PERSPEKTYWA INSIDERSKA: POPROSZĘ TRZY PIVA

 

Nie, to nie tak, jak myślicie – na samochodowym blogu nie będę zachęcał do picia alkoholu. Prędzej przeczytalibyście tu postulat legalizacji strzelania do pijanych kierowców. Chodzi o trzy kolejne pojazdy koncepcyjne Nissana, prezentowane w latach 2005, 2007 i 2011, a nazwane odpowiednio Pivo, Pivo 2 i Pivo 3.

Concept car to z definicji wizja przyszłości. Jak ująłby to pisarz Jan Oborniak z dziesiątego odcinka “Zmienników” – antycypowanie. A antycypowanie to bardzo specyficzne zajęcie: w pewnym sensie fascynujące (również dla odbiorców, o ile twórca wykaże się odpowiednią dozą kreatywności), lecz w gruncie rzeczy mało produktywne, bo przyszłości nie da się w żaden sposób przewidzieć. Można ekstrapolować aktualne trendy, ale to działa tylko na krótką metę (a i to nie zawsze), można też próbować odgadywać zmiany ludzkich preferencji albo przyszłe innowacje techniczne – jednak takie próby z perspektywy czasu najczęściej budzą wyłącznie śmiech. Co zresztą też jest jakąś wartością dodaną, bo w sumie śmiech to zdrowie.

Przykładów całkiem poważnych prognoz, które okazały się bzdurami, jest bez liku. Weźmy choćby snutą przez Thomasa Malthusa, XIX-wieczną wizję globalnego głodu, jaki miał nastąpić w konsekwencji niepohamowanego przyrostu naturalnego. Albo niewiele młodsze przewidywanie utonięcia europejskich metropolii w morzu końskiego nawozu w wyniku szybkiego rozwoju transportu. W tamtym czasie medyczne autorytety uważały też, ze przekroczenie przez człowieka prędkości 100 km/h spowoduje natychmiastową śmierć.

W okresie międzywojennym samochodowi futuryści trafiali stosunkowo najlepiej: przewidzieli budowę gładkich i szerokich dróg, niezniszczalne opony (no dobrze, cały czas zdarzają się nam przebicia, ale dziś już znacznie rzadziej niż w latach 30-tych konieczność remontu silnika), a także inwazję tworzyw sztucznych. Nie ziściły się natomiast ich nadzieje na uniezależnienie ludzkości od paliw kopalnych, których zużycie rośnie do dziś (głównie dlatego, że mimo gigantycznej konsumpcji zasoby rozpoznanych złóż od tamtego czasu znacznie urosły, zamiast zmaleć).

Lata Zimnej Wojny, ze swym technicznym i gospodarczym hurra-optymizmem, przyniosły plany samochodów napędzanych turbinami gazowymi, silnikami odrzutowymi i reaktorami atomowymi (!!), a także pierwsze wizje jazdy autonomicznej. W innych dziedzinach spodziewano się załogowych lotów na Marsa i komercyjnej eksploatacji księżycowych złóż mineralnych przed końcem stulecia. Najbardziej naiwne było jednak chyba proroctwo niejakiego Francisa Fukuyamy – amerykańskiego filozofa i ekonomisty, który po upadku komunizmu obwieścił światu “koniec procesu historycznego“, to jest ostateczny triumf liberalnej demokracji, praw człowieka i wolnego rynku w skali światowej, co miało raz na zawsze zakończyć wszelkie wojny. Tak się ciekawie złożyło, że jego książkę – zatytułowaną “Koniec Historii” – czytałem jako lekturę obowiązkową w pierwszym semestrze trzeciego roku studiów, który rozpoczynałem trzy tygodnie po 11 września 2001r., a tydzień przed amerykańską inwazją na Afganistan.

Wracając na nasze, motoryzacyjne poletko: w zasadzie odkąd samochody zyskały jakąkolwiek popularność, przeróżne autorytety zgadzały się, że przyszłość musi należeć do napędu elektrycznego. Pierwsze elektryczne powozy bez koni powstały zresztą dobre pół wieku przed spalinowymi, a po rozpoczęciu masowej produkcji Fordów T co chwilę podnoszono głosy o duszeniu miast spalinami i ograniczoności zasobów ropy. Nawet w Polsce, w wydanej w 1970r. książce pt. “Szybkość Bezpieczna“, Sobiesław Zasada pisał o nadziejach wiązanych z “pojazdami bezspalinowymi”. Tymczasem fakty są takie, że procentowy udział elektryków w rynku – czyli probierz realnych preferencji nabywców samochodów – zaledwie kilka lat temu przekroczył poziom statystycznie zaniedbywalny, i to w zasadzie wyłącznie wskutek nakładania coraz dotkliwszych restrykcji i podatków na auta spalinowe. Które w swoim czasie szturmem wzięły były cały świat, bez potrzeby uciekania się do administracyjnych zakazów, kar i haraczy za używanie koni.

Co by jednak nie mówić, koncepcyjne “samochody przyszłości” już od wielu lat napędzane są prądem. Nie inaczej jest w przypadku bohatera dzisiejszego wpisu, Nissana Pivo: od prezentacji jego pierwszego wcielenia w przyszłym roku minie 15 lat, a to chyba horyzont upoważniający nas do przyjrzenia się futurystycznemu prototypowi pod kątem trafności prezentowanej przezeń wizji kierunków rozwoju.

***

Nissany Pivo jako temat wybrałem trochę z przekory, bo ta marka nie kojarzy się zbytnio z awangardą, świeżością i młodzieżowością. Tyle tylko, że każda firma na świecie musi starać się w jakiś sposób przewidywać przyszłość i przygotowywać się na nią, bo projektowanie nowych produktów to proces trwający wiele lat – wygrywa więc ten, kto lepiej antycypuje.

Pewnie ciekawi Was, skąd taka śmieszna nazwa. Słowo Pivo nie zostało oczywiście wzięte z języków słowiańskich, a z angielskiego, po odcięciu literki T. PIVOT oznacza oś obrotu (np. sworzeń zwrotnicy  w samochodzie), a metaforycznie również centralne zagadnienie, jakiś kluczowy problem do rozwiązania – coś jak u nas “punkt ciężkości”. To taka gra słów, bo po pierwsze Nissan Pivo, jak każdy concept car, miał zwracać uwagę na problemy przyszłości i proponować kreatywne rozwiązanie (odniesienie do sensu przenośnego), a po drugie – jego najważniejszą innowacją była kabina obracająca się swobodnie wokół własnej osi (sens dosłowny).

Nissan Pivo został zaprezentowany na tokijskim Salonie Samochodowym w 2005r. Tak wygląda od strony przedniej…

Foto: machu, Licencja CC

…a tak od tylnej. Czy coś rzuca się Wam w oczy…?

Foto: machu, Licencja CC

W powyższej sylwetce na pierwszy rzut oka można rozróżnić kabinę w formie nadmuchanej bańki i służącą jej za podstawę platformę. Jeśli jednak przyjrzymy się dokładniej, zaraz dostrzeżemy, że platforma jest całkowicie symetryczna, a stronę przednią i tylną posiada tylko kabina. Jeśli skojarzymy to ze wspomnianą wcześniej zdolnością obrotu…

Tak, Pivo nie ma potrzeby zawracać: wystarczy obrócić “bańkę” i bieguny elektrycznego napędu. Trochę jak w dwukierunkowym tramwaju, z tym że jeszcze łatwiej, bo kierowca nie musi się przesiadać. To jedno z proponowanych przez Nissana lekarstw na ciasnotę w miastach.

