OBALAMY MITY: RAKIETOWE WSPOMAGANIE STARTU
Seria o obalaniu mitów pojawia się tutaj rzadko, bo niewiele jest mitów, w które rozsądni ludzie mogliby na serio wierzyć. Jeśli jednak brakuje przykładów wiarygodnych, to zawsze można sięgnąć po jakiś z gatunku tzw. miejskich legend (bardzo nie lubię tego określenia, to wyjątkowo paskudna kalka językowa, ale niczego lepszego nie znam). Niekoniecznie po to, by zmienić Wasze wyobrażenia, ale choćby w celu udokumentowania różnych opowieści dziwnej treści, które można uznać za rodzaj automobilowego folkloru. Bo przecież każda szanująca się, żywa społeczność jakiś folklor tworzyć powinna i my, samochodziarze, nie możemy być tutaj gorsi. My również mamy nie tylko swoje własne legendy – o których zresztą piszę tutaj dość często – ale też i bajki, których myślącemu człowiekowi nie wypada brać na poważnie, ale wypada je znać. Na tym polega funkcjonowanie w ramach jakiejś kultury, na przykład kultury automobilowej.
Taką właśnie bajką, którą chcę dzisiaj opowiedzieć, jest historia Chevroleta Impali, do którego, jak głosi fama, jakiś inteligentny inaczej mieszkaniec Arizony przytwierdził baterię wojskowych rakiet systemu JATO (Jet-Assisted Take-Off), w zamyśle służących do skracania rozbiegu samolotów startujących w niekorzystnych warunkach. Facetowi chodziło oczywiście o pobicie rekordu prędkości (chyba tylko jego osobistego, bo o światowym raczej nie mógł marzyć), jednak, jak można się domyślić, jego próba, zamiast wiecznej sławy przyniosła mu jedynie spektakularną śmierć.
Dokładnie miało to wyglądać tak, że po rozpędzeniu się za pomocą silnika konwencjonalnego niedoszły rekordzista odpalił jakoby rakiety doznając piekielnego wprost przyspieszenia. Po przejechaniu pewnego odcinka stracił panowanie nad samochodem, który zjechał z drogi i na pierwszej nierówności terenu został wybity w powietrze. Dzięki potężnej sile ciągu pracujących wciąż rakiet wzniósł się na wysokość kilkudziesięciu metrów i rozpędził do tempa rzędu przelotowej prędkości samolotów z napędem tłokowym, po czym uderzył czołowo w górujący nad okolicą klif (wiadomo, Arizona). Przejeżdżający później w pobliżu patrol policji zastał na miejscu jedynie długie na pół mili, czarne ślady opon na asfalcie (niechybny ślad z góry skazanej za porażkę, rozpaczliwej walki bębnowych hamulców z ciągiem całego zestawu rakiet), oraz wbite w skałę resztki spalonej karoserii auta.
Jak każdy szanujący się mit, również i ten nie ma swojej jednej, kanonicznej wersji, tylko krąży sobie po ludziach od wielu lat, przekazywany ustnie albo online i modyfikowany na wiele sposobów. W jednej z odmian zamiast Chevroleta występuje cieszący się “bombową sławą” Ford Pinto, a rakiety JATO zastępuje… odrzutowy silnik myśliwca F-16!!
Oczywiście, sama idea odrzutowego lub wręcz rakietowego napędu samochodów bywała stosowana w praktyce: sam opisywałem już kiedyś prototypy Opla z lat 20-tych, a nieoceniony Yossarian wywołał kiedyś w naszym środowisku sensację wygrzebując z czeluści dziejów historię rakietowych dyferencjałów stosowanych przez amerykańskich hot-rodderów. Na swoją blogową kolej czekają jeszcze śmiałkowie, którzy od lat 60-tych z powodzeniem ustanawiali lądowe rekordy szybkości z użyciem wielkich rakiet na kołach. Najbardziej znani byli tu Amerykanie: Art Arfons, Craig Breedlove i Gary Gabelich – ten ostatni w 1970r. uzyskał oficjalnie potwierdzony wynik 1.001 km/h. Po długiej przerwie w 1997r. do tej elitarnej grupy dołączył Brytyjczyk, Andy Green, któremu udało się przebić barierę dźwięku i osiągnąć na lotnym kilometrze ponad 1.223 km/h.
