś.
        Pasek napędu jest w bardzo dobrym stanie, więc nie będę go wymieniał. Umyłem tylko bieżnie kół pasowych. Luzów na capstanach nie ma a cały mechanizm nie jest zużyty. Wygląda na to, że ktoś słuchał kaset dość sporo ale czyścił głowicę i cały tor przesuwu. Nie na tyle, żeby deck zajechać używał odtwarzacza kaset. Całe radio nie było w dobrym stanie i już dłubane ale ktoś chociaż z głową to robił. Więcej szkód poczyniło naturalne zestarzenie elementów. Po wymianie kondensatorów panel zaczął dobrze reagować bo przedtem przyciski działały losowo. Jeszcze tylko montaż i wymiana past termo i gotowe. Tylko wiesz jak to z Beckerami jest. Schematy tylko płatne. Jak są to tylko po Niemiecku i nie zawsze dokładnie te. Posiłkuję się czym mogę i myślę, że i odtwarzacz będzie dobrze działał. Do tego moduł bluetooth, już kupiony i pozostało umocować na stałe. Przy okazji mam sprawę do Ciebie. Miałeś do czynienia z cyfrowym magnetofonem dcc? Mam Philipsa DCC – 900 i te nieszczęsne kondensatory smd na płytce preampu i karcie kodera – dekodera PASC takie jak piszesz malutkie, srebrne smd. Oczywiście wylały. Nie mam hotaira ale wylutowałem stacją lutowniczą. Nawet się udało i żadna ścieżka nie ucierpiała, choć pisali że ścieżki się odklejają. Tutaj nawet te płytki są porządne i nic mi się takiego nie przytrafiło przy pracach. Liche płytki to są w niestarych CD Philipsa i nie tylko i tam dopiero się ścieżki odklejają. Ci co to pisali to albo nie mieli z takimi do czynienia albo mieli to dużo bardziej skorodowane niż u mnie. Korozję oczyściłem i wlutowałem nowe kondensatory. Niestety bez poprawy. Jak padła głowica to zostanie wykorzystanie go w roli zewnętrznego DAC a.
        Doradzisz coś?
        Pozdrawiam noworocznie.

      • a to ciekawe, że się tantale nie bardzo nadają w torze audio, skoro w torze Video dają sobie doskonale radę a to nie dość że większe pasmo to i wyższe częstotliwości więc jeszcze trudniejsze warunki…. nie wiem, ja na teorii się nie znam, wypróbowałem niejednokrotnie w praktyce i było super 🙂

        co do cyfrowego Philipsa to nie miałem do czynienia z Philipsem, bo to taka co by nie mówić dziadoska marka 😉 miałem za to DAT-a Sony i naprawiłem (mechanika), elektronicznie to jedynie była nieco pęknięta płyta, bo to na złomie w hałdzie znalezione, wywalone z rozgłośni radiowej, do dziś działa u kolegi, któremu go sprezentowałem kiedyś, bo sam nie bardzo miałem dla niego zastosowanie.
        natomiast co do Twojego to wymyłeś porządnie płytki po tych kondensatorach? najlepiej pod kranem z gorącą wodą, szczoteczką do zębów, bo elektrolit ładnie się rozpuszcza w wodzie, a w Ipie/spirytusie słabo, potem oczywiście suszenie płytek suszarką i na kaloryferze parę dni
        jeśli nie wymyłeś dobrze to mogą być na tyle spore upływności że może nie działać (elektrolit sam wiesz że dobrze przewodzi)
        co do głowicy to ją się czyści zwykłym papierem od drukarki polanym ipą/spirytusem, przykłada do głowicy i kręci głowicą palcem parę razy, potem przesuwa papier w nowe miejsce i tak parę razy aż papier będzie względnie czysty a nie czarny, tak samo czyści się głowice magnetowidowe.
        BROŃ BORZE (tucholski) żadnych wacików do uszów czy czegoś takiego bo właśnie tak najłatwiej uszkodzić głowiczkę, głowiczki zresztą widać i wystarczy się dobrze pod światło przyjrzeć czy nie są ukruszone, obłamane, DELIKATNIE można np kawałkiem papieru je “dziubnąć” żeby sprawdzić czy się nie ruszają (czyli nie obłamane) jeśli są całe, to raczej głowica jest dobra

        co do Beckera – to tam są kapsztany?? nie zwykły silniczek? to naprawde aż niesamowite! i na prawdę niema schematów nawet na ruskich stronach? aż mi się nie chce wierzyć…