Lekarstwo drugie to małe rozmiary: Pivo mierzy tylko 2,7 metra, a mimo to zapewnia miejsce dla trzech osób – w jednym rzędzie, z kierowcą pośrodku. To akurat żadna innowacja (podobne rozwiązanie miał już np. McLaren F1 albo przedwojenny Panhard Dynamic), ale w ten sposób łatwiej zmieścić ludzi na mniejszej przestrzeni (bo miejsca parkingowe i ulice są zwykle luźniejsze na szerokość niż na długość), nie ma problemu z produkcją wersji lewo- i prawostronnych, no i można pochwalić się kolejną nietuzinkową cechą, pasującą do samochodu koncepcyjnego.

Kończąc sprawę poręczności w miastach trzeba wspomnieć o układzie czterech skrętnych kół, który mocno zmniejsza średnicę skrętu – to wciąż ważne, bo jakkolwiek zawracać Pivo nie musi, to skręcać i parkować już tak. Ten patent też oczywiście stosowało już wielu, ale jako kolejny element spójnej układanki jest on tu bardzo ważny.

Zapotrzebowanie na przestrzeń zmniejszały również elektrycznie odsuwane drzwi, umożliwiające stawianie samochodów bliżej siebie. Miejsce kierowcy zostało wysunięte do przodu, by poprawić swobodę ruchów, a kładąca się poziomo kierownica ułatwia wsiadanie.

Foto: machu, Licencja CC

Ważnym elementem kompaktowości Pivo jest system drive-by-wire, czyli rezygnacja ze sztywnej kolumny kierownicy i mechanicznych połączeń elementów sterujących i sterowanych. Ten pomysł powstał oczywiście w lotnictwie, i to już dziesiątki lat wcześniej, jednak do motoryzacji wciąż wchodzi bardzo nieśmiało (na razie głównie w postaci elektronicznego pedału gazu), między innymi z uwagi na obowiązujące przepisy, no i opory dużej części nabywców. Swoją drogą ciekawe, że w samolotach już od ponad pół wieku całą pracę fizyczną powierzamy elektronicznie sterowanym siłownikom, a w samochodach wciąż nie chcemy się na to zgodzić. W przypadku Pivo drive-by-wire oznacza przede wszystkim oszczędność przestrzeni i masy, czyli sprawę priorytetową w małym samochodziku miejskim.

Producent zwracał też uwagę na dobrą widoczność we wszystkich kierunkach, jaką zapewnia przeszklona, okrągła kabina prototypu. To bardzo pozytywna sprawa – szkoda tylko, że samochody produkcyjne niekoniecznie idą tą ścieżką. Widoczność optyczną próbuje się zastąpić wirtualną: tę Pivo również antycypuje, bo wyposażono je w zestaw kamer zamontowanych na słupkach, które po pierwsze zastępują lusterka, a po drugie – dostarczają danych przetwarzanych przez komputer w wyświetlany na desce rozdzielczej obraz ukazujący auto z lotu ptaka i przedstawiający jego najbliższe otoczenie (Nissan nazwał to Around View Monitor). Coś takiego istnieje już na rynku np. w Tesli Model 3 – tam jednak ma z czasem zostać fundamentem w pełni funkcjonalnego autopilota, zaś u Nissana tylko wspomaga kierowcę eliminując martwe pole lusterek. Ta wizja przekonuje mnie bardziej – bo czym innym jest “asystent” podający dodatkowe informacje i ostrzeżenia, a czym innym ubezwłasnowalnianie kierowcy (albo przynajmniej dążenie do niego, bo droga do prawdziwego autopilota jest jeszcze bardzo daleka).

We wnętrzu najsilniej objawia się to, co Nissan nazywa organic design, czyli obłe, jajowate formy, rozmieszczenie przyrządów ułatwiające instynktowną obsługę oraz ogarniające podróżnych poczucie “przyjazności”. Wszystko odbywa się tu pod hasłem “stawiania ludzi na pierwszym miejscu“: począwszy od powiększenia przestrzeni pasażerskiej (dzięki specyficznym proporcjom typu “krótko-szeroko-wysoko”, płaskiej podłodze oraz eliminacji kolumny kierownicy i tradycyjnego, spalinowego zespołu napędowego), poprzez futurystyczną stylistykę, skończywszy na elementach sterowania.

Foto: public domain

Przyciski wokół i na kierownicy obsługują wszystkie funkcje. Łatwo je znaleźć na ślepo, nie odrywając wzroku od drogi – w 2005r. nie obowiązywał jeszcze bowiem paradygmat nakazujący zastąpić wszystkie przyrządy ekranami dotykowymi. Pewne elementy wyposażenia Pivo – jak klimatyzacja, nawigacja czy system audio – faktycznie wymagają wyboru opcji z menu, ale tutaj wystarczy… pokazać przed ekranem odpowiednią liczbę palców, odpowiadającą numerowi pozycji z listy – specjalna kamera na podczerwień rozpozna i zinterpretuje nasze intencje.

Foto: materiał prasowy producenta

Wracając do kwestii widoczności: w Pivo występują “przezroczyste słupki” – ekrany wyświetlające dokładnie to, co dzieje się na zewnątrz samochodu. Na szczęście rozmieszczono je naturalnie – kierowca może więc instynktownie odwracać głowę tam, gdzie chce popatrzeć. To ważne, bo ja ciągle nie mogę przywyknąć np. do gapienia się w ekran na konsoli środkowej podczas cofania.

Foto: materiał prasowy producenta

Producent wspomina też standardowy wyświetlacz przezierny, który pokazuje komunikaty nadawane z pobliskich budynków. Do tego celu ktoś musiałby je oczywiście nadawać, i to w formacie kompatybilnym z danym systemem, ale pamiętajmy – concept car to wizja przyszłości, a nie wypróbowane urządzenie dojrzałe do produkcji masowej. Ze swojej strony miałbym jednak wątpliwości, czy bombardowanie kierowcy reklamami (jakoś trudno mi sobie wyobrazić inną treść “komunikatów nadawanych z mijanych budynków“) można postrzegać jako element “przyjazności” samochodu, nie mówiąc o wpływie na bezpieczeństwo.

“Przyjazność” Pivo objawia się za to również poza kabiną: przykładowo, owalne powierzchnie z przodu/tyłu platformy (przed/za kabiną – pamiętamy, pełna symetria!!) pokryte są miękkim tworzywem i mogą służyć jako siedzenie, np. w trakcie pikniku. Co prawda nie sądzę, żeby maleńkie, elektryczne toczydełko bez bagażnika było odpowiednim pojazdem na eskapady za miasto, jednak pomysł jest oryginalny, a w concept carach to najważniejsza sprawa.

Foto: public domain

O technice Nissan mówi niewiele: zdolność ruchu nadają autku dwa elektryczne silniki umieszczone przy osiach i bardzo kreatywnie nazwane Super Motors, które przekazują napęd na cztery półosie, w dowolnym stosunku – możliwe jest więc dowolne wektorowanie momentu obrotowego. Zasilanie zapewniają płaskie, kompaktowe baterie litowo-jonowe, które w 2005r. były znacznym osiągnięciem (zajmują mniej miejsca niż tradycyjne, cylindryczne, i mogą być zamontowane pod podłogą obniżając środek ciężkości). Niestety – w kwestii przyspieszenia, prędkości maksymalnej, a nawet zasięgu i czasu ładowania, producent zachowuje całkowite milczenie.

***

Dwa lata później, w 2007r., Nissan pokazał następne stadium rozwojowe prototypu, nazwane Pivo 2 i w niektórych materiałach marketingowych butnie określane jako “inteligentna forma życia” (!!).