Bohater opisywanego mitu nie zdobył wpisu do żadnej księgi rekordów, a jedynie Nagrodę Darwina, przyznawaną ludziom, którzy na skutek swojej wyjątkowej głupoty na własne życzenie wyeliminowali się z populacji, przyczyniając się w ten sposób do udoskonalenia puli genetycznej rodzaju ludzkiego. Była to jedna z pierwszych nominacji w historii owej nagrody, która wygrała też internetowy plebiscyt na najbardziej interesującą ze wszystkich. Jest to o tyle dziwne, że cała historia, podobnie jak postać laureata, jest całkowicie fikcyjna, co zresztą oficjalnie stwierdził sam organ przyznający nagrodę. Nie przeszkadza to jednak dziesiątkom ludzi zwracać się do policji stanowej Arizony z zapytaniami o wskazanie dokładnego miejsca rzekomego incydentu (jednym z ciekawskich był nawet jakiś emerytowany kongresmen). Policja od lat cierpliwie powtarza wszystkim zainteresowanym, że cała opowieść została wyssana z palca i że równie dobrze można sobie poszukać lasu, w którym wilk zjadł Czerwonego Kapturka i jego babcię.
Skąd biorą się takie historie?
Rakiety JATO wynaleziono w okresie międzywojennym w Niemczech – pierwotnie używano ich do wysyłania w powietrze szybowców bez potrzeby użycia samolotów holujących. W czasie II wojny światowej na podobny pomysł wpadli Anglicy, którzy z jego pomocą zamieniali zwykłe statki handlowe w prowizoryczne lotniskowce (jedynie w bardzo specyficznych przypadkach, bo jakkolwiek rakiety umożliwiały start z ich pokładów, to lądowanie było już niemożliwe). Po rozpowszechnieniu się odrzutowego napędu samolotów system JATO stracił znaczenie praktyczne, ale nie przestał pobudzać ludzkiej wyobraźni: przykładowo, w pokazach Blue Angels – akrobatycznego zespołu pilotów US Navy – często uczestniczy wyposażony weń wysłużony transportowiec C-130T Hercules. Nosi on imię Fat Albert, a jego wyczyny potrafią robić imponujące wrażenie.
Niektórzy badacze miejskich legend wskazują, że opowieść o użyciu rakiet JATO w samochodzie została wymyślona w jednej z baz US Air Force, ale inni jako jej źródło podają zupełnie dobrze udokumentowane fakty. Przywołują tu postać niejakiego Andy’ego Grenatellego (1923-2013) – legendy Indianapolis 500 i bohatera wielu niesamowitych historii związanych z tym torem i wyścigiem. Otóż za młodu, tuż po II wojnie światowej, Grenatelli wraz ze swymi dwoma braćmi uprawiał hot-rodding i zawodowo przygotowywał do sportu auta innych kierowców. Pewnego razu dostał zamówienie od pewnego organizatora podrzędnego wyścigu, który zdobył skądś zdemobilizowane rakiety JATO i zapragnął wyposażyć w nie wyścigowy samochód – w celach czysto pokazowo-promocyjnych. Grenatelli natychmiast przyjął wyzwanie: zamontował osiem stalowych rur z tyłu kupionej za bezcen, amatorskiej wyścigówki z 1934r. (opartej na podzespołach Forda i noszącej nazwę Don Hulbert Special). Do owych rur włożył osiem wojskowych rakiet i podłączył ich zapalniki do pojedynczego przycisku na desce rozdzielczej. Ponieważ nie dysponował budżetem na profesjonalne testy, postanowił wypróbować swój wynalazek… na drodze publicznej (dokładnie – na Highway 83) !! Za jedyny “środek bezpieczeństwa” posłużył mu wybór czasu eksperymentu – niedzieli o czwartej nad ranem. Obeszło się bez ofiar w ludziach, choć nie bez strat osób postronnych: starsze małżeństwo, które mimo niechrześcijańskiej pory przejeżdżało tamtędy swym starym Chevroletem, zostało zmuszone uciec do rowu przed wehikułu pędzącym – według relacji samego Grenatellego – z prędkością 180 mph i ciągnącym za sobą pióropusz ognia, któego nie powstydziłby się pojazd samego Lucyfera. Domorosły konstruktor był zachwycony rezultatem eksperymentu, lecz mimo to zdecydował się zmodyfikować szatański mechanizm tak, by rakiety dało się odpalać pojedynczo. Wehikuł w tej postaci został nazwany Firebug, zjeździł wiele torów wyścigowych i dał dziesiątki pokazów rozwijając prędkości do 140 mph zamiast normalnie osiągalnych 100.
Ten epizod był najzupełniej autentyczny (kto nie wierzy, może zobaczyć sobie oryginalną relację filmową dostępną TUTAJ) i faktycznie mógł dać początek mitowi o niezamierzonym, a zakończonym tragicznie locie rakietowego Chevroleta, który w formie elektronicznej krążył po Stanach Zjednoczonych jeszcze przed powstaniem sieci www, w tzw. systemie Usenet, a w formie ustnej – zapewne od dekad. Najbardziej znana wersja podawała zaskakująco dużo szczegółów, mających zapewne na celu podniesienie wiarygodności: oto według anonimowego autora tekstu (który można uznać za wczesny przykład gatunku literackiego zwanego dziś internetową pastą), późniejszy laureat Nagrody Darwina miał użyć Chevroleta Impali ’67. Po aktywacji zapalnika rakiet na długim, prostym odcinku drogi miał w ciągu kilkunastu sekund osiągnąć prędkość 350 mph – co odpowiadałoby przeciążeniu występującemu podczas walk powietrznych ponaddźwiękowych myśliwców z włączonym dopalaczem – a po kolejnych 20-25 sekundach i przejechaniu 2,6 mili w panice nacisnąć na hamulec. To oczywiście nie dało nic poza całkowitym zniszczeniem i eksplozją opon po przebyciu kolejnej połowy mili (w istocie opony rozpadłyby się niedługo po przekroczeniu prędkości przewidzianej przez ich konstruktorów, czyli zapewne nieco ponad 200 km/h). Następnie samochód miał opuścić drogę, wybić się w powietrze i przelecieć 1,3 mili na wysokości do 125 stóp, aby ostatecznie zakończyć życie swoje i kierowcy na wspomnianej już ścianie skalnej i pozostawić w niej głęboki na trzy stopy krater uderzeniowy. Drobne, zwęglone fragmenty samochodu oraz ludzkich kości miały zostać rozrzucone w kraterze i na ziemi w promieniu kilkuset stóp, gdzie odnaleźli je potem policjanci.
Większą sławę historia zdobyła w 1995r., po przyznaniu jej bohaterowi wspomnianej Nagrody Darwina. Bardzo szybko stwierdzono jej nieprawdziwość (między innymi wobec braku dokumentacji policyjnej – a przecież to mundurowi mieli odkryć ślady rzekomej tragedii), lecz mimo to nie usunięto ze strony http://www.darwinawards.com/, a tylko dodano odpowiedni komentarz.
Na tym w zasadzie można byłoby zakończyć artykuł, gdyby nie to, że w 1998r. w Internecie – wtedy już bardzo podobnym w formie do dzisiejszego, choć o wiele słabiej rozwiniętym – pojawiła się nowa wariacja na ten sam temat. Oczywiście znów anonimowa, ale tym razem napisana w sposób budzący znacznie większe zaufanie – nie tyle za sprawą podanych szczegółów (choć i tych było sporo), ale przede wszystkim samej konstrukcji opowieści, stylizowanej na wyjaśnienie pochodzenia mitu o rakietowym Chevrolecie rozbitym o skałę, w tamtym czasie powszechnie znanego już jako fałszywka.