  4. fajne się wydaje, choć z takimi błędami jak sprzęgło w automacie to jednak słabo…
    niejednokrotnie wymieniałem jeden amortyzator jeśli był wycieknięty czy jedną pękniętą sprężynę zawieszenia (oczywiście też na stare ze złomu ale dobre) tarcze to chyba tylko 2 razy w życiu wymieniałem, tylko dla tego że miały straszne bicie, klocki to w sumie na szczęście są dość tanie i nie trzeba kombinować, choć słyszałem od kolegi historie o pewnym komisiarzu który dawał do “podlepienia” swoje samochody do warsztatu w którym pracował brat tego kolegi no i on zawsze kazał robić jak tylko się da najtaniej aby tylko było ładnie (jeśli to coś z blacharką) i trochę wytrzymało, kiedyś nawet przyniósł jakieś klocki hamulcowe od nie wiadomo czego, mniejsze i na wieść o tym że nie pasują powiedział “no to przyspawajcie do tych co się wytarły!!” ale go już wyśmiali 😉

    • benny a ty umiesz naprawic magnetofon ? w sensie taki jamnik goldstar z lat 90tych ?

      ogolnie dziala , ale tasma czasem zwalnia i sie wylacza , i czasem odtwarza jakies dziwne dzwieki

      • pewnie tak, co to za filozofia? takie jamniki to w 90% mają identyczne mechanizmy, tylko że czasu na takie głupoty za bardzo niema 😉

    • Pasek albo paski napędowe. To nie wszystko bo pasuje całość wyczyścić, przesmarować. To niestety wiąże się z rozbiórką całości, wymianą zużytych części. Kupa roboty ale nieopłacalna. Jeszcze w jakimś dwukasetowym decku wieżowym to może ale w takim jamniku to bez sensu. Jak napisał benny szkoda na to czasu. Chyba, że wyjątkowo Ci zależy na odratowaniu jakiegoś sprzęta np. z sentymentu i opłacalność nie gra roli to wtedy możesz poszukać zamiennika mechanizmu albo sprawnego z jakiegoś dawcy.

      • już nie przesadzajmy żeby się aż tak rozczulać nad jakimś jamnikiem, to i tak zawsze grało jak kibel i tak też grać będzie 😉 spokojnie wystarczy wypsikać sprężarką kurz, ew pędzlem sobie pomóc, wymienić paski, wyczyścić głowice, rolki i ośkę taśmy i tyle, no i jeszcze wd40 w potencjometry i przełączniki żeby nie trzeszczało, zwykle z godzinę roboty na spokojnie, a na szybko to i z 20min
        jak strasznie chcesz to mogę zrobić w wolnej chwili… tylko nie wiem czy jest sens bo same wysyłki mogą wyjść drożej, w pierwszym lepszym zakładzie RTV zrobią Ci to za jakieś 50zł pewnie

  5. Sama gra ciekawa, jakoś nie miałem okazji, a że od jakiegoś czasu przestałem w ogóle grać to chociaż mogę sobie recenzję przecztać.
    Przyczepiłbym się tylko do tego: “Zabawki – w tym gry – ogromnie skomplikowały się i podrożały”. Otóż w 1997 dostałem pierwszy komputer, oczywiście PC, nie przenośny. Wspomniany komputer, z zabójczym pentium 166 MMX, kosztował wówczas nieco ponad trzy tysiące złotych. To był majątek.
    Kiedy kupowałem swojego ostatniego laptopa, wydałem również nieco ponad trzy tysiące. Tyle, że jakieś cztery lata temu. I to jest laptop z dedykowaną kartą grafiki, nie zintegrowaną, kiedy go kupowałem laptopy “gamingowe” kosztowały od ok. 4 tys. Laptopy, nie PC. Nie muszę chyba dodawać jaka to różnica w cenie w stosunku do zarobków?
    Same gry również są znacznie tańsze. Pamiętam ceny gier z drugiej połowy lat 90-tych. Kosztowały podobnie do dzisiejszych (ot, takie Heroes of Might & Magic III nie zchodziło poniżej 150 PLN przez kilka lat), ale różnica w zarobkach… No i wówczas nie było tanich serii czy wyprzedaży na Steamie, na których można kupić grę sprzed dwóch – trzech lat za 20% ceny wyjściowej.
    Gry wówczas to kupowało się zazwyczaj na giełdzie, wypalane na płytach CD, takie składanki kosztowały 50 PLN. Pamiętajmy też, że gro gier z lat 90-tych było bardzo krótkich, dawały się ukończyć w maksymalnie parę godzin i tyle było zabawy. Ba, wiele nie miało nawet opcji “save”.
    W Elite Dangerous z 2015 spędziłem ponad 800 godzin. Tak, że tego…