Pivo 2 to bardzo logiczny krok w rozwoju koncepcji obrotowej kabiny, wprowadzające ją na następny poziom, a to za sprawą obrotowego zamocowania wszystkich czterech kół – jak w fotelu biurowym. W tym momencie taki parametr jak zwrotność całkowicie traci sens: auto może zawrócić w miejscu, ewentualnie wjechać w dowolnie ciasną lukę parkingową po prostu bokiem – wystarczy, żeby nadwozie fizycznie się zmieściło. Ta zmiana wymusiła też podwojenie liczby silników: nie wystarczają już dwa, bo półosie napędowe nie muszą leżeć w jednej linii.

Pivo 2 bardziej przypomina samochód, bo znikła wystająca z dołu platforma, a przód i tył łatwiej teraz rozróżnić. Charakterystycznym szczegółem zostały oczywiście koła w formie szeroko rozstawionych “łap”. Mogą się one skręcać o ponad 90 stopni, a ich obudowy – przesuwać, np. w celu optymalizacji rozkładu masy albo poszerzenia rozstawu kół na zakrętach.

Foto: materiał prasowy producenta

Foto: materiał prasowy producenta

Czy na wcześniejszych zdjęciach zauważyliście brak bocznych drzwi? Ten prototyp ma tylko jedne, w ścianie czołowej – zupełnie jak Isetta. To chyba dobry krok ku wykorzystaniu potencjału obrotowej kabiny: przy wszystkich trzech fotelach w jednym rzędzie wystarczy obrócić się w stronę chodnika. Zresztą, po parkowaniu “równoległym” (a może raczej prostopadłym…? 🙂 ) to i tak naturalna pozycja. 

Foto: materiał prasowy producenta

Drzwi też otwierają się wraz z tablicą rozdzielczą i kierownicą (znów jak w Isetcie – nie ma tylko przegubowej kolumny, której rolę pełni elektronika)

Foto: Dan Vaughan, https://www.conceptcarz.com/

Tak wygląda to w naturze – bo trzeba wiedzieć, że wszystkie prototypy Pivo zostały wykonane jako w pełni funkcjonalne. To raczej rzadkość w świecie concept-carów.

Foto: MIKI Yoshihito, Licencja CC

Foto: MIKI Yoshihito, Licencja CC

No i najważniejsza sprawa: wnętrze. Bardziej minimalistyczne i “sterylne” (co od wielu dekad kojarzy się z nowoczesnością), a do tego jeszcze bardziej “przyjazne” – przynajmniej w zapewnieniach producenta.

Foto: materiał prasowy producenta

Producent utrzymuje, że o dobre samopoczucie jadących zadba sam samochód, a to za pomocą specjalnego systemu Robotic Agent.

Wszystko zaczęło się od stwierdzenia, że w sytuacjach stresu, przygnębienia czy zwykłego zmęczenia ludzie stają się znacznie gorszymi kierowcami. Zresztą nie tylko kierowcami – ogólnie gorzej wykonują wszystkie zadania. To znów żadne odkrycie Ameryki, jednak dzisiejsze czasy różnią się od dawniejszych między innymi tym, że z bardzo prywatnej sprawy, jaką jest ludzki nastrój, robią rzecz publiczną. Media społecznościowe zachęcają nas do ogłaszania naszych emocji całemu światu, producenci telewizyjnych reality shows zakładają kamery w sypialniach i łazienkach, a w życiu codziennym, również zawodowym, wymaga się od nas nieustannego uśmiechania. Nissan Pivo 2 przenosi ten trend na pole motoryzacji.

Nie da się ukryć, że jazda samochodem po wyjątkowo ciężkiej rozmowie z szefem czy klientem, po nieprzespanej nocy albo intensywnej imprezie nie należy do najbezpieczniejszych. Robotic Agent Nissana ma za zadanie rozpoznawać oraz poprawiać nastrój kierowcy: służy do tego specjalna kamera umieszczona po lewej stronie nad kierownicą i stylizowana na twarz sympatycznego robocika, przypominającego trochę R2D2 z “Gwiezdnych Wojen” (swoją drogą, cały samochód też trochę go przypomina – ciekawe, czy to świadomy zabieg?).

Śmieszna buzia z parą wielkich, dziecięcych oczu przede wszystkim przekazuje kierowcy wskazówki nawigacyjne, ostrzeżenia o niebezpieczeństwach, korkach i problemach technicznych (pytanie, czy w tym ostatnim względzie potrafi powiedzieć cokolwiek poza “zadzwoń do ASO” – pardon!! – poza “już zadzwoniłem do ASO, fakturę dostaniesz e-mailem”). Na razie posługuje się dwoma językami, japońskim i angielskim, a jego głos stylizowany jest na małe dziecko – ponoć w ten sposób wytwarza się więź człowieka z maszyną, a poza tym niejako automatycznie poprawia nastrój dorosłych, zanim do gry wejdzie jakakolwiek sztuczna inteligencja. Najbardziej innowacyjne funkcje dotyczą jednak rozpoznawania emocji i psychofizycznej sprawności kierowcy poprzez analizę samej jazdy (prędkości, dynamiki, czasu i gwałtowności reakcji, itp.), a także wyrazu twarzy, napięcia mięśniowego, ruchu gałek ocznych i powiek, a nawet marszczenia czoła i pozycji brwi.

Po wykryciu niepokojących poziomów stresu, zmęczenia czy innych, niepożądanych stanów, Robotic Agent spróbuje uspokoić i pocieszyć kierowcę, np. puszczając mu jego ulubioną muzykę, mówiąc miłe rzeczy swoim piskliwym, dziecinnym głosikiem i odpowiednio kiwając główką w pionie oraz poziomie (Nissan określa to “interaktywnym kontaktem“).

Foto: Dan Vaughan, https://www.conceptcarz.com/

Główny pomysłodawca i konstruktor autka, Masato Inoue, wyjaśnia, że jego celem było osiągnięcie czegoś ponad zaprojektowanie kolejnego urządzenia i stworzenie “relacji partnerskiej” pomiędzy samochodem, a użytkownikiem, który ma zacząć czuć “ochotę przytulenia maszyny” i “pragnienie spędzania z nią większej ilości czasu“. “Nie chcemy, by Robotic Agent przerażał i odstraszał ludzi” – dodaje Inoue – “ale by pomagał budować więź“. Szkoda tylko, że z maszyną. Dla nas, Europejczyków, brzmi to na wskroś japońsko: przywołuje najróżniejsze skojarzenia z Krajem Kwitnącej Wiśni i tamtejszymi zwyczajami uważanymi u nas za patologie (typu małżeństwa żywych ludzi z lalkami).

Przy Pivo 2 pojawiają się też informacje o zasięgu – 60-78 mil. Dziś nie jest to imponujący wynik (zwłaszcza że nie wiemy, jak go mierzono), ale w 2007r. wyglądał lepiej. Niezależnie od punktu odniesienia może jednak nie wystarczyć mieszkańcom większych metropolii USA, Europy Zachodniej czy Japonii – bo tam kilkudziesięciokilometrowa droga do pracy to standard, nie mówiąc o wspominanym przy Pivo 1 pikniku za miastem. Kto wie – może to właśnie dlatego zrezygnowano z miękkich “ławek” z przodu i tyłu autka…?

***

Po kolejnych czterech latach ukazał się Nissan Pivo 3 – chyba najbardziej zaskakujący z całej serii.

W trzeciej odsłonie idei najbardziej szokuje… odejście od jej korzeni, to znaczy obrotowej kabiny. Pomysł, który pierwszym dwóm Pivom dał ich nazwę i wyglądał na rzecz z realnym potencjałem, został niespodziewanie zarzucony. Podobnie jak możliwość skrętu każdego z kół o praktycznie dowolny kąt czy wysiadania z każdej strony. Nie ma też mowy o Robotic Agent ani o jakichkolwiek parametrach napędu (poza tym, że jest on elektryczny).

Nissan Pivo 3 wygląda relatywnie zwyczajnie. Nikt by się chyba nie zdziwił, gdyby ten projekt zaprezentowano np. jako kolejną generację Toyoty Aygo.

Foto: Thesupermat, Licencja CC

Z poprzednich Pivo pozostała centralna pozycja kierowcy z cofniętymi fotelami pasażerów po bokach, brak bagażnika, długość poniżej trzech metrów (dokładnej nie podano) i dobra manewrowość, chociaż jazda bokiem nie jest już możliwa.

Foto: Thesupermat, Licencja CC

Drzwi nadal odsuwają się elektrycznie w tył…

Foto: Thesupermat, Licencja CC

…a kokpit wygląda jeszcze prościej i bardziej surowo. Znikła też pocieszna, interaktywna główka Robotic Agent.

Foto: materiał producenta

Ciężko powiedzieć, co skłoniło producenta do nazwania tego samochodu Pivo 3. Materiały prasowe nic nie wspominają o rewolucyjnych rozwiązaniach zapowiadanych przez poprzedników, koncentrują się za to na zupełnie innych cechach.

Pierwszą i najbardziej nagłośnioną jest funkcja AVP – Automatic Valet Parking, czyli możliwość autonomicznego zaparkowania (po uprzednim, samoczynnym znalezieniu wolnego miejsca). Co prawda tylko na parkingach wyposażonych w odpowiednią infrastrukturę kompatybilną z nissanowską elektroniką, ale po concept car nie można spodziewać się niczego innego. Układ AVP potrafi też odbierać polecenia z aplikacji mobilnej (czyli działać jak zdalnie sterowany “samochodzik na radio”, o którym marzyli prawie wszyscy chłopcy z mojego pokolenia), w czasie postoju automatycznie podłączyć się do ładowarki, a po przywołaniu przez właściciela – podjechać po niego. Oczywiście o ile cała akcja rozgrywa się na tym nieszczęsnym, nissanowskim parkingu.

Po drugie, Pivo 3 potrafi zawrócić na ulicy o szerokości tylko czterech metrów. Obiektywnie jest to imponujące osiągnięcie, zwłaszcza że zwężające się ku tyłowi nadwozie zwalnia kierowcę z obowiązku pilnowania boków auta – tzn. jeśli przednia oś się zmieści, to całe auto również. Tyle tylko, że Pivo 2 dawał nadzieję na większą rewolucję w tym względzie.

Pozostałą część dokumentów prasowych wypełniają informacje nie wnoszące w zasadzie nic. Jest tam mowa o “poczuciu kierowania wyścigówką monoposto” (no bo siedzimy w środku i nie widzimy po bokach pasażerów), “instrumentach zintegrowanych z wysokiej klasy wnętrzem“, “wyrafinowanej stylistyce zewnętrznej” i “nowym modelu mobilności na najbliższą przyszłość, łączącym samochód nie tylko z użytkownikiem, ale też z całą społecznością, przy użyciu energii odnawialnej“.  Tak jakby to od samochodu zależało pochodzenie energii.

Jak widać, trzecia odsłona Nissana Pivo znacznie obniżyła poprzeczkę innowacyjności i zbliżyła się do czegoś, co można określić jako prototyp auta produkcyjnego. Szef projektantów Nissana, Taro Ueda, opowiadał dziennikarzom, że podstawowymi założeniami konstrukcyjnymi Pivo 3 były “Nissanowatość, elektrykowatość, realizm i ekologia” (“Nissan-ness, EV-ness, to be realistic and environmentally friendly“). Przewidywał przy tym, że produkcja seryjna może rozpocząć się po około pięciu latach, czyli w 2016r. Tymczasem powoli kończy się już 2019-ty, a o elektrycznym miniautku Nissana ani słychu. Co w sumie nie dziwi, bo w międzyczasie zdążyliśmy się przekonać, że elektryczne pojazdy tej wielkości nie mają żadnego sensu ekonomicznego.

***

Po prawie 15 latach, jakie minęły od premiery pierwszego Nissana Pivo, można stwierdzić, że do motoryzacyjnego mainstreamu powoli przebija się napęd elektryczny (wprawdzie trend ten siłą wymuszają politycy, ale jest on faktem). Monitorowanie najbliższego otoczenia samochodu również zaczyna się pojawiać w modelach produkcyjnych. Z drugiej strony układy drive-by-wire nie poczyniły żadnych postępów w podbijaniu rynku, a rozpoznawanie emocji użytkownika oraz “zarządzanie” nimi, obrotowa kabina i osobno skręcane, przesuwne koła są dziś pomysłami równie egzotycznymi jak w czasie premiery Pivo.

Najbardziej zaskakiwać może jednak coś innego – wyraźny odwrót od całego segmentu pojazdów miejskich. Kiedy na przełomie wieków stawało się jasne, że w przyszłości kluczową rolę w automobilizmie grać będzie ekologia, wszyscy uważali za oczywiste, że najważniejsze i najsilniej promowane będą samochody małe i oszczędne. Rzeczywistość okazała się odwrotna: normy środowiskowe najbardziej dziesiątkują właśnie te samochody, które wydawały się najmniej szkodzić naturze. Ponieważ elektryczne wehikuły pokroju Nissana Pivo kosztują zbyt wiele, produkować spalinowych praktycznie nie wolno, a jeździć starymi – tym bardziej, wiele wskazuje na to, że w przyszłości czeka nas powtórka z rozrywki: dla elit Ziły i Hongqipardon!! – Porsche Cayenne i Bentleye Bentaygi, a dla ludu pracującego miast i wsi – elektryczne hulajnogi, najlepiej wypożyczane na minuty i oczywiście z zakazem używania jezdni. Więcej przecież nie trzeba, a najważniejszy jest postęp, równość i świetlana przyszłość kolejnych pokoleń. Czy to nie brzmi przypadkiem znajomo? Niestety, nie dla wszystkich. “Kto nie pamięta historii, będzie skazany na jej powtórne przeżycie” – powiedział kiedyś hiszpańsko-amerykański filozof, George Santayana.

Ja wciąż jednak mam cichą i naiwną nadzieję, że za kolejne 15 lat z niniejszego artykułu będziemy się śmiali podobnie, jak z atomowego Forda Nucleona albo “Końca Historii” Fukuyamy. Tego sobie życzmy.

Foto tytułowe: materiał prasowy producenta

45 Comments on “PERSPEKTYWA INSIDERSKA: POPROSZĘ TRZY PIVA

  1. Wbrew temu co piszesz technologia drive by wire poszła do przodu, tyle że w dużo mniejszym stopniu niż projektanci tych nissanów by chcieli. Infiniti Q50 (chyba nie jestem pewien modelu) ma układ kierowniczy drive by wire. Jednak zastosowano też system awaryjny- który sprzęga kierownicę z kołami w razie gdyby elektronika zawiodła.

    • Tak, o Infiniti oczywiście słyszałem, ale to pojedynczy rodzynek. Być może zaszkodziły tu kłopoty z mercedesowskim hamulcem SBC, w każdym razie do popularyzacji droga jest bardzo daleka.

  2. Z drive by wire jest o tyle śmieszna sprawa, że to właśnie Nissan przeforsował go do nowego Infiniti Q60 jako rozwiązanie seryjne.
    Jeśli chodzi o elektryki: Ja sam podchodziłem do nich mocno sceptycznie do puki nie miałem okazji przejechać się i serwisować BMW i3. I okazało się, że to na prawdę ciekawe autko: Buda z włókna węglowego obłożona plastikiem, koła cieniutkie jak te z taczek, wrażenia z przyspieszenia podobne do tych z nowego M5,deska rozdzielcza wykonana z włókien konopnych, z przyrządami ułożonymi w jakiś kosmiczny sposób, opcjonalny silnik spalinowy, który jest 1:1 motorem ze… skutera BMW!
    Myślę, że za wielu poważnych graczy weszło do gry – elektryki będą miały swoje 5 sekund w świecie motoryzacji – w przeciwieństwie do tych “atomowych Fordów”. Czy te 5 sekund zamieni się w 5 minut? Zobaczymy.
    Elektryki są czymś głupim i zarazem na prawdę świeżym. I specjalnie nie mówię o sensie ekologicznym ich wytwarzania, tylko po prostu o tych featuresach: Jak przyspieszenie w sekundach czy bajerach jakie dodatkowo oferują. I w końcu mogą nie odstraszać tych bardziej konserwatywnych klientów, bo zaczęły pojawiać się takie, które nie przypominają skrzynki PIVA. Takie ucywilizowane, nudno-normalne jak np nowy Leaf (bo pierwsza generacja była kompletnym przeciwieństwem).
    Na razie i tak widzę je bardziej jako mocny punkt programu, ale w car-sharingu. A może w przyszłości przerzucimy się właśnie na car-sharing?

    • Jeśli ktoś lubi car-sharing – to super. Każda dodatkowa opcja to plus. Gorzej, jeśli nie będzie opcją dodatkową, tylko jedyną – bo niestety świat dąży do tego, żeby nie dało się nic mieć dla siebie, tylko najwyżej wypożyczone. W ten sposób możemy pracować przez 50 lat i cały zarobek oddawać jako “abonament” korporacjom i państwu, a na starość zostać z niczym. Dopóki sharing będzie czyimś świadomym wyborem, to nie ma problemu, ale jako narzucony jest zwykłą grabieżą. Tak jak wszystko, co narzucone.

      • SzK, oczywiście, że nie można nic narzucać, z tym, że zauważ, że społeczeństwa stają się coraz bardziej mobilne i co raz bardziej skore do przemian, toteż same z siebie będą mniej kupować. Zauważ, że w sharingu można w sieci Panek wypożyczyć nawet Syrenę. Uwierz mi, że z chęcią bym to zrobił gdybym mieszkał w Warszawie. Jeżeli jednego dnia mam ochotę pojeździć Syreną, drugiego Polonezem, a trzeciego i3 to chyba sharing jest dobrym rozwiązaniem.

        Polacy wielokrotnie hejtują Niemców za to, że tam tylko najbogatsze rodziny posiadają mieszkania na własność, a cała reszta wynajmuje. W Polsce za to panuje kult “zastaw się, a postaw się” i w normie są kredyty nawet na 40 lat. Taki kredyt ogranicza praktycznie całkowicie możliwość przeniesienia się, oczywiście można przenieść hipotekę, ale umówmy się, mało kto w to się bawi, bo sprawa jest skomplikowana. Tymczasem Niemcy są narodem o wiele bardziej mobilnym dzięki czemu zmieniają miejsce zamieszkania o wiele częściej co niejednokrotnie wiąże się z uzyskaniem wyższych zarobków i nie mają przy tym problemu pt. “na starość nie będę miał mieszkania”, bo na starość często podróżują po świecie. Tak więc serio nie sądzę, że w tym względzie regulacje wyprzedzają przyzwyczajenia.

      • Jeszcze raz powtarzam: niech każdy robi, co chce. Tylko o to mi chodzi.

        A kredyt niczego nie ogranicza – nikt nie każe Ci mieszkać w kupionym mieszkaniu. Możesz je wynająć, nierzadko za więcej niż płacisz raty, i za to dla siebie znaleźć inne mieszkanie gdzie indziej. Znam kilku ludzi, którzy tak zrobili – mają mieszkania w jednym mieście, ale znaleźli lepszą pracę w innym, więc się przenieśli, i za czynsz ze swojego mieszkania wynajmują dla siebie drugie. Żadna własność człowieka nie ogranicza – ograniczać może raczej jej brak.

      • Oczywiście, że tak. Tylko chodzi mi o te parcie, które na zachodzie dawno juz nie jest w modzie.

        To widoczne ma bardzo niską ratę. W większości przypadków chyba lepiej przenieść hipotekę.

      • “Moda” to nic innego, jak propaganda tych, co są na górze. Im chodzi właśnie o to, żeby nikt nic nie miał i cały dochód oddawał im jako “abonament”.

        Człowiek, który pracuje na siebie i odkłada na przyszłość, jest niezależny od władzy i alergicznie reaguje na jakiekolwiek próby okradania go. A ten, który nie ma nic, odda wszystkie swoje prawa i sprzeda własną duszę w zamian za obietnicę pięciu złotych zasiłku z kieszeni sąsiada. I o to właśnie niektórym chodzi.

      • Co do odkładania na przyszłość to pamiętaj też o inflacji 😉 Nie wątpię, że moda jest w pewnym sensie kreowana przez polityków, z tym, że sami tych polityków wybieramy. A co do sharingu, to nawiąże jeszcze raz do tej sieci wypożyczalni na P (broń boże nie jestem jej przedstawicielem). Wszyscy wiemy, że ceny “legend PRL-u” są sztucznie nadmuchane. W całym psuciu rynku mają jak wiadomo największy udział handlarze. Kurde no absurdem, jest, żeby Syrena była droższa niż Mercedes czy BMW z analogicznego rocznika. Teraz pojawia się wypożyczalnia, która oferuje przejażdżki samochodami z PRL na godziny. Ja nie mam ochoty przepłacać, aby kupować na własność legendy PRL. Wole auta wyżej wymienionych marek. I teraz dzięki takiej możliwości jestem w stanie porównać co oferował blok wschodni, a co zachodni w analogicznym okresie. Moim zdaniem sytuacja świetna. To samo elektryki. Sam przyznam nie jestem jeszcze do nich przekonany, ale nie oszukujmy się do tej pory były bezużyteczne, ponieważ nie dało się nimi pojechać w dłuższą trasę. Politycy na pewno nie są głównym prowodyrem mody na elektryki, a bardziej osoba Elona Muska. Ci u władzy co najwyżej mogą modę tę podkręcać, ale na pewno nie bezpośrednio. Dzięki firmom sharingowym mam okazję przetestować takie i3, jak najbardziej profit. Szczególnie, że naprawdę nie jestem typem petrolheada który zamyka się w jednej marce, rodzaju, czy nie wiem typie nadwozia samochodu, im więcej przetestuje tym dla mnie lepiej, myślę, że wielu ma takie podejście tutaj.

      • “Odkładanie” to nie jest chowanie do skarpety, tylko inwestowanie – np. w nieruchomości, w sztabkę złota, w obraz znanego artysty, w szwajcarski zegarek, albo cokolwiek, co ma jakąkolwiek realną wartość. Właśnie po to, żeby uciec przed inflacją (która zresztą nie istniała, dopóki politycy nie ukradli ludziom złota i nie zastąpili go drukowanymi przez siebie samych karteczkami pozbawionymi jakiejkolwiek realnej wartości. Zanim się to nie stało, słowa “inflacja” naprawdę nie było w słowniku). Właśnie do tego jesteśmy zniechęcani, na rzecz oddawania wszystkich owoców naszej pracy za tymczasowe wypożyczenie czegoś, co nigdy nie będzie nasze, co nie zabezpieczy nas na przyszłość, czego nie przekażemy naszym dzieciom i czym nie możemy rozporządzać w żaden sposób, mimo że za to płacimy. No i dodatkowo obietnice jałmużny w wysokości kilku procent tego, co przez całe życie oddajemy. Do tego sprowadza się propagowana obecnie “moda”.

        A ceny Syreny i Mercedesa ustalają kupujący ze sprzedającymi, a nie blogerzy ani ich czytelnicy. Syren starszych modeli jest na świecie dosłownie śladowa ilość, a starych Mercedesów jeździ miliony – stąd biorą się te ceny. Powiem więcej: za nową Dacię kupisz spokojnie dwa albo trzy Rolls-Royce’y Silver Shadow w całkiem niezłym stanie – bo taki jest stosunek popytu do podaży. Ale to znowu oddala się od naszego tematu.

      • Ok, przepraszam trochę źle to zrozumiałem. Nigdy, dla mnie odkładanie nie równało się inwestycjom. Zawsze rozumiałem to jako właśnie kolekcjonowanie tych papierów i oczekiwanie, że kiedyś za to kupisz np. mieszkanie, czy ustawisz dzieci. Jesteś ekonomistą nie będę się kłócił. Niemniej, jednak na przełomie lat 80 i 90 inflacja ładnie przeżarła oszczędności Polaków. A co do złota to wydaje mi się, że po prostu pieniądzem papierowym łatwiej gospodarować. Jak sobie wyobrażasz robić przelew w złocie do USA z Polski?

        Co do legend PRL-u to od paru lat wygląda to tak. Handlarz odkupuje od starego dziadka, lub rodziny co dostała w spadku auto z PRL po cenie złomowej, a następnie wystawia to za x-krotnośc ceny zakupu na portalu internetowym. Normalni sprzedający widząc, że mogą więcej zarobić, również zaczynają windować ceny i tak to się kręci.

        Tak wiem o Rolls-Royce’ach tu działa realne prawo popytu i podaży. Nie ma kupujących to jest tanio. Za to części do starych brytoli są drogie i trudno dostępne. Temu nie znajdują te auta amatorów. W przypadku Legend PRL-u mamy ingerencję w rynek jednostek całkowicie niezainteresowanych tematem, a jedynie chęcią szybszego, lub późniejszego zysku i to jest patologią, ale cóż. Przepraszam za odbiegnięcie od tematu, ale zawsze przy takich dyskusjach mi się udziela.

      • Przelew w złocie…? Dokładnie tak samo, jak przelew w banknotach… Banknotu przecież też nie przesyłasz statkiem, tylko informujesz o zmianie właściciela. Banknoty siedzą sobie w banku, tak samo jak siedziałoby złoto. Które zresztą też siedzi, tylko już nie jest nasze, a polityków, bo oni tak sobie postanowili jednym ruchem ręki.

        To jest niepojęte, jak łatwo ludziom wmówić cokolwiek. Przekonać, że będzie im lepiej, jeśli zamienią własne złoto na kawałek kartki. Że są bogatsi, kiedy się im rabuje większą cześć owoców pracy. Że są bardziej niezależni, jeśli wszystkie potrzebne rzeczy tymczasowo wypożyczą za opłatą, zamiast mieć swoje i nienaruszalne przez nikogo. Że będą bardziej wolni, jeśli im się więcej zabroni i bardziej pilnuje… A oni jeszcze tego wszystkiego bronią jak niepodległości i uważają za “postęp” i “sprawiedliwość”… No ale czego się spodziewać, jeśli propaganda kolorowych pism potrafi skłonić tysiące młodych dziewczyn do anoreksji, czyli dobrowolnej śmierci głodowej w pokoju pełnym żarcia, wmawiając im, że na tym polega piękno… Państwo zatrudnia lepszych profesjonalistów, więc nie ma rzeczy, do których by nie przekonało. Zresztą, do pójścia na rzeź w imię obrony stołka własnego władcy też potrafi przekonać, i jeszcze do czczenia jako największych bohaterów tych, którzy poszli. A ci, którzy budują gospodarkę i dobrobyt, to przecież złodzieje, których trzeba tępić…

      • Przenoszenie wzorców kulturowych i ekonomicznych z jednego narodu na drugi nie jest do końca sensowne, pomimo postępującej globalizacji. To, że Niemcy więcej wynajmują, a mniej posiadają, nie oznacza, że Polacy też tak muszą. Kultura, z mojej obserwacji, zmienia się co dwieście – trzysta kilometrów, ludzie żyją innym trybem i dokonują innych wyborów – zawieź Kaszuba na Śląsk, to zobaczysz jak otworzy oczy. Mamy inną historię niż Niemcy, inne wzorce i inne życie – to wpływa na wybory ekonomiczne. Metoda wynajmowania wszystkiego działa tylko do czasu, dopóki gospodarka daje ci takie możliwości i nie ma np. wojny, albo gwałtownego krachu. W wypadku takiego nieszczęścia posiadanie własnego roweru/ auta/ domu daje jednak sporo przewagi. Możesz na przykład w piwnicy przechowywać ziemniaki albo partyzantów 😉

      • Bardzo słuszna uwaga, dokładnie to miałem pisać, tylko skoncentrowałem się na bardziej ogólnym poziomie.

        Dodam jeszcze, że w Niemczech i na praktycznie całym Zachodzie obowiązują też podatki od wartości nieruchomości – czyli właśnie to, o czym mówię, to jest systemowe zniechęcanie do posiadania jakiegokolwiek majątku trwałego. To całkowicie zmienia cały rachunek.

      • Ja bym jeszcze wspomniał kwestię bardziej, hm, filozoficzną. Im więcej mamy własności, tym bardziej jej niewolnikami się stajemy. Oczywiście nie chodzi mi tutaj, na drodze reductio ad absurdum, o to, że bezdomny jest szczęśliwy bo niczego nie posiada. Ale rozdmuchany konsumpcjonizm, napędzany przez “wolny” rynek (“wolny” bo przy tylu monopolach i oligopolach, to on jest średnio wolny) do niczego dobrego nie prowadzi. A kwestia wynajmu czy posiadania jest złożona; moim zdaniem lepiej jest posiadać, ale za to nie posiadać nadmiaru. Czyli samochód mam własny, ale za to – o ile mówimy o nowym – nie zmieniam go co dwa ani co pięć lat, tylko np. co 25; telefon służy przez 5 – 10 lat, a nie rok itp. itd.
        Rzecz jasna nie bronię absolutnie grabieży, której wąska grupa oligarchów dokonuje na reszcie świata, co zresztą ma miejsce nieprzerwanie od czasów starożytnych.

      • Oczywiście każdy z nas ma prawo podejmować własne wybory. Nie chodzi mi o to, żeby gromadzić dobra za wszelką cenę, tylko żeby mieć możliwość rozporządzania tym, co zarobiliśmy. Zgadzam się, że niektórzy są niewolnikami pogoni za pieniędzmi, tak samo jak inni niewolnikami alkoholu albo hazardu. To jest odrębna sprawa. Mnie chodzi o to, że jeśli zarobiliśmy, to ma być nasze. Czy mamy ochotę to zjeść, zakopać w ogródku, przekazać bliskim czyobcym, albo spalić w piecu – to jest nasz wybór i niczyj inny. Na tym polega wolność i tego właśnie bronię – prawa wyboru.

        Oczywiście wybór nieposiadania niczego albo płacenia za wypożyczenie też należy szanować, o ile podejmujemy go świadomie, a nie dlatego, że ktoś nam wmówił, że tak jest lepiej. To musi być nasza decyzja – wtedy jest niepodważalna.

      • @Daozi: Popieram. Mój samochód pochodzi z 2002 roku, a telefon z 2007. Telewizor, przyznaję, nie wiem, ale kosztował na OLX 89,- złotych. Bardzo dobry, tylko duży 😉
        To oczywiście pewien wybór, a nawet pewna poza, bo przywiązuję się do rzeczy jeżeli dobrze działają. Poza tym lubię retro.
        W sumie najwygodniej się żyje “zgodnie ze stanem”, a nie “ponad stan”, do czego skłania konsumpcjonizm, a zwłaszcza konsumpcjonizm korporacyjny, w którym słupki muszą rosnąć z każdym rokiem.

      • Taki dodatek w kwestii własności nieruchomości, gruntów, krachów i wojny.
        My mamy tylko papier który mówi że ten kawałek świata jest nasz.Papier jest oczywiście uznawany, ale w obecnej sytuacji prawnej.
        Bywały przypadki w historii, że przychodził poważny pan i twierdził że od teraz to jego własność, ma nowy, obecnie jedyny uznawany dokument, nadany przez pewnych panów w zielonych garniturach, którzy prawo do dzielenia od nowa starych zasobów zapewnili sobie karabinami.

      • Zgadzam się w 100%. NA wojny i rewolucje nie da się nic poradzić – można tylko modlić się o dożycie kolejnej zmiany, bo reżimy totalitarne, wbrew słowom swych twórców, rzadko trwają dłużej niż pokolenie i bywa, że nieruchomości mozna odzyskać.

        Natomiast niezależnie od tego podstawową zasadą w inwestowaniu jest to, żeby nie wkładać wszystkich jaj do jednego koszyka. W dłuższym okresie nie ma możliwości uniknąć strat, ważne więc, żeby dywersyfikować portfel, żeby nie stracić całości.

  3. Robocik z PIVO 2 bardziej kojarzy mi się z robotem EVA z WALLY-ego, chociaż sposób w jaki wystaje z deski rozdzielczej faktycznie nawiązuje do R2D2 w X-Wingach.
    Swoją drogą nie wpadł bym na to żeby asystenta kierowcy wyposażać w syntezator dźwięku naśladujący dziecko. Nawet posiadacze własnych dzieci przyznają, że głos tychże z tylnej kanapy bardziej przeszkadza w prowadzeniu niż pomaga.
    Co do samego napędu pojazdów silnikami elektrycznymi powtórzę to co już kiedyś pisałem. To faktycznie jest najlepsze źródło napędu samochodu (choć już bez tego charakteru). Problem w tym, że akumulatory chemiczne (przynajmniej dzisiejsze) są jednak dla odmiany najgorszym ze sposobów akumulacji energii.

    • Zgoda w 100% – elektryczny silnik ma same zalety, tylko ktoś musi wreszcie wymyślić sposób zapewnienia mu prądu. Wtedy nikt nie powinien być niezadowolony, pytanie tylko, kiedy to nastąpi i czy w ogóle.

    • Podobno płacz dziecka jest najbardziej irytującym dźwiękiem, jaki występuje w przyrodzie, ostatnio zrezygnowałem z ciekawego wizualnie programu przyrodniczego przez infantylny ton lektorki – ale Japonia to inny świat 😉

      • Nie słyszałem tego robocika, ale domyślam się, że nie chodziło tam o płacz, tylko o jakiś przyjemniejszy ton. Ale z drugiej strony pełna zgoda, że Daleki Wschód to jakaś inna planeta, której my nigdy do końca nie pojmiemy 🙂

      • Nie jesteśmy Japończykami 🙂 Inna sprawa, że przy zdenerwowanym kierowcy ten głos mógł się zmieniać, robocik miał też puszczać odpowiednią muzykę, itd. 🙂

  4. Drive by wire w samochodzie osobowym aż takiego sensu nie ma bo kierownica jest generalnie jakiś metr od kół, w lotnictwie to chyba odległość zadecydowała i problemy z hydrauliką (standard w przemyśle i rolnictwie to hydrostatyczny układ kierowniczy czyli drive by przewody hydrauliczne) przy -54˚C (czy ile tam jest na fl330).
    Co do Pivo – może tu wcale nie chodziło o pokaz technologii przyszłości ale o ocenę opinii potencjalnych nabywców (wtedy jeszcze tak ich nazywano)co do kształtu w stylu jajowata bańka z kółeczkami w narożnikach, który miał się zmaterializować jako Renault Twizy.

    • Czy w samolotach n ie chodziło przypadkiem o coraz większą siłę potrzebą do sterowania? To był chyba największy problem. W samochodach on raczej nie występuje, więc zgadzam się, że drive-by-wire jest nadmierną komplikacją. Chyba, że chodzi o autonomię, ale to już bardziej złożony i śliski temat 🙂

      • Hydrauliczne powielenie siły do absurdalnych wartości to żaden problem, dodatkowo układ hydrauliczny w przeciwieństwie do elektrycznego może utrzymywać siłę z minimalnym nakładem energii. Za to przesył prądu jest mało podatny na warunki, a niskie temperatury mu sprzyjają.

      • Bardzo dziękuję za uzupełnienie.

        A czy takie absurdalne przełożenie na hydraulice nie musi przypadkiem ważyć zdecydowanie więcej niż elektryka i być bardziej kłopotliwe w serwisowaniu, obsłudze, itp?

      • Generalnie silniki hydrauliczne są śmiesznie małe w porównaniu z elektrycznymi o porównywalnych parametrach, przewody hydrauliczne stanowią już większy problem, zwłaszcza przy większych odległościach (ale wątpię, aby stanowiło to znaczący problem, od czasów 747 samoloty jakoś mega ani nie urosły ani nie przyspieszyły a tam był o ile wiem układ hydrauliczny).

    • Fly by wire wzięło się z samolotów wojskowych, inne hasło to metastabilnosc (relaxed stability) – aby zyskać na zwrotności płatowiec jest aerodynamicznie niestabilny i aby zachować jakiś kierunek lotu wymaga ciągłych korekt na sterach. Podobnie niestabilne są “latające skrzydła”. A że komputer elektryczny jest zbudować łatwiej niż mechaniczny czy hydrauliczny to do niego dostosowano cały układ.

      PS. W układzie z elektrycznym sterowaniem też można stosować układ samohamowny (stara dobra śruba)

  5. dla mnie to straszne paskudzstwa, i ja to nigdy takiego czegos bym nie kupil, no ale jak widac wyznawcow Colani’ego troche jest, wiec pewnie chetni by sie znalezli, a sama koncepcja obracanej kabiny i skretnych wszystkich kol ciekawa.
    co do drive-by-wire to z samolotami o tyle niema to porownania, ze w samolotach wszystko ma dokladnie (i z zapasem) okreslony swoj resurs, po ktorym trzeba to wymienic (co musi byc potwierdzone wpisami w ksiazce) i niema z tym dyskusji, wiec ma to szanse w miare bezawarjnie latac, oczywiscie powoduje to tez fakt, ze naprawy sa okropnie drogie, ale w samochodach mialo by to taki final, ze zdrutowane zaczely by skrecac w koncu w dowolna strone tworzac spektakularne karambole 🙂 no bo “skoro jezdzi to jezdzi, po co drazyc temat” 🙂
    poziom zdrutowania elektryki siega na prawde zenitu, widzialem juz najdziwniejsze ulepy ktore potem przywracalem do orginalu, ot chocby ostatnio Frontera w ktorej dzialalo tylko jedno swiatlo mijania i to podpiete pod pozycje, zero migaczy nawet, kostki od radia to wogole zawsze pociete, poskrecane kable, czesto nawet nie poizolowane, albo alarmy/immobilajzery/centralne zamki dorabiane, wszystko to tylko jakims cudem nie powoduje pozaru, ale oczywiscie tez zwykle nie dziala, przyczyniajac sie tez do gasniecia silnika i najrozniejszych dziwnych jego niesprawnosci powodujacych najczesciej wyczerpywanie momentalnie akumulatora przez noc, no bo np pompka paliwa podlaczona na stale do akumulatora, no bo i czemu nie? nawet nie jestem w stanie wszystkiego sobie przypomniec, ale chyba nie bylo samochodu w ktorym nie musial bym przywracac do orginalu elektryki, lub jej chociaz jakos w miare ogarniac aby to wszystko dzialalo i nie zagrazalo pozarem 🙂

    • U nas w Polsce jeżdżą przeróżne złomy, ale nie musi tak być. Jeśli samochód jest utrzymywany jak należy, to będzie niezawodny w zasadzie w nieskończoność (dopóki nie zgnije, ale dzisiejsze auta – przynajmniej niektóre – są tutaj naprawdę odporne).

      Jeśli przy każdej wymianie oleju mechanik przepatrzy dokładnie całe auto i każe wymienić wszystko, co jest do wymiany, to dowolnie starym autem możesz wybrać się bez dodatkowego przygotowania Do Portugalii albo Turcji i być praktycznie pewnym, że objedziesz. Mój youngtimer z 1993r. objechał w ten sposób w czerwcu 5000 km po najwyższych Alpach, przedstawiany tu niedawno, prawie 70-letni Ponton wozi właściciela na co dzień do pracy, a jak trzeba, to po całej Polsce i Europie na wakacje, czasem nawet kilka razy w roku. Trzeba tylko robić dokładnie to, co mówisz – przeprowadzać regularnie dokładne przeglądy i wymieniać na czas każdy element, który się zużył, zanim się urwie/spali/rozleci. Inna sprawa, czy komuś będzie się chciało za to płacić – ale sam piszesz, że w samolotach to też kosztuje majątek. Zresztą za cenę nowego auta można zwykle naprawiać stare przez bardzo wiele lat, więc w tym kontekście sumienne utrzymywanie w należytym stanie wcale nie wychodzi przesadnie drogo.

      • Hurgot Sztancy: no! taki to ja rozumiem 😀
        Szk: oczywiscie ze sie da, sam jestem tego chyba najlepszym przykladem, bo samochodami za 500-1000zl jezdze od lat wszedzie gdzie trzeba, chocby na drugi koniec Polski i nigdy nigdzie mi sie nic nie “rozkraczylo”, zawsze dojezdzam do celu i wracam, w dodatku za smieszne pieniadze 🙂 okolo 17-25 letni samochod najlatwiej i najtaniej utrzymac w pelnej sprawnosci.
        z ta korozja to niestety nie zgodze sie… nie gnije to tylko Audi 80, Volvo 850, Peugeot 205 i 405, w miare nie gnije Cinquecento, Golf2, Xantia, Tempra no i jakos nic wiecej sobie przypomniec nie potrafie… gdyby Japonczyki nie gnily to byly by samochody idealne…

      • Psst, Benny, te auta nijak nie są “dzisiejsze” – lata 90. były 20 lat temu 😉

      • Hshan: no to jak maja gnic dzisiejsze? musialy by byc wszystkie produkowane w Nysie ;p trzeba poczekac z 10 lat zeby sie okazalo ktore przegnija a ktore nie…

      • Ty podałeś przykłady aut 25-35-letnich, a ja właśnie mówię o 10-letnich. Widziałeś przecież mojego 10-latka – a to jedna z najbardziej gnijących marek na rynku. W latach 80-tych Mercedesy w takim wieku były już całkowicie zjedzone od dołu, a nieraz i złamane na pół.

      • @benny_pl: jest ponoć jeden japończyk, który nie gnije. Jeden. Lexus LS400. Sęk w tym, że, po pierwsze: to jest landara z 5.05 m długości, a po drugie: utrzymanie i serwisowanie kosztuje – w końcu to klasa F.
        Pewnie pomimo tych wad i tak go w końcu kiedyś kupię. Chociaż nie wiem po co.
        Aha: miałem Celicę VII, po 18 latach (kiedy ją sprzedawałem) była czysta od rdzy, ale konserwacja robiła swoje, a poza tym 18 lat to nie jest stary samochód, więc nie wiem czy to się liczy.

      • SzK: no ale to jest drogi samochod, o ktory po prostu ktos dbal, no i wcale tani nie byl. zawsze sie da znalesc zadbany samochod danego modelu, zalezy od ceny zwykle, no ale nie jest to wcale statystyczny przyklad reprezentacyjny, tylko po prostu wyjatkowo zadbane auto. mozna nawet znalesc malucha w idealnym stanie bez sladow korozji, ale to przeciez nie oznacza ze maluchy nie gnily 😉
        a to, ze Twoj jest taki zadbany, to tylko cieszyc sie trzeba ze sie taki udalo trafic 🙂

        Daozi: a co tak kosztuje w takim Lexusie? przeciez to Toyota, wiec jest to trwala mechanika

      • Mój W204 nie jest ani bardzo drogi (w Niemczech to jest normalna klasa średnia, jeden z najpopularniejszych modeli w tym segmencie) ani nie byłtrzymany pod kloszem (każdy bezwypadkowy egzemplarz, który nie został zajeżdżony na śmierć bardzo wysokimi przebiegami i totalnym brakiem dbałości, wygląda tak samo). Po prostu tak wygląda dzisiejsza motoryzacja. Jeśli weźmiesz modele z lat 80-tych, to tak – takie egzemplarze jak mój są wśród nich rodzynkami. Wśród dzisiejszych absolutnie nie.

        Zwróć też uwagę, że kiedyś auta dość powszechnie się konserwowało – a gniły MIMO TO. Dziś nie robi tego nikt poza restauratorami zabytków, wszystkie warsztaty konserwacji już dawno się pozamykały – a jednak (bezwypadkowe) auta nie gniją przez dobrych kilkanaście lat.

      • zgodze sie ze wspolczesnie samochody mniej rdzewieja, no ale 20 letnie damochody dalej sa pognite, oczywiscie to jakies 2x lepiej, ale ja jako najbardziej rzetelny eksploatator “trupow”, moge o nich powiedziec najwiecej 🙂
        no, zreszta dzis jest w dodatku swieto trupow 😀
        pije dzis za moje Asterke ktora chwilowo jest trupem bo wydmuchnela uszczelke pod glowca, ktora to glowica poszla do szlifowania, ale jak wroce to zmatwychwstanie! no troche wiecej niz po 3 dniach, ale no nie kazdy tak potrafi 🙂

      • Oj, szkoda Asterki, to ta srebrna?

        A co do aut 20-letnich – one zawsze będą gnić, bo żaden konstruktor nie zakłada tak długiej eksploatacji. Standard to zwykle 12 lat, kiedyś najlepsze marki zakładały 15-16, ale więcej – nikt nigdy.

        Dodatkowa sprawa: my żyjemy w najgorszym możliwym klimacie dla karoserii, tzn. mamy przez cały rok wilgotno, przez cały rok duże dobowe różnice temperatur (czyli kondensacja wilgoci atmosferycznej) i przez kilka miesięcy sól na drogach. Jeśli w takich warunkach samochody po kilkunastu latach mogą nie mieć rdzy (a dzieisjesze kilkunastolatki często nie mają, nawet mój CLK z 2005r. nie miał śladów widocznych z zewnątrz), to znaczy, że są nieprawdopodobnie odporne.

        Natomiast przeciętny 20-latek rocznik 2000 i 20-latek rocznik 1970 wyglądają naprawdę zupełnie inaczej i warto to docenić.

    • Aż sobie obejrzałem całą tę naprawę akumulatorów – ogląda się to z przyjemnością, szczególnie etap wytopu elementów ołowianych, niestety jest to możliwe tylko tam, gdzie jest bardzo tania siła robocza, nie przejmująca się pracą w oparach ołowiu i wyciekami różnych substancji ze starej baterii do środowiska.