Tekst z 1998r. był napisany w pierwszej osobie i liczył aż 25 tys. słów (artykuły na Automobilowni zawierają zazwyczaj 2-3 tys.). Na samym początku autor tłumaczył, że jest “na 99% przekonany o swojej odpowiedzialności za powstanie mitu“, a to za sprawą eksperymentu, który miał przeprowadzić wraz ze znajomymi w Wielką Sobotę 1978r. gdzieś na pustyni Mojave.
W jego opowieści wszystko zaczęło się – jakby inaczej? – od wejścia w posiadanie wojskowych rakiet JATO, które znalazły się w całym transporcie towarów z demobilu zakupionych na licytacji przez jego ojca, trudniącego się prowadzeniem samochodowego złomowiska oraz handlem wszelkiego rodzaju starociami. Natychmiast powstał pomysł na przyczepienie ich do starego auta, chociaż tutaj, inaczej niż w “darwinowskiej” wersji historyjki, całe przedsięwzięcie było nieporównanie lepiej przemyślane i przygotowane – choćby dlatego, że jego pomysłodawcy i wykonawcy byli studentami wyższej szkoły technicznej.
Użytym samochodem był również Chevrolet, a konkretnie – skrzydlaty (nomen-omen) pick-up El Camino z 1959r. Jako fachowcy eksperymentatorzy dobrze zdawali sobie sprawę z tego, na co się porywali: wiedzieli, że po odpaleniu rakiet ich wehikułu nie będzie się dało kontrolować za pomocą seryjnego układu kierowniczego i hamulca, dlatego zdecydowali się puścić go po nieużywanym od dziesiątków lat odcinku torów kolejowych prowadzących do nieczynnej kopalni. Oczywiście, do tego celu nie nadawało się podwozie Chevroleta, należało więc użyć kopalnianego wagonika, którego burty zostały odcięte palnikiem. Na tak przygotowaną platformę zostało od góry przyspawane białe nadwozie pick-upa z czerwonym wnętrzem (pamiętajmy, że im więcej detali, tym większa wiarygodność), oraz pięciostopowy kawałek rury wodociągowej służący za obudowę pojedynczej rakiety. Największym problemem było hamowanie: po odrzuceniu takich propozycji jak spadochron albo wypuszczana z tyłu kotwica nasi bohaterowie postanowili użyć drewnianych belek opuszczanych na szyny i dociskanych do nich za pomocą samochodowych amortyzatorów. Nie byli jednak na tyle lekkomyślni, by wsiadać do wehikułu w czasie jego pierwszej jazdy – najpierw zamierzali przeprowadzić próbę bezzałogową.
Długość opowieści wynikała głównie z jej bardzo dramatycznej formy i wbudowania w nią obszernych, potęgujących napięcie fragmentów dotyczących całkiem błahych szczegółów. Autor użył wielu rozbudowanych metafor, jakich nie powstydziłby się sam Homer – opisujących np. huk odpalanej rakiety lub reakcję samochodu, który po aktywacji zapalnika wystrzelił jak papierowa kulka wyrzucana przez napiętą między palcami gumkę do włosów: “wyobraź to sobie w ten sposób: w jednej sekundzie kulka znajduje się między Twoimi palcami, a w następnej… po prostu jej tam nie ma. Nie jesteś w stanie śledzić jej ruchu, bo jest on zwyczajnie zbyt szybki. Jedyne, co możesz zrobić, to skierować wzrok w kierunku zgodnym z przewidywaną trajektorią pocisku i mieć nadzieję, że zobaczysz, jak uderza on w najbliższą ścianę. A teraz wyobraź to sobie jeszcze raz, z tym że w miejsce zwitka papieru wstaw półtoratonowy samochód“.
Jak możemy się domyślać, już w czasie pierwszego testu pojazdu zawiódł jego nowatorski system hamulcowy, oparty na tarciu drewnianych belek o szyny: rozpędzona do około 70 mph platforma z ogłuszającym hukiem podążyła w stronę opuszczonej pół wieku wcześniej sztolni i dokładnie przy wejściu do niej wypadła z toru wjeżdżając pod kątem w skałę. Podtrzymujące strop, dawno spróchniałe stemple nie wytrzymały uderzenia, co spowodowało zapadnięcie się korytarza wśród ogłuszającego łoskotu. Gdy opadł kurz, naszym bohaterom ukazała się tylna część skrzyni ładunkowej starego pick-upa z przytwierdzoną do niej, wypaloną rakietą, wystająca z rumowiska u stóp skalnej ściany. Eksperyment był skończony.