    • Jeśli chodzi o zabawki, to miałem na myśli te klasyczne, nie tylko komputery, bo komputery nie tylko do zabawy służą 🙂 Chodziło mi o to, że kiedyś zabawki dla dzieci były bardzo proste i niedrogie, a dzisiaj są zwykle właśnie komputerami albo czymś niewiele tańszym.

      800h w Elite Dangerous – właśnie dlatego tej gry nie kupowałem 🙂 Jako niegdysiejszy fan amigowskiego Elite II: Frontier wiedziałem, że to samo w formie MMOG wymagałby bycia rentierem, albo co najmniej rencistą 🙂 Ale przyznam, że raz za czas oglądam sobie wiadomości o nowych dodatkach albo filmiki z gry. Wygląda to niesamowicie, poza tym że tyle lat po premierze wciąż nie można wylądować na Ziemi… No ale to chyba dlatego, że jednak zbyt ambitnie do sprawy podeszli i trochę ich przerosło…

      • Ja przyznaję, że zajęło mi to ok. roku. I po tej grze stwierdziłem: “co ja robię ze swoim życiem?” i przestałem grać. Obiektywnie nie trzeba spędzić w niej aż tyle. Ja doleciałem na skraj galaktyki i wpakowałem w okręt wszystko co się dało, a to zajmuje multum czasu (zresztą przyjemnie spędzonego). Co więcej w niektórych miejscach ustawiałem autopilota i kiedy czas oczekiwania na przybycie do odległego portu wynosił np. 10 czy 15 minut, czytałem książkę…
        Gorąco polecam, choćby spróbować, bo gra jest naprawdę dobra. I w pewnych momentach daje sporo do myślenia. Kiedy trafimy do najodleglejszej dostępnej gwiazdy i spojrzymy w dal, zauważymy tylko bezkresną pustkę kosmosu. Zaś w drugą stronę, w oddali, ogrom drogi mlecznej. I nasz dom, jakieś 70 tys. lat świetlnych dalej. Rozmiar naszej tylko galaktyki poraża, a przecież to raptem jedna z kilkudziesięciu w grupie lokalnej. Jednej tylko grupie!

        A na zamieszkałych planetach lądować się nie da (wyjątkiem są planety z paroma małymi bazami) – nie sposób byłoby wygenerować podobne światy, za dużo jest takich. Tam zaś gdzie da się lądować, niestety nie ma nic szczególnego, kratery, kaniony i pustka, bezkresna. Jak to w kosmosie.

      • 800h rocznie to mniej więcej na blogu spędzam. Albo może ciut więcej, ale niewiele 🙂

        Jak ED wygląda to wiem, bo oglądam na YT czasem. Skalę Wszechświata też kojarzę. Natomiast tyle czasu na gry to absolutnie nie mam. A co do zamieszkałych planet, to tak jak mówię – zbyt ambitny cel sobie postawili – na tym poziomie, co oni chcą, nie ma szans tego zrobić. No trudno, wracam do pisania 😉

    • Ja tylko się odniosę do słów, że gry z lat 90-tych były krótkie i połączę z tytułem tego artykułu. Może i to co przygotowali Twórcy nie było rozbudowane, ale mogliśmy sobie dopowiedzieć za każdym razem nową historię i… już takie krótkie nie były 🙂 .

      Z tych czasów zostało mi czasem utrudnianie sobie gry na siłę. Niedawno namiętnie ogrywałem tytuł Snowrunner gdzie jeździmy ciężarówkami po ciężkim terenie. W pewnych momentach gra robi się dość powtarzalna (wiele ładunków do przewiezienia tą samą trasą), więc urozmaicałem sobie rozgrywkę na przykład próbując pokonać ją słabszą ciężarówką bez napędu wszystkich kół. Satysfakcja potem podwójna 🙂 .

  6. @benny_pl
    Cześć. Co do tantali to nawet Reduktor Szumu zastosował je w takim magnetofonie. Ja też nie wiem dlaczego miałyby nie być ok. ale tak jakoś przyjęto, że się ich nie używa albo bardzo mało w torach audio. Magnetofon dcc nie ma wirującej głowicy helikalnej a stałą jak zwykły magnetofon kasetowy cc, to było rozwinięcie zwykłej kasety o zapis cyfrowy z kodekiem MPEG – 1 nazwanym tutaj PASC. Taki magnetofon mógł odczytywać zwykłe kasety nawet z Dolby B, C ale nie nagrywał ich. Te głowice są wykonane technologią cienkowarstwową. Zobacz sobie magnetofony analogowe AZ – 6, AZ -7 Technics. Zwykłe analogowe. Zapomniałem o tym co napisałeś coby dokładnie wymyć płytki. Ja je umyłem acetonem a nawet nie były skorodowane ścieżki to zdrapałem rdzę skalpelkiem i przylutowałem nowe. Tam były tez elektrolity bipolar więc zrobiłem takie łącząc zwykłe. Może tutaj jest błąd. Na pewno zrobiłem błąd nie myjąc tych płytek tak jak napisałeś. Muszę operację powtórzyć. Co do tych capstanów “kapsztanów” czy “kabestanów” bo i tak czytałem. To nie wiem jakie jest Twoje rozumienie tego pojęcia ale ja tak nazywam wałki prowadzące taśmę, tak jak jest napisane na deckach dobrej klasy “closed loop dual capstan”. A DAT jest super ale nie miałem nigdy takiego magnetofonu. Pozdrawiam. Dzięki za odpis.

    • “kapsztan” to takie spolszczenie, to jest inaczej silnik BLDC zwykle synchronizowany trackingiem, którego oś jest bezpośrednio osią prowadzącą taśmę (którą dociska rolka), stosowany w urządzeniach o BARDZO restrykcyjnych wymaganiach co do równomierności przesuwu taśmy czyli magnetowidach (i pochodnych – kamerach video) magnetofonach cyfrowych, napędach dyskietek, pamięciach taśmowych itd.. bez tak precyzyjnego przesuwu było by bardzo trudne utrzymać synchronizację zapisu/odczytu danych

      • A, to nie. Zwykły silnik jak w decku domowym. No cóż. Benny mogę tylko pogratulować wiedzy i umiejętności. Ja aż tak się w temat nie wgłębiłem, za mało praktycznych doświadczeń. Dzięki za podpowiedzi te z myciem płytek. Muszę tak zrobić.

  7. @benny
    Zapomniałem
    Dlaczego uważasz Philipsa za dziadowską firmę? Ja mam kompletnie inne zdanie.

    • hmm,
      – paski w Philipsach od dawien dawna zamieniają się w niesamowicie lepką brudzącą po latach maź,
      – plastiki w Philipsach są kruche, potrafią się łatwo rozpadać i kruszyć
      – rozwiązania techniczne mają zwykle jakieś dziwne (np dziwaczne przetwornice w tv kineskopowych)
      – zwykle te ich sprzęty są takie “toporne” niema tam za grosze takiego kunsztu inżynierii jak u Japończyków, no ale w sumie to europa…

      choć owszem zdarzają się porządne sprzęty Philipsa, mam np 2 magnetofony szpulowe Philips hi-fi chyba N4416 3 silnikowe, na pełnej miękkiej mechanice i muszę przyznać że prócz oczywiście pasków (których wymycie z silników które zakleiły na amen było strasznie trudne) to fajne sprzęty, bardzo ładnie to gra i działa

      no i jest też cały dział Philips Medical, choć to tak nie do końca Philips, bo to mnóstwo wykupionych przez nich firm się na to składa, no ale robią sprzęty prawie porównywalne do Siemensa, tylko że to tak jak w tej reklamie “prawie, robi wielką różnicę”

      • A ja się nie zgodzę co do pasków napędowych w Philipsach. W urządzeniach z lat 80 po latach pękają, kruszą się, ale nigdy nie rozpuszczają. Co gorsza, zębatki też się kruszą. Co innego z paskami w Sony – tam to praktycznie zawsze jest pewne, że cały napęd będzie uświniony rozpuszczoną smołopodobną gumą. No ale trzeba przyznać, że Philips rozwiązania techniczne miał inne od wszystkich, a plastiki rzeczywiście kiepskie i często stosowane wszędzie gdzie się dało.