POMNIKI TRWALSZE NIŻ ZE SPIŻU: WEIMARSKA DEKADENCJA

 

Gdy słyszymy hasło “dekadencja”, wspomnienie szkolnych lekcji literatury każe nam pomyśleć o Paryżu końca XIX wieku. Istnieją jednak lepsze, ciekawsze i bardziej jaskrawe przykłady, z których najczęściej przywołuje się końcówkę istnienia Cesarstwa Rzymskiego oraz Republikę Weimarską.

Ten ostatni przypadek jest o tyle ciekawy, że według książkowej definicji “dekadencja” oznacza schyłkowość, tymczasem niemieckie lata 20-te oznaczały coś dokładnie przeciwnego, czyli próbę budowy pierwszej w tym kraju demokracji. Trudno o historyczne konteksty bardziej odmienne niż Rzym roku 300 n.e. i Berlin po Traktacie Wersalskim – mimo to, kulturowy rezultat był podobny. W pierwszym przypadku chodziło o imperialne elity zdemoralizowane trzema wiekami potęgi i dobrobytu, w drugim – o kraj wyniszczony i wykrwawiony najokrutniejszą z dotychczasowych wojen, a dodatkowo bezlitośnie łupiony przez zwycięskie mocarstwa. Paradoksalnie jednak, oba te środowiska zrodziły coś niemal identycznego, czyli skrajne rozluźnienie moralne, nihilizm i hedonizm.

Berlin lat 20-tych już współcześni porównywali do schyłkowego Rzymu. Po militarnej klęsce pruskiego ekspansjonizmu dawna stolica cesarza Wilhelma przeistoczyła się w najbardziej kosmopolityczny ośrodek Europy. Na ulicach słyszało się wiele języków – jednym z popularniejszych był rosyjski, przywieziony przez uciekających przed bolszewikami arystokratów i przedsiębiorców. W 1923r. w ponad czteromilionowej metropolii Rosjanie stanowili aż prawie 10%, ale nie mniej widoczni byli przybysze z Francji, Anglii i innych krajów tak zwanego Zachodu.

Niemiecka stolica przyciągała z dwóch powodów: szalejącej hiperinflacji (która czyniła kraj tanim dla każdego posiadacza waluty obcej) oraz… braku cenzury obyczajowej. W Paryżu, Londynie czy Amsterdamie władze z lubością kontrolowały lokale rozrywkowe i zdejmowały z afisza “nieprzyzwoite” przedstawienia i pokazy, natomiast w ogarniętym chaosem i wygłodzonym Berlinie miały po prostu pilniejsze sprawy – dlatego do 1920r. cenzura oficjalnie nie istniała, a i później, kiedy formalnie ją ustanowiono, działała niemrawo i przymykała oczy na rzeczy, które w krótkim okresie 1918-20 rozpanoszyły się w mieście, a za sprawą wspomnianej “dewizowej turystyki” przynosiły pokaźne dochody. Amerykański dziennikarz Edgar Mowrer pisał, że Niemcy „odłożyli na bok tradycję, dobry smak, skrupuły moralne (…) i by poczuć, że żyją, poszukiwali wszelkiego ekstremum”.

Nie wolno, ale można” – ten piękny cytat ze Szwejka narodził się wprawdzie w c.k. Austro-Węgrzech, ale idealnie opisywał Republikę Weimarską, stanowiącą całkowite przeciwieństwo ledwie co upadłej kultury pruskiej. Wciąż obowiązywały paragrafy karzące za homoseksualizm i pornografię, ale nikt ich nie egzekwował (czasami zdarzały się jakieś pokazowe akcje, bo policja też miała targety do wyrobienia, to był jednak margines, zazwyczaj wycelowany w nieprzypadkowo dobranych ludzi). Tymczasem co zamożniejsi imprezowicze z całej Europy zjeżdżali nad Szprewę, by pooglądać “występy baletowe” i “wystawy fotograficzne”, których organizatorzy gdzie indziej natychmiast trafiliby do więzienia. Liczbę aktywnych berlińskich prostytutek, w niemałej części nieletnich, oceniano na sto tysięcy (przypominam – w czteromilionowym mieście!!), a konsumpcja per capita szampana, koniaku, opium i kokainy była najwyższa w świecie. W Berlinie lat 20-tych wydawano pierwsze w świecie drukowane przewodniki po nocnych lokalach i domach uciech, z podziałem na orientacje. W takim środowisku kwitła oczywiście wszelka przestępczość: oprócz sutenerów czy handlarzy narkotykami wielki “rynek” mieli np. obyczajowi szantażyści, a także działający na granicy prawa prywatni detektywi. Każdemu, kto chce namacalnie ujrzeć ten świat, wraz z pierwszymi oznakami majaczącego na horyzoncie hitleryzmu, polecam film “Kabaret” z 1972r., z główną rolą Lizy Minelli.

No dobra, dekadencja dekadencją, ale o czym dzisiaj właściwie ma być? Ano o jednych z najbardziej dekadenckich samochodów w dziejach – kompresorowych Mercedesach z lat 20-tych.

***

Berlińska dekadencja to temat rzeka, ale prócz niej w latach 20-tych panowała też dekadencja samochodowa. Tę można zrozumieć łatwiej, bo nie ograniczała się ona do jednego, w dodatku pokonanego kraju. Po 1918r. niemieckich obywateli – zupełnie niewinnych wybuchu I wojny światowej – dobijała hiperinflacja i ogólna zapaść gospodarcza, z którą hedonizm i konsumpcjonizm elit silnie kontrastował. Z kolei w zwycięskich krajach alianckich (szczególnie w USA, które uniknęły zniszczeń i wdrażały właśnie fordowską produkcję masową) lata 20-te zaznaczyły się jako dekada bezprecedensowego wzrostu gospodarczego i poprawy poziomu życia. Dotyczyło to wszystkich, a najsilniej – ludzi biedniejszych, które nagle zaczęło być stać na coraz wygodniejsze życie, w tym samochody!! Nawet ich – a co dopiero milionerów.

Dobrym pomysłem na wpis byłoby porównanie najbardziej luksusowych aut końcówki dekady: szesnastocylindrowych Cadillaków, Bugatti Royale, potężnych Bentleyów, najszybszych w świecie Duesenbergów – tyle że wszystkie te auta już opisywałem. Wszystkie, z wyjątkiem topowych Mercedesów, których silniki w latach 20-tych korzystały z nowego wynalazku: kompresora doładowującego.

Skąd wzięła się idea doładowania – wynaleziona zresztą już przed I wojną światową – opowiadałem TUTAJ. Do produkcji seryjnej patent trafił jednak dopiero po wojnie, konkretnie – w 1921r., w Mercedesie 10/40/65.

Zacznijmy od nazwy: Mercedes nie miał wtedy jeszcze przyrostka -Benz, bo fuzja obu firm miała nastąpić dopiero pięć lat później. Liczby oddzielone slashem były zazwyczaj dwie i oznaczały “moc podatkową” oraz właściwą, w koniach mechanicznych. Tutaj, po raz pierwszy, pojawiła się trzecia wielkość – czyli moc po dołączeniu kompresora. Trzeba bowiem wiedzieć, że pierwsze systemy doładowania nie działały stale, tylko aktywowały się na żądanie kierowcy.

Mercedes 10/40/65

Foto: materiał producenta

Pierwsze próby z doładowaniem prowadzono u Daimlera w czasie I wojny światowej, przystosowując silniki lotnicze do działania w rozrzedzonym powietrzu, na większych wysokościach. Konstruktorem był wtedy Paul Daimler, syn Gottlieba, który zdecydował się na napędzaną od wału korbowego sprężarkę (jak wówczas mówiono – dmuchawę) typu Rootsa.

W sprężarce Rootsa zazębiające się tłoki tworzą zamknięte przestrzenie, które przemieszczając się od części ssawnej do tłocznej zmniejszają swoją objętość, sprężając pompowane powietrze.

Foto: R. Castelnuovo, Licencja CC

Po 1918r. Niemcy mogli rozwijać jedynie silniki cywilne – stąd przeniesienie doświadczeń lotniczych do samochodów. W pierwszej kolejności starano się doładować bezzaworowe silniki Knighta, co jednak stworzyło problemy z odprowadzaniem nadmiarowego ciepła. Udało się natomiast doładować nieduże silniki klasyczne: czterocylindrowe, o pojemności 2,6 litra i mocy 40 KM. Rozwiązanie trafiło na rynek w 1921r.

To auto nie wygląda na wielkie, choć w istocie ma rozstaw osi 3.050 mm i wymiary 4.350 x 1.700 mm. 2,6-litrowy silnik, z czterema pojedynczymi cylindrami przykręcanymi do skrzyni korbowej, miał nowoczesny rozrząd OHC z napędem wałkiem królewskim (pionowym wałkiem z przekładniami kątowymi na końcach, działającym bardziej niezawodnie od ówczesnych łańcuchów). Normalnie rozwijał 40 KM przy 2.400 obrotach, ale wciśnięcie gazu w podłogę aktywowało kompresor, który zwiększał moc do 65 KM przy 2.800 obrotach, wspomagając intensywne przyspieszanie. Prędkość maksymalna wynosiła 110 km/h.

Foto: praca własna

Na kierownicy widać wciąż dźwigienki regulacji zapłonu i składu mieszanki. Pedał gazu zajmuje pozycję środkową – w ten sposób ponoć łatwiej dozować międzygaz przy redukcjach. Dźwignię czterobiegowej skrzyni przeniesiono do kabiny dopiero po roku produkcji (wcześniej tkwiła za burtą nadwozia). Z kolei hamulec (pedał prawy) działał tylko na koła tylne – dopiero w ostatnim roczniku, 1924, dodano bębny kół przednich.

Foto: praca własna

Egzemplarze skarosowane jako limuzyny były oczywiście wolniejsze

Foto: materiał producenta

Mercedes 10/40/65 – pierwszy seryjny samochód z doładowaniem – był produkowany pomiędzy 1921-24r. Ponieważ firmowe archiwa częściowo przepadły w czasie II wojny światowej, liczba sprzedanych egzemplarzy nie jest dziś znana, wiadomo natomiast, że cena auta z fabrycznym nadwoziem tourer wynosiła 19.500 marek. Marek oczywiście nie papierowych, a złotych, które w faktycznym obiegu wówczas nie występowały (wymienialność waluty na złoto jeszcze w czasie wojny została “zawieszona”), funkcjonowały jedynie jako teoretyczna jednostka obrachunkowa. Rzeczywiste rozliczenia prowadzono w walutach obcych, a pensje wypłacano często w naturze. Uprzywilejowani byli tu pracownicy wielkich firm, jak Daimler, bo tam działały zakładowe stołówki i sklepy sprzedające importowane towary za bony pracownicze, którymi wynagradzano załogę. To były istne państwa w państwie, z własnym pieniądzem – lepszym od oficjalnego i dającym ludziom namiastkę stabilności. Reszta miała gorzej – inflacja dochodziła do 30.000%… miesięcznie!! Zatrudnieni w mniejszych firmach błagali pracodawców o wypłaty dzienne, a nawet półdniowe, by kupić cokolwiek w przerwie obiadowej i uciec przed podwyżkami następującymi kilka razy na dzień. Jako jedyny zyskał oczywiście rząd, który bez opamiętania drukował makulaturę zwaną szumnie “banknotami”, pokrywając nią 99% swoich wydatków: przykładowo, w 1923r. wykupił wojenne obligacje krajowe za ich nominalną wartość 154 mld marek, mających teraz siłę nabywczą przedwojennych… piętnastu fenigów. Ktokolwiek, kto pożyczał kajzerowi na wojnę, nie dostał z powrotem złamanego grosza, choć formalnie rzecz biorąc został spłacony zgodnie z umową – tyle że śmieciami, najbezczelniej podpisanymi jako szczere złoto.

Wracając do tematu: odrobinę mniejszy model kompresorowy, który pojawił się jeszcze w tym samym 1921r., zwał się 6/25/40: z pojemności 1,6 litra osiągał 25 lub 40 KM (bez i z kompresorem), zapewniając prędkość do 100 km/h. To niewiele mniej niż w 10/40/65, ze względu na mniejsze wymiary: rozstaw osi 2.790 mm, długość/szerokość 4.050 x 1.550 mm, masa podwozia 800 kg, całości – od 1.100 kg. Sprawność była więc znacznie wyższa – również dlatego, że konstruując ten silnik Daimler od początku brał pod uwagę doładowanie.

Nie zachowały się informacje o cenach ani wielkości produkcji, którą wstrzymano w 1925r. W każdym razie 100 km/h w aucie 1,6-litrowym było sensacją: wszyscy chyba pamiętamy, że 2,9-litrowy Model T ledwie osiągał 70-tkę, a i jego następca, Model A, do rozwinięcia 100 km/h potrzebował nowocześniejszego silnika 3,3-litrowego.

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Na sycylijski wyścig Targa Florio w 1925r. Daimler przygotował 1,5-litrowy, doładowany bolid 6/40/65. Autko rozpędzało się do 120 km/h.

Foto: materiał producenta

Wyczynowy silnik z kompresorem

Foto: materiał producenta

***

Paul Daimler, jako wielki fan doładowania, chciał zastosować je we wszystkich Mercedesach, a poza tym – skoncentrować się na autach wielkich i drogich. Inne zdanie miał zarząd, który wolał popularniejsze produkty. Z tego powodu w kwietniu 1923r. Daimler poszedł pracować u Horcha, zaś w Stuttgarcie zastąpił go Ferdynand Porsche, który właśnie opuszczał Austro-Daimlera.

Nowy główny konstruktor miał inne poglądy: uważał, że kompresory nadają się do sportu i aut luksusowych, ale w popularniejszych są zbędne. Co jednak ciekawe, swą pracę u Mercedesa zaczął od auta wielkiego i drogiego, w dwóch wersjach: 15/70/100 i 24/100/140. Tu zaczynała się prawdziwa dekadencja. Zupełnie inaczej niż chciał zatrudniający Porschego zarząd.

Dwa kompresorowe silniki miały po sześć cylindrów o wymiarach 80 x 130 i 94 x 150 mm, co dawało 3,92 i 6,24 litra pojemności. Różniły się też rozstawy osi, 3.630 i 3.750 mm, ale przy prostych ramach kratownicowych dało się to uzyskać łatwo. Podobnie jak wyżej opisane modele czterocylindrowe, te większe również miały nowoczesną budowę: aluminiowy blok z żeliwnymi tulejami cylindrowymi i żeliwnymi głowicami, do tego rozrząd OHC z napędem wałkiem królewskim (stopień sprężania wynosił jednak tylko 4,7:1 – na więcej nie pozwalały ówczesne paliwa). Zarząd nalegał na podobny model dwulitrowy, jednak Porsche odmówił argumentując, że pojazd mniejszy trzeba zbudować zupełnie inaczej, z innymi założeniami. W ten sposób przeforsował zdanie Paula Daimlera, który najwidoczniej nie wykazał dostatecznego uporu.

Oba auta zaprezentowano publicznie w grudniu 1924r., na jubileuszowej, XXV Wystawie Automobilowej w Berlinie, choć pierwsi klienci jeździli już nimi od dwóch miesięcy – bo z powodu rozpaczliwej sytuacji gospodarczej władze miasta opóźniły wystawę o kwartał, podczas gdy Daimler nie miał ochoty odkładać swych biznesowych planów.

Karoserie z lat 20-tych nie łechtały jeszcze zmysłu estetycznego, choć potrafiły robić wrażenie swym majestatem, solidnością i bogactwem

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Kompresorowe Mercedesy były niemieckim szczytem luksusu. Dziennikarze pisali o “niskich ramach ułatwiających wsiadanie” (choć przecież nie miały one jeszcze nawet obniżenia między osiami), “wielkiej swobodzie dla coachbuilderów”, “niesłychanej elastyczności silników” (cenionej zwłaszcza w czasach prymitywnych przekładni z przesuwnymi kołami zębatymi, w których każda zmiana biegu była skomplikowaną operacją), a także o “wielkich rezerwach mocy“. Model czterolitrowy rozwijał 70/100 KM i około 110 km/h, 6,3-litrowy – 100/140 KM i nawet powyżej 140 km/h, przy doładowaniu ciśnieniem 0,4 bara. W swoich czasach były to jedne z szybszych drogowych samochodów świata.

Podwozia skonstruowano oczywiście zachowawczo, jako płaskie kratownice ze sztywnymi osiami na resorach i mechanicznymi hamulcami. Hamulce działały już jednak na wszystkie koła, a od 1928r. miały podciśnieniowe wspomaganie Bosch-Dewandre (taka kombinacja – linki+serwo – była dość nietypowa, choć występowała w kilku podobnie luksusowych modelach lat 20-tych).

Foto: materiał producenta

Podwozie z czterolitrówką kosztowało 14.250 marek, najtańszy Tourenwagen – 19.000, limuzyna – 22.750, landaulet lub Pullman-cabriolet – 23.000. Kto chciał większy silnik, musiał zapłacić 19.250 marek za podwozie, 24.000 za Tourenwagena i do 28.000 za najdroższe karoserie fabryczne (albo sporo więcej za indywidualne – tam górną granicę wyznaczała wyłącznie fantazja właściciela). Przy czym od 1924r. chodziło już o stabilną Reichsmarkę – tę, którą zniszczyła dopiero kolejna fala hiperinflacji, spowodowana II wojną światową. W latach 20-tych robotnicza pensja wynosiła około 100 RM, więc kompresorowy Mercedes wymagał około 20 lat odkładania całości dochodów.

Możliwości indywidualizacji były spore: przykładowo amerykański nafciarz, Ellis Treat, zażyczył sobie rozstawu osi wydłużonego o 650 mm, przy czym dodatkowe milimetry przeznaczył na… komorę silnika, bo to wyglądało bardziej imponująco (kabinę chciał dwuosobową!!). Na drugim końcu skali znajdowały się pojazdy niemal użytkowe – ambulanse i furgonetki do obsługi pałaców najbogatszych arystokratów. Sama fabryka zabudowała sobie na 24/100/140 auto-lawetę do przewozu wyścigowych bolidów (niestety niezachowaną do dzisiaj).

Kompresorowe Mercedesy wieńczyły cennik marki, a przez krótki czas w 1925r. stanowiły nawet jego jedyne pozycje. W 1926r., po fuzji z Benzem, ofertę wzbogaciły jednak tańsze samochody z Mannheim, a i Ferdynand Porsche przedstawił wreszcie mniejszy, oczywiście wolnossący model 260 Stuttgart.

Szczególnie ambitnym klientom z początkiem 1926r. zaoferowano wersję K: dodatkowa litera nie oznaczała tu kompresora (bo kompresor montowano seryjnie), tylko skrócony rozstaw osi, od niemieckiego kurz, czyli “krótki”. Silnik dostał zdublowany zapłon (oprócz iskrownikowego – również bateryjny, z drugą świecą w każdym cylindrze), sprężanie podniesione z 4,7 na 5:1 i osie zamocowane nad, zamiast pod ramą. Tutaj moc wynosiła 110/160 KM (choć oznaczenie modelu zmieniono na 24/110/160 dopiero w 1928r.), prędkość – do 160 km/h, a większość egzemplarzy dostała karoserie sportowe. Prasa zachwycała się “najszybszym grand tourerem świata“, choć oficjalny cennik w ogóle nie wspominał takiego auta – oferowano je wybranym, lojalnym klientom, podobnie jak później limitowane serie supersamochodów Ferrari.

Mercedesy K miały rozstaw osi 3.400 mm. Zewnętrznie wyróżniały się rurami wydechowymi z polerowanej stali, które jednak szybko zaczęli montować nabywcy wersji standardowych. Później trafiały one nawet do aut bez doładowania, choć powszechnie uważano je za wyróżnik najmocniejszych modeli kompresorowych (i właśnie dlatego zamawiano).

Foto: public domain

W październiku 1928r. Mercedes uprościł nazewnictwo, przemianowując model 15/70/100 na 400, a 24/100/140 – na 630. Ten system przetrwał praktycznie do dziś, choć współcześnie zanikło powiązanie trzycyfrowej liczby z pojemnością. Model K znikł z oferty, ale jego 110/160-konny silnik zaoferowano do podwozi standardowych, za dopłatą 2.000 marek.

Czterolitrowy model kompresorowy został wycofany w lutym 1929r. (zastąpił go wolnossący, ale ośmiocylindrowy 460 Nürburg). 100/140-konna 630-tka pozostała w produkcji do lipca, 110/160-konna – do kwietnia 1930r. Ostatnie egzemplarze wyprzedawano jednak dłużej – zachowały się “promocyjne” cenniki z lutego 1931r., z 400-tkami oferowanymi po zaledwie 9.000 marek, a 630-tkami – po 14.000 i 15.500 marek. Sprzedaż utrudniała prezentacja następcy, potężnego modelu 770, a ponadto oczywiście Wielki Kryzys, który przyszedł zza oceanu i położył kres berlińskiej dekadencji, torując zarazem drogę do władzy mało dotąd znaczącej, kawiarnianej partyjce założonej w Monachium przez sfrustrowanego malarza-akwarelistę z wojskowym stopniem kaprala.

Kolorowe zdjęcia odrestaurowanych egzemplarzy zmieniają naszą percepcję: design z lat 20-tych też może być piękny, jeśli zaprezentuje się go odpowiednio. Na zdjęciu – 400-tka Tourenwagen, z drewnianymi kołami typu “artyleryjskiego”.

Foto: Walter Vermeir, Licencja CC

400 roadster, z firmy zewnętrznej

Foto: Zairon, Licencja CC

630 Pullman-Limousine z 1927r.

Foto: granada_turnier, Licencja CC

630-tka sedanca de ville paryskiej firmy Saoutchik

Foto: Triple-green, Licencja CC

Foto: Triple-green, Licencja CC

Oprócz indywidualnych karoserii modne były indywidualne figurki na atrapę chłodnicy. Najpiękniejsze tworzył z kryształu francuski rzeźbiarz René Lalique.

Foto: Burkhard Hinnersmann, Licencja CC

630 roadster na długim podwoziu, ze schowkiem na sprzęt golfowy (za kabiną)

Foto: nemor2, Licencja CC

Foto: nemor2, Licencja CC

Gruba, drewniana kierownica z czterema ramionami w formie prostego krzyża to charakterystyczny element międzywojennych Mercedesów

Foto: nemor2, Licencja CC

Model K ze srebrzystymi rurami wydechu

Foto: AlfvanBeem

Foto: AlfvanBeem

630K cabriolet od Saoutchika – narysowany już z odrobiną polotu

Foto: Zairon, Licencja CC

Amerykańska karoseria Fleetwood na krótkim podwoziu

Foto: Mr.choppers, Licencja CC

W tym przypadku wielkości produkcji zachowały się: egzemplarzy czterolitrowych powstało 1.943, 6,3-litrowych 100/140 – 1.080, krótkich K – 150, a długich z silnikiem 110/160 – 117.

***

Kompresorowe Mercedesy idealnie uosabiały dekadencję berlińskich lat 20-tych, łącząc moc bolidów Grand Prix z luksusem indywidualnie projektowanych karoserii. Do Wielkiego Kryzysu brakowało jednak jeszcze paru lat. Właśnie wtedy, w szczytowej fazie amoku, z modelu 630 wyewoluowały jedne z najpotężniejszych samochodów Epoki Niklu: kompresorowe Mercedesy S, SS, SSK i SSKL. To one są właściwymi pomnikami, które chciałem tutaj opisać – wszystko dotąd było tylko wprowadzeniem 😉

Litera S, wyróżniająca pierwszy model serii, nie oznaczała tego, co w dzisiejszej Klasie S, a po prostu “sport”. Auto bazowało na podwoziu serii K i zachowało jego wymiary (rozstaw osi 3.400 mm), jednak rama dostała obniżenie między osiami (a ściślej – podłużnice zostały wygięte w górę pomiędzy uchami resorów). W połączeniu z cofnięciem silnika o 30 cm poprawiło to rozkład masy i uatrakcyjniło sylwetkę.

Foto: materiał producenta

Cylindry zostały rozwiercone o 4 mm, co dało pojemność 6,8 litra (zmniejszone odstępy między cylindrami wymogły zmianę suchych tulei cylindrowych na mokre). Pozostał zdublowany zapłon iskrownikowo-bateryjny, doszedł natomiast drugi gaźnik. Moc podawano na 120/180 KM przy 3.000 obotów, moment obrotowy – na 440 Nm przy 1.850, prędkość maksymalną – na 170 km/h (wyścigowe egzemplarze fabryczne, ze splanowaną głowicą, osiągały 220 KM i ponad 200 km/h, ale musiały tankować mieszankę benzyny z benzolem, niedostępną na stacjach i szybko niszczącą układ paliwowy). Podwozie kosztowało 26.000 RM, czteroosobowy Tourenwagen – 30.000. Mercedes S powstał w 146 egz.

Fabryczne nadwozie dwuosobowe…

Foto: Alexander Migl, Licencja CC

Foto: Alexander Migl, Licencja CC

…czteroosobowe…

Foto: Herranderssvensson, Licencja CC

…i przykładowe dzieło paryskie, czyli roadster Saoutchika.

Foto: Brian Snelson, Licencja CC

Klasycznie biały (niemiecki kolor wyścigowy) egzemplarz z muzeum Mercedesa.

Foto: praca własna

Foto: praca własna

Foto: nemor2, Licencja CC

Dźwigienki zapłonu i mieszanki wciąż tkwiły na kierownicy, podwozie, skrzynia biegów i hamulce niewiele różniły się od swych odpowiedników z 1900r., a za hamowanie odpowiadały stalowe linki (tyle że ze wspomaganiem). Tylko moc nie ustępowała 40 lat młodszemu Ferrari Dino – a na modelu S bynajmniej się nie skończyło.

Foto: praca własna

W 1928r. Porsche uznał, że 180 KM to jednak za mało. Rozwiercił więc cylindry o dalsze dwa milimetry, do pojemności 7,1 litra, i przygotował dwie wersje, o sprężaniu 4,7 i 5,2, obie z tłumikiem drgań wału korbowego (wciąż ułożyskowanego tylko czterokrotnie). Oficjalne dane mówiły o mocach 140/200 KM i 160/200, ale ta ostatnia musiała być wyższa. Do wyboru były trzy przełożenia tylnego mostu, choć prędkość maksymalną podawano jedną – “co najmniej 185 km/h“. Silniki wyścigowe, z ostrzejszym wałkiem rozrządu, oznaczano 170/225, a z większym kompresorem – tutaj działającym stale – jako 275-konne, przy czym nawet takiego potwora mógł zamówić każdy chętny. W 1928r. – kiedy wchodzący właśnie na rynek Ford A, uchodzący za najszybszy samochód popularny, rozwijał całe 40 KM.

7,1-litrowe silniki trafiły na rynek w połowie 1928r., wbudowane do niezmienionych podwozi S. Tę specyfikację nazwano SS (Super-Sport) i produkowano do 1933r., wypuszczając 111 sztuk we wszystkich wersjach mocy (z tym że 101 z nich powstało przed końcem 1930r., kiedy w Niemcy poważnie uderzył kryzys). Za samo podwozie liczono 31.000 RM, za Tourenwagena czteromiejscowego – 35.000, za elegantsze cabriolety A i C (dwu- i czteromiejscowe) – 42.000 i 44.000.

Typ S był pierwotnie pomyślany jako wyścigowy (choć kupowali go też bogaci playboye), natomiast SS – mimo że szybszy – pełnił raczej rolę luksusowego GT. Atrapy chłodnicy były tu wyższe, a oferowane nadwozia – wygodniejsze i bardziej luksusowe.

Jeden taki egzemplarz widziałem w 2010r. na konkursie elegancji Villa d’Este we włoskim Cernobbio nad jeziorem Como. Auto wyglądało, jak żywcem wyjęte z dekadenckiego Berlina lat 20-tych, choć w istocie przyjechało z Amsterdamu – na własnych kołach, dzięki czemu dostało nagrodę za najdłuższy dojazd o własnych siłach. Niestety nie złapałem właściciela (z niektórymi innymi udawało się czasem zamienić słowo), a bardzo ciekawiłoby mnie np. ile razy po drodze napełniał 140-litrowy bak. W każdym razie fabryka w latach 20-tych podawała spalanie 40 litrów na 100 km.

Foto: praca własna

Foto: praca własna

Foto: praca własna

Czteroosobowy cabriolet

Foto: Thesupermat, Licencja CC

Foto: Thesupermat, Licencja CC

Foto: Thesupermat, Licencja CC

Jeszcze jedno dzieło Saoutchika

Foto: Herranderssvensson, Licencja CC

Istniały też oczywiście nadwozia typowo sportowe, z minimalistycznymi drzwiami i szybami czołowymi

Foto: Rex Gray, Licencja CC

Foto: Rex Gray, Licencja CC

Foto: Rex Gray, Licencja CC

A jeśli jesteśmy już przy sporcie – na jego potrzeby powstała wersja SSK, czyli Super-Sport Kurz (krótki). Rozstaw osi zmniejszono tu do 2.950 mm, atrapę chodnicy z powrotem obniżono, jak w S, a na niej przyklejano nową wersję firmowego logo, używaną do lat 80-tych – białą gwiazdę Mercedesa wpisaną w wieniec laurowy na niebieskim tle Benza.

Wersje mocy były tu trzy: 140/200, 170/225 i dodatkowo 180/250 (ze sprężaniem 6,2:1). Prędkości maksymalne dochodziły do 200 km/h, ale ważniejsza była zwinność na krętych drogach – np. w popularnych wówczas wyścigach górskich. Możemy sobie tylko wyobrażać, jakiej siły fizycznej i kunsztu wymagało opanowanie 250-konnego monstrum na sztywnych osiach, z prymitywnymi amortyzatorami ciernymi, na szutrowych, niczym niezabezpieczonych serpentynach alpejskich – przy jednoczesnym wachlowaniu niesynchronizowanymi biegami, pompowaniu sprzęgłem wymagającym nacisku 100 kg, hamowaniu mechanicznym hamulcem i wywijaniu olbrzymią kierownicą, z której sterczały jeszcze dźwigienki mieszanki i zapłonu (bynajmniej nie w celach ozdobnych). Mercedesy seryjnie wygrywały takie imprezy, choć kierowców zdolnych wykorzystać ich potencjał było zaledwie kilku. Wśród nich wyróżniał się młody i mało jeszcze znany Rudolf Caracciola.

SSK ukazał się w połowie 1928r. Do końca 1929r. wyprodukowano 20 podwozi (wycenionych na 29.000 RM), do wiosny 1933 – jeszcze 13. Model wycofano z oferty w lutym, kilka miesięcy przed dłuższym SS. Karoserie znów były najróżniejsze, choć przeważały wyczynowe.

Foto: Thesupermat, Licencja CC

Foto: Thesupermat, Licencja CC

Foto: AlfvanBeem

Foto: AlfvanBeem

Najsłynniejszym i chyba najpiękniejszym egzemplarzem SSK jest czarny roadster znany jako Trossi-Roadster. Sprzedany w lutym 1930r. niejakiemu Antonio Maino z Mediolanu i skarosowany przez firmę Touring, startował między innymi w Mille Miglia. W czerwcu 1933r. odkupił go rzymski arystokrata, hrabia Felice Trossi, który zamówił nowe nadwozie. Jego autorstwo pozostaje nieznane – zachowały się tylko dwa wstępne szkice, jeden samego Trossiego i drugi Anglika, Williama White’a, który faktycznie trudnił się coachbuildingiem, ale nie wiadomo, czy faktycznie wykonał tę karoserię. Obecnym właścicielem jest słynny projektant mody i kolekcjoner pięknych aut, Ralph Lauren.

Foto: Wouter Melissen, https://www.ultimatecarpage.com/

Foto: Wouter Melissen, https://www.ultimatecarpage.com/

Foto: Wouter Melissen, https://www.ultimatecarpage.com/

Foto: Wouter Melissen, https://www.ultimatecarpage.com/

Foto: Wouter Melissen, https://www.ultimatecarpage.com/

Foto: Wouter Melissen, https://www.ultimatecarpage.com/

Na obrotomierzu przynajmniej od lat 50-tych widnieją znaki ułatwiające dozowanie międzygazu

Foto: Wouter Melissen, https://www.ultimatecarpage.com/

A oto i główny bohater dzisiejszego wpisu: 7,1-litrowa, rzędowa szóstka, która osiągała moc kilkunastu ówczesnych samochodów popularnych, wśród ogłuszającego ryku wydechu i gwizdu włączanego kick-downem kompresora.

Foto: Wouter Melissen, https://www.ultimatecarpage.com/

***

Ukoronowaniem całej serii był Mercedes SSKL (Super-Sport Kurz Leicht – supersportowy, krótki, lekki), przeznaczony wyłącznie do wyścigów. Po dalszych modyfikacjach silnika, dokonanych przez inżyniera Alberta Heessa (w tym podniesieniu sprężania na 7:1), udało się wycisnąć 310 KM przy 3.400 obrotach i 700 Nm przy 2.000  – przy stałym napędzie kompresora, który wydatnie ograniczał trwałość, ale przydawał się w wyścigach (pod deską rozdzielczą tkwiła dźwignia odłączająca sprężarkę, np. podczas dojazdu na tor). Zależnie od przełożenia i nadwozia SSKL osiągał powyżej 200 km/h, przy przyspieszeniu do setki w granicach 9 sekund.

Z innych zmian w stosunku do seryjnego SSK najlepiej widać perforację ramy, która wraz z pozbyciem się zbędnych elementów zaoszczędziła 125 kg masy (prawdopodobnie wiele innych drobnych modyfikacji nie zostało udokumentowanych ze względu na jednostkowy charakter produkcji). Liczba powstałych egzemplarzy nie jest znana – najprawdopodobniej było ich pięć lub sześć, wszystkie ujęte w liczbie 33 podwozi SSK. W późniejszym okresie odnotowano na rynku kilka “replik” – czyli SSK z nawierconymi otworami imitującymi model wyścigowy.

Foto: materiał producenta

Foto: Lothar Spurzem, Licencja CC

Foto: Lothar Spurzem, Licencja CC

Na potrzeby zawodów na najszybszych torach (przede wszystkim berlińskim AVUS) specjalną, opływową karoserię z aluminium zaprojektował Reinhard von Koenig-Fachsenfeld. Podniosła ona prędkość maksymalną do niewiarygodnych 250 km/h. To wobec tego samochodu, przy okazji zwycięstwa Manfreda von Brauchitscha na AVUS w 1932r., radiowy sprawozdawca po raz pierwszy użył określenia “Srebrna Strzała” (Silberpfeil), nawiązując do poszycia wykonanego z niemalowanych, srebrzystych blach aluminiowych.

Foto: public domain

***

Historia “Srebrnych Strzał” to już temat na osobny wpis, ale warto zaznaczyć, że nie zaczęła się ona w 1934r. od “pokryzysowego” bolidu W25 (jak podaje wiele źródeł, przytaczając mit o pospiesznym zdrapywaniu z nadwozi białej farby w przeddzień wyścigu Eiffelrennen), a dwa lata wcześniej, od cokolwiek już przestarzałego, ale wciąż konkurencyjnego Mercedesa SSKL. Sportowe osiągnięcia miała zresztą cała seria S/SS/SSK/SSKL: trzy wygrane w GP Niemiec (1927, 1928, 1931), Tourist Trophy (1929), GP Irlandii (1930), Górskie Mistrzostwo Europy (1930, 1931), 24h Spa (1931), GP AVUS (1931, 1932), Mille Miglia (1931 – pierwsze i jedno z zaledwie trzech odniesionych w MM przez samochód spoza Włoch) oraz Alpejskie Mistrzostwo Niemiec (1932) to tylko najważniejsze spośród nich.

Mnie jednak bardziej fascynuje cywilna historia tych samochodów, jako zwieńczenia pierwszego motoryzacyjnego okresu dekadencji – gonitwy za Mocą i Luksusem, która zdawała się nie mieć granic i którą gwałtownie przerwał globalny krach gospodarki z końcem 1929r. (kolejne takie szoki przyniósł naftowy kryzys 1973r. i – mniej raptownie – przemiany w świecie począwszy od II dekady naszego stulecia).

Kompresorowe Mercedesy kupowali oczywiście nie tylko nihiliści i utracjusze. Poniżej widzimy dwóch słynnych kierowców wyścigowych (Rudolfa Caracciolę i Ralpha de Palmę) oraz pierwsze gwiazdy show-biznesu, które dzięki nowym mass-mediom – radiu i kinu – właśnie wtedy zaczynały zarabiać jak najwięksi przemysłowcy czy właściciele ziemscy: chodzi między innymi o Ala Jolsona (syna litewskiego rabina, który wyjechał do USA i zagrał główną rolę w pierwszym hollywoodzkim filmie dźwiękowym, pt. “Śpiewak Jazzbandu“), naszego Jana Kiepurę (przedstawiać chyba nie trzeba), oraz – na pierwszej fotografii – Richarda Taubera, austriackiego tenora, posiadacza najdroższego głosu na Ziemi. To był wówczas sam dach świata, no i oczywiście dach automobilizmu.

Foto tytułowe: public domain

67 Comments on “POMNIKI TRWALSZE NIŻ ZE SPIŻU: WEIMARSKA DEKADENCJA

  1. Zastanawia mnie “tłumik drgań wału napędowego” – czyżby chodziło o dwumasowe koło zamachowe?

  2. dekadencja, naszemu pokoleniu Szczepan to chyba bardziej niż z Paryzem kojarzy sie z Seksmisją 😉

    • o tak, dokładnie 🙂 ja też o Seksmisji od razu pomyślałem 🙂

    • Ja dalej jestem w szoku, że ten film się prześlizgał przez sławetna cenzurę… 😳

      • A Kingsajz? Miś? Alternatywy 4? Cały kabaret Tey? Występy Piwnicy Pod Baranami (słynna kwestia Skrzyneckiego, zwracającego oczy w konkretne miejsce na widowni: “panie kapitanie, ja to i tak po raz kolejny powiem w całości!!”)?

        Dużo było takich przykładów. Zauważ, że zdarzały się wyłącznie od momentu zawalenia się gospodarki gierkowskiej. Władza w tamtym czasie traktowała twórczość artystyczna jako wentyl bezpieczeństwa, odprężający ludzi i opóźniający moment wyjścia na ulicę. Podobnież władza przymykała oko na “spekulację” i wakacyjny “handel zagraniczny”. To wszystko było rozmyślne, żeby powstrzymać rozruchy.

      • Czytałem, że podobne zjawiska obecnie mają miejsce w Korei Północnej – podobne mechanizmy, bo skala oczywiście jest posunięta znacznie dalej, niż w PRL-u. Ale też jest mnóstwo zjawisk, które teoretycznie nie istnieją, za które grozi więzienie lub obóz, ale w praktyce władza przymyka oko, bo nie ma wyjścia. Funkcjonuje tam kapitalizm oddolny, czyli wszystko działa nielegalnie. Co więcej, każdy obywatel ma obowiązek pracy w określonym z góry miejscu z takimi wypłatami, przy których obywatele poumieraliby z głodu. Więc przekupują lekarzy, żeby dostać zwolnienie nawet na parę miesięcy i mieć czas na swoje interesy, najczęściej drobny handel, dzięki czemu mają za co żyć. Coś co teoretycznie jest zakazane, w praktyce w dużej mierze utrzymuje cały kraj i bez tego wszystko by się zawaliło – paskudny ustrój.

      • Wybór jest prosty – albo kombinujesz, albo umierasz z głodu. Polacy mają wyjątkowy dar kombinowania, więc radzili sobie nieźle, w takiej Rumunii czy Bułgarii było znacznie gorzej. Nie wypowiadam się co do Korei Płn, bo za słabo znam sprawę, ale prawa natury są te same, więc musi to podobnie działać. Jedno, o czym słyszałem, to ogromna skala przemytu z Chin (czytaj – korupcji na granicy), ale nie mam pojęcia, czym oni płacą, bo przecież charytatywnie Chińczycy nie oddają im chyba towarów.

        Mój tata w latach 80-tych oficjalnie był taksówkarzem, co dawało kwit o zatrudnieniu i kartki na benzynę w ilości bodajże 360 litrów miesięcznie. W praktyce spalał to paliwo rozwożąc deficytowe towary, pozyskiwane najczęściej od Polaków zatrudnionych w NRD, ale robił też interesy np. z kierowcami autobusów wycieczkowych z Jugosławii (książkę by można o tym napisać, zresztą cały czas tatę namawiam). Tak zarobił na otwarcie warsztatu konserwacji samochodów, a konserwacja zarobiła na salon FSO i potem Hondy. Ale to już kiedyś opisywałem 🙂

      • Tak, do Korei wszystko idzie z Chin, jakaś część oficjalnie, reszta nielegalnie. Za co to kupują, to nie pamiętam i nie mam jak do tego wrócić na szybko (to z książki “Tajemnice Korei Północnej” – polecam). U nich jakakolwiek zagraniczna popkultura jest zakazana, ale w praktyce i tak każdy obywatel KRLD żyje chińskimi serialami i filmami. W ogóle Chińczycy niesamowicie intensywnie pchają swoją kulturę i przemysł dosłownie wszędzie, poza Zachodem. Pewnie kiedyś dojdzie do tego, że tak jak do niedawna Azjaci oglądali w reklamach i filmach białych ludzi, tak niedługo my, w reklamach skierowanych do nas i w kinach będziemy oglądać szczęśliwych Chińczyków.

  3. Chciałem na marginesie zauważyć, że cytat ze Szwejka może wiązać się z waimarską dekadencją zupełnie bezpośrednio. Nie wiem, czy pamiętacie, ale Szwejk tak ironicznie/cynicznie komentuje zbombardowanie pociągu Czerwonego Krzyża obok którego przejeżdża jego eszelon. Było to oczywiście restrykcyjnie zabronione Konwencją Genewską, ale I wojna światowa dała dosłownie tysiące przykładów jej łamania. Do tego żniwa śmierci zmieniły podejście ludzi do życia. Nic nie jest ważne, skoro wszystkie umowy mogą być niedotrzymywane, a umrzeć można od byle zabłąkanej kuli. Bawmy się i używajmy, póki żyjemy. To była reakcja.
    Wspaniałe zdjęcia we wpisie – wielka przyjemność oglądania.

    • Mówisz o tych archiwalnych? Trochę ich mam na dysku, zbierałem fotki na temat historii Mercedes odkąd miałem Internet, czyli od poprzedniego stulecia 🙂

    • pamiętamy oczywiście Szwejka zawsze 🙂 tyle że w rozdziale z pociągiem Czerwonego Krzyża nie ma takiego podsumowania, choć takie kojarzę, ale to musiało być w innym, co nie zmienia faktu, że “Hasek wielkim poetą był”

      “Pod Kulaśną widać było na dole w rzeczułce zdruzgotany pociąg Czerwonego
      Krzyża, który runął z nasypu kolejowego.
      Baloun wytrzeszczył na ten widok oczy. Osobliwie dziwiły go części
      lokomotywy porozrzucane na wszystkie strony. Komin maszyny wtłoczony był w
      nasyp kolejowy i sterczał zeń niby lufa działa 28-centymetrowego.
      Widok ten wzbudził także zainteresowanie w wagonie, w którym znajdował
      się Szwejk. Najbardziej oburzył się kucharz Jurajda.
      – Czy to wolno strzelać do wagonów Czerwonego Krzyża?
      – Nie wolno, ale można – rzekł Szwejk. – Wycelowali akuratnie, a wytłumaczyć
      się nietrudno, że to było w nocy i że znaków Czerwonego Krzyża nie było widać.
      W ogóle dużo jest na świecie takich rzeczy, których robić nie wolno, ale można.
      Najważniejsze to, żeby spróbować, czy zakazanej rzeczy zrobić nie można.”

      • Podsumowanie jest w domyśle czytelnika – czyli moje własne, a nie ze Szwejka 🙂 Dlatego też napisałem, że Szwejk komentuje cyniczno-ironicznie. W podtekście jest to (moim zdaniem) przekaz antywojenny. O ile w wydaniu przeciętnego zjadacza chleba skończy się “nie wolno ale można” co najwyżej zeżarciem kanarka przez kota (bo Szwejk chciał ich zaprzyjaźnić), o tyle w wydaniu rządowo wojennym giną ludzie i to masowo.
        Hasek w swojej książce wiele razy daje całkiem poważne podsumowania, mrożące nieco dobry humor i dowcip książki – np. o oczach wydziobywanych przez kruki. Czytałem dawno, ale pamiętam do dziś. Oraz pamiętam jeszcze dopisany wierszyk: “Ludzkimi kośćmi użyźnimy łan, Acht Pferde oder achtundvierzig Mann.” (to ostatnie to jest wojskowy napis na wagonach)
        Jeśli nie czytałeś, to bardzo polecam rewelacyjną książkę Antoniego Kroha “O Szwejku i o nas” – tłumaczy cały dodatkowy kontekst i liczne aluzje książki, nieznane i nierozpoznawalne dla Polaków, ale łatwo odczytywane przez Czechów.

      • zgadzam się w pełni! oczywiście że Hasek ośmiesza wojnę i pokazuje, że to jest wielki burdel, w którym najmniejsze znaczenie ma życie człowieka
        i “posłusznie melduję panie Oberloitnand, że wszystko w porządku, tylko kot jest gałgan i zeżarł kanarka” (może być trochę przekręcone bo z pamięci) 🙂
        a książki tej drugiej nie znam, muszę w końcu przeczytać!

  4. Potwierdza się, że jeśli tekst o pojazdach przedwojennych ma być ciekawy to tylko Automobilownia 🙂 . Jak zwykle, coś tam niby wcześniej w temacie wiedziałem, ale chyba jednak nie za wiele, a uzupełnienie tej wiedzy było niezwykle przyjemne.

    Co ciekawe wizualnie najbardziej podobają mi się tu klasyczne, duże nadwozia zamknięte (te pokazane po wzmiance o przejęciu projektu przez Porsche’go), a nie supersportowe, albo odważne typu Saoutchik (generalnie nie jestem jego fanem) czy ,,mroczny” egzemplarz Laurena. To właśnie te tourery są jednocześnie kwintesencją stylu tych czasów, ale i prezentują się niezwykle solidnie.

    • Tak, Trossi-roadster jest “mroczny”, to prawda. Dla mnie, jeśli SSK, to raczej biały tourer, najbardziej typowy dla tych czasów. Limuzyny były dość rzadkie do około 1930r., ale oczywiście znacznie wygodniejsze.

    • Trossi to sam w sobie miał bardzo ciekawą historię i trochę się po świecie pobłąkał (Japonia, Włochy, USA). Wygląda dobrze i jest w mojej opinii dalekim duchowym przodkiem C126.

      A mi się też bardzo podoba ten 4-osobowy kabriolet.

  5. Ponad 200 KM, sztywne osie, bębnowe hamulce i jak się domyślam do tego wszystkiego “turbodziura” (tzn. wiem, że kompresor daje bardziej liniowy przyrost mocy niż turbo, ale chyba mimo wszystko opóźnienie było). Jak dla mnie jest to idealny przepis na prawdziwego “widowmakera” – zastanawia mnie ilu młodych dziedziców starych fortun zakończyło swój żywot owinąwszy się wokół drzewa…

    • Kompresor nie daje żadnej dziury – kręci się cały czas, niezależnie od obciażenia. Ale tylko wtedy, kiedy jest spięty z silnikiem na sztywno – jak w SSKL. We wcześniejszych modelach faktycznie wchodził do akcji nagle, po uruchomieniu przyciskiem pod pedałem gazu, więc pod tym względem masz rację.

      Poza tym też wszystko się zgadza. Dodałbym jeszcze niesynchronizowaną skrzynię, cieniutkie, twarde oponki i dźwigienki zapłonu/mieszanki na kierownicy.

      Nie znalazłem natomiast informacji o liczbie samochodów, które dotrwały do dzisiaj – poza tym, że większość SSK i wszystkie SSKL zostały porozbijane w wyścigach. Auta istniejące dziś są w ogromnej większości odbudowane – zwykle na oryginalnych częściach, ale jednak odbudowane.

    • bębnowe hamulce, a nawet hamulce na linkę wcale nie są takie złe jeśli są dobrze wyregulowane, jak miałem Kaczkę autolawetę, to skuteczniejsze było hamowanie ręcznym niż nogą, oczywiście jak się jechało z autem, bo wtedy tył był dociążony BARDZO a przód odciążony (krótki rozstaw osi, długi najazd) i hamując nogą przednie koła się ślizgały a samochód wcale nie zwalniał a do tego nie dało się skręcać, więc hamowałem trochę nogą a głównie ręcznym i wtedy dało się w miarę sprawnie zahamować, a w deszcz to już w ogóle było strasznie, w śnieg to nawet nie odpalałem tego 😉 nie zna życia kto nie jeździł Kaczką 😉

      • Sądzę, że Żuk autolaweta pewnie daje jeszcze więcej wrażeń jeżeli zabudowa lawety była tak samo wspaniale pomyślana 😀

      • Ale to nie jest sprawa Kaczki, tylko lamerskiego projektu lawety, a do tego zapewne, jak znam życie, hamulców działających na takie mocne 30%. Poszukaj sobie w danych, jaką drogę hamowania ze 100 km/h miał załadowany Mercedes T1 – jeśli u Ciebie było więcej, to jest kwestia zajeżdżonego egzemplarza i źle wyważonej zabudowy.

      • oczywiście że to nie była Kaczka w najlepszym stanie technicznym 😉 to był ulep zrobiony zapewne w latach 90 do przywożenia czego popadnie z Niemiec, to była jakaś pierwsza seria, składała się głownie ze wzmocnień (gdzie tylko się dało były powspawywane kątowniki czy blachy a i tak była zgnita 😉 tam mi się nawet zacięła ta ponoć niezniszczalna skrzynia 4 biegowa Mercedesa (pewnie beczki) 240D silnik o dziwo ładnie zapalał nawet w mrozy, choć mocy nie miał w ogóle (Żuk s21 lepiej idzie) a już załadowana to już ledwo 60 przekraczała, grzejąc się przy każdej górce i dymiąc na czarno (no bo gaz w podłodze, inaczej zwalniała), nawet drzwi od kierowcy były tak zgnite, pospawane, ulepione ale i tak roztelepane, że zatrzaskiwać się nie chciały, a jak się zatrzasnęły za którymś razem, to otwierać się nie chciały 😉 no był to wyjątkowy pojazd 😉 aa no i oczywiście wspomagania nie było, więc tą większą niż w żuku kierownicą kręciło się jeszcze ciężej niż w Żuku, ale za to miała podobny luz jak w Żuku czyli tak spokojnie z 1/4 obrotu 🙂

      • Tak właśnie się spodziewam. To są mega-ciekawe historie (ciągle czekam na kolejne części Wspomnień Graciarza!! Jak mogę Cię zmotywować?), ale nie można na ich podstawie mówić, że dany model albo koncepcja (typu Twój znienawidzony tylny napęd) są do bani, bo do bani mógł być po prostu zajeżdżony egzemplarz.

      • Kaczka to oczywiście był “żywy trup”
        natomiast co do tylniego napędu, to miałem kilka DFów i Pomylonezów i wszystkie zakopywały się tak samo wyśmienicie, a na śliskim ruszać nie chciały, więc to akurat nie jest kwestia danego modelu, tylko tak po prostu jest, że koła napędowe MUSZĄ mieć obciążenie przynajmniej 50% auta żeby miało to sens – maluch przecież też ma tylny napęd a idzie po wszystkim prawie jak terenówka, a dowolny przednionapędowy samochód gdyby miał zespół napędowy z tyłu a z przodu tylko dyfer i półośki był by tak samo beznadziejny w jeździe jak tylnonapędowy z silnikiem i skrzynią z przodu

      • Rozkład masy to jak najbardziej kwestia modelu, a do tego dochodzi jeszcze stan i jakość opon (no i technika jazdy). Moje aktualne W204 ma tylny napęd i rozkład masy 54:46. Nigdy nie miałem problemów w zimie – W116 na łysych oponach D124 wyjeżdżałem na Gubałówkę w śniegu, o czym już wielokrotnie pisałem. Wtedy jeździliśmy całą paczką, w 5 osób, ale potem, jak już zacząłem jeździć zazwyczaj w 2 osoby, to były już lepsze opony zimowe. Dlatego kompletnie nie zgadzam się, że problem leży w napędzanej osi – przy dobrych oponach i sensownie zaprojektowanym aucie jeