O MNIE

Jestem człowiekiem starej daty. Urodziłem się w Krakowie jeden rok, jeden miesiąc i dziewięć dni przed wojną – a dokładniej, wojną polsko-jaruzelską. Natychmiast po urodzeniu zainteresowałem się AUTOMOBILIZMEM.

To nie do końca przesada: samochody znajdowały się w centrum mojego życia niemal od początku. Rodzice mówią, że już w wózku podskakiwałem na dźwięk i widok jakiegokolwiek pojazdu mechanicznego. Tata kupił swój pierwszy wóz – steranego, popielatego Wartburga 1000 rocznik ’66 – trzy dni przed moim urodzeniem i oczywiście przyjechał nim odebrać Mamę i mnie ze szpitala. Pierwszymi moimi pracami plastycznymi były kupowane mi przez Mamę kolorowanki ze starymi samochodami, a pierwszymi książkami, jakie usiłowałem czytać w wieku przedszkolnym, gdy tylko nauczono mnie składać literki, były instrukcja od Łady 2103 (która w międzyczasie zastąpiła Wartburga) oraz “Dzieje Samochodu” Witolda Rychtera. Jako artystyczne beztalencie malowanie szybko porzuciłem, zamiłowanie do tekstów pisanych zostało mi jednak do dziś.

Zanim poszedłem do szkoły, umiałem rozpoznawać modele aut stojących pod popularnymi wtedy plandekami, a także odgadywać je po dźwięku silnika (wszak za tzw. komuny marki samochodów występujące w Polsce można było policzyć na palcach). Podczas gdy koledzy marzyli o zostaniu pilotem, kosmonautą albo strażakiem, ja nie miałem wątpliwości, że będę mechanikiem samochodowym. Pierwszą “praktykę” w tym względzie odbyłem już w pierwszej klasie podstawówki, kiedy to Tata otwarł warsztat antykorozyjnej konserwacji aut. Kilka razy wziął mnie z sobą do pracy, dał szmatkę zwilżoną benzyną ekstrakcyjną i kazał usuwać ślady czarno-zielonkawej mazi wyciekającej ze świeżo zakonserwowanych karoserii przed wydaniem klientowi. Jeżeli wykorzystywanie dzieci do pracy ma okres przedawnienia dłuższy niż 25 lat, to chyba właśnie Ojca wsypałem, ale jako okoliczność łagodzącą podam, że ja sam byłem w siódmym niebie mogąc “pracować w warsztacie samochodowym!!”.

Na tym jednak skończyła się moja kariera “mechanika”. Rodzinna firma przeistoczyła się w samochodowy salon z serwisem, ale w miarę upływu czasu coraz mniej pociągało mnie grzebanie przy samochodach, a coraz bardziej – czytanie o nich, również dlatego, że Rodzice zaszczepili mi wielką ciekawość świata. Kilka książek W. Rychtera, a później również St. Rostockiego, Z. Podbielskiego i S. Zasady zaczytałem doszczętnie. Bliższa i dalsza rodzina z zagranicy przysyłała mi też kolorowe katalogi – te bardzo mnie denerwowały, bo nie rozumiałem ich treści. To jednak stopniowo się zmieniało: do czasów studiów (ekonomicznych, bo ścieżkę techniczną wykluczył mój krańcowy brak zdolności manualnych, w tym rysowniczych, a także niedostatek cierpliwości w zgłębianiu matematyki wyższej) nauczyłem się podstaw kilku zachodnioeuropejskich języków, co wraz z pojawieniem się Internetu oraz zagranicznych, a później i polskich czasopism w naszych księgarniach otworzyło nieograniczone możliwości zgłębiania historii motoryzacji.

Prawo jazdy zrobiłem najwcześniej jak mogłem – odebrałem je na Gwiazdkę 1997r., czyli sześć tygodni po siedemnastych urodzinach (tak, wtedy kategoria B była od 17 lat). Mimo to, pozostałem motoryzacyjnym teoretykiem studiującym automobilizm za pomocą szkiełka i oka (czytaj – literatury i słownika online), a nie śrubokręta i migomatu. Oprócz czytania uwielbiam też auta oglądać, doświadczać wszystkimi zmysłami, oraz oczywiście jeździć – im dalej, tym lepiej (podróże to kolejna z moich wielu pasji). Czasem uda mi się nawet zdiagnozować jakiś problem techniczny, ale usunąć – już niestety nie. Wstyd się przyznać, ale tutaj moje umiejętności kończą się na dolaniu jakiegoś płynu, zmianie koła, bezpiecznika, itp. Ubolewam nad moim nieudacznictwem, bo uniemożliwia mi ono zakup jakiegokolwiek prawdziwego oldtimera, ale w nawale zajęć narzuconych przez życie oraz podjętych dobrowolnie nie mam kompletnie czasu, by to nadrobić (zresztą nie jestem pewny, czy w ogóle bym umiał).

Przez wiele lat swoją pasję historyka automobilizmu realizowałem prawie w samotności – większość moich znajomych niespecjalnie ją podzielała (jedynie Żona, chcąc nie chcąc, musi w niej czasem uczestniczyć – nie tylko znosi wszystko ze stoickim spokojem, ale nawet w pewnym umiarkowanym stopniu złapała bakcyla). Czytałem różne źródła i nałogowo kolekcjonowałem zdjęcia w formie elektronicznej. Dopiero założenie konta na Facebooku zmieniło to nieco – tam poznałem paru wspaniałych Kolegów, z których jeden, ksywa Szczu Bar, zaprosił mnie w czerwcu 2013r. do współredagowania fanpage’aklasycznie.eu”. Nieco ponad rok tej zabawy, wraz ze wspomnianym, zupełnym brakiem zdolności praktycznych, zachęciły mnie do otwarcia niniejszego bloga. W końcu, jak to mówią, kto umie coś robić, robi to, kto nie umie robić – tylko o tym gada, a kto nie umie nawet dobrze gadać – zawsze może spróbować pisać.