W konkluzji opowieści autor dodaje, że niedługo potem miała miejsce burza piaskowa, która zasypała całe szyny czyniąc je niewidocznymi, więc postronnym obserwatorom scenka mogła jawić się podobnie do tej, której fikcyjny bohater został wyróżniony nagrodą Darwina. Rzecz jasna, kilka szczegółów nie mogło się zgadzać: “krater uderzeniowy” musiał znajdować się na poziomie gruntu, nie 125 stóp powyżej, nie mogło też być mowy o półmilowych śladach desperackiego hamowania ani porozrzucanych naokoło fragmentach ludzkich kości, ale tego typu koloryzowanie zachodzi wręcz automatycznie, jeśli historię propagują równocześnie tysiące ust.
Skrócona do “zaledwie” 16 tys. słów wersja opowieści ukazała się w sierpniu 2000r. w amerykańskim magazynie “Wired“. Była podpisana przez niejakiego Johna Pelligrino: nie jest jasne, czy chodziło o prawdziwe nazwisko, czy tylko pseudonim (na samym Facebooku znalazłem osiem nazwanych tak kont, ale nie próbowałem dociekać, czy którekolwiek z nich jest związane z tematem). Nikomu nie udało się potwierdzić jej prawdziwości: nie ma żadnych świadków, raportów policyjnych ani tym bardziej fotografii wraku zatopionego w skale w miejscu dawnego wejścia do opuszczonej kopalni (dlatego też w niniejszym wpisie nie zamieściłem żadnych ilustracji). W samej historii – co znamienne – brakuje też łatwych do weryfikacji szczegółów: dokładnej lokalizacji sztolni albo czasu i miejsca aukcji, z której pochodziłyby wojskowe rakiety. Z drugiej jednak strony nie da się doszukać niczego, co mogłoby prawdziwość wykluczyć – żadnej wewnętrznej sprzeczności, złamania praw fizyki ani nawet niecodziennego zjawiska: mowa tylko o tym, że stary wózek szynowy z dospawaną doń karoserią samochodową został rozpędzony do szybkości autostradowej, po czym wykoleił się i uderzył w ścianę kopalni powodując jej zawalenie.
Jedyna wątpliwość (oprócz braku dokumentacji) jest taka, że według wszelkiego prawdopodobieństwa mit o rakietowym Chevy’m pochodzi z czasów znacznie dawniejszych niż 1978r. On sam z całą pewnością jest fałszywy, lecz nie można tego samego stwierdzić o wielkanocnej historii Johna Pelligrino. Czyżby chodziło więc o typowe podanie ludowe, u którego źródeł znajduje się ziarnko prawdy…? Sądzę, że jako lud samochodowy możemy je potraktować w ten sposób – bo zgodnie z tym, co napisałem na wstępie, każdej szanującej się społeczności wypada móc pochwalić się swoim własnym folklorem.
pamiętam stąd: http://mythbuster.wikia.com/wiki/Jet_Assisted_Chevy
No ziarno prawdy jest oczywiście. Choćby w historii pojazdu Firebug, czy właśnie rakietowych pomysłach Turbonique. Ktoś o nich słyszał, przekazał dalej, coś przekręcił po drodze, tak samo następna osoba. I z Firebuga oraz Turbonique powstała Impala i krater 😉
Inna sprawa, ze przy pomysłowości konstruktorów aut na 1/4 mili i do bicia rekordów prędkości, to zwykłe rakiety przyczepione do auta wydają się wręcz czymś prawie normalnym 😉
PS Dziękuję za podlinkowanie 🙂
nie slyszalem tego mitu, ale skoro sam napisales, ze byly proby z tymi rakietami, to wymyslenie sobie spektakularnego zakonczenia historii przejazdu nie jest juz niczym trudnym 😉
Pamiętam, że Pogromcy Mitów (jakieś 12 lat temu chyba to oglądałem)nie mogli użyć oryginalnych silników JATO (armia odmówiła), zrobili zamienniki na podstawie danych technicznych. Mit został obalony, ale może za sprawą tych właśnie zamienników 🙂
Jak zawsze świetny artykuł Szczepanie !
To nie był ten odcinek, w którym rozpędzili samochód na szynach rakietami i wpasowali go chyba w betonowy kloc?
patrz link w I komentarzu
Ja słyszałem wersje z emerytowanym oficerem radzieckiej obrony przeciwlotniczej i silnikiem od pocisku, z tym ze żadnych szczątków miano nie odnaleźć (ale to w końcu Rosja wiec nic dziwnego;)
Ciekawe czy legenda ma jakiś związek z Oldsmobile, ich pierwsza v8 nazywała sie Rocket V8, jednym z popularniejszych modeli był Rocket 88 🙂
Nazwa Rocket 88 odnosiła się do osiagów: auto było napędzane pierwsza w USA naprawdę mocna V8mka, to znaczy z wysokim sprężaniem i górnymi zaworami. To był przełom. Polecam piosenkę Ike’a Turnera pt. “My Rocket 88”, która była też rewolucyjna pod względem muzycznym (niektórzy widza w niej poczatek rock’n’rolla): https://www.youtube.com/watch?v=Gbfnh1oVTk0 🙂
Też znam ten mit z Pogromów Mitów. Co ciekawe, pogromcy powracali do tego mitu dwa razy (łącznie 3 razy badali ten mit). https://en.wikipedia.org/wiki/JATO_Rocket_Car
A co do JATO- napisałeś Szczepanie że “po rozpowszechnieniu się odrzutowego napędu samolotów system JATO stracił znaczenie praktyczne”. Takie stwierdzenie można odebrać jako sugestię że napęd odrzutowy “zabił” JATO, podczas gdy jak dla mnie to nieprawda- system JATO skraca rozbieg samolotu, niezależnie od tego czy ma on silnik tłokowy, turbośmigłowy, czy turboodrzutowy. Jak dla mnie JATO to zawsze było niszowe rozwiązanie, zarówno kiedyś, jak i dzisiaj.
W sprawach miltarnych polegam niestety na popularnych źródłach typu Wikipedia. A tam napisane jest, cytuję: “Po II wojnie światowej używano systemu JATO do wspomagania niedoskonałych jeszcze silników odrzutowych, jednak wraz z ich rozwojem i wzrostem mocy praktycznie zarzucono stosowanie rakiet. Bardzo rzadko znajdują one zastosowanie w czasach obecnych jeśli zachodzi konieczność startu przeładowanego samolotu z krótkiego pasa startowego.” https://pl.wikipedia.org/wiki/JATO
Jeśli niedokładnie oddałem tę myśl, to przepraszam.
No, akurat zacytowane stwierdzenie może mieć jakiś sens. Niejaki Speedy (znany wszelkim użytkownikom militarnych forów) pisał kiedyś że wczesne odrzutowce miały stosunek ciągu do masy słabszy niż samoloty tłokowe (tyczyło się to myśliwców, przy czym to co napisałem to uproszczenie, bowiem mam wątpliwości czy w przypadku samolotu tłokowego można pisać o ciągu), co miało być jednym z czynników powodujących że Me 262 był podatny na atak tuż po starcie (bardziej niż myśliwce tłokowe). Podobno wczesne odrzutowce “pokazywały zęby” dopiero przy większych prędkościach- przy dużych prędkościach opór stawiany przez śmigło jest bardzo duży (czy szerzej, sprawność śmigła maleje), a tego problemu nie ma w odrzutowcach, co z kolei ułatwiało odrzutowcom latanie z dużymi prędkościami. Jak dla mnie słabszy stosunek ciągu do masy mógł powodować wydłużony rozbieg, a problem ten mógł być minimalizowany systemem JATO. Od razu zaznaczam że znawcą lotnictwa nie jestem, więc być może to co napisałem to są głupoty 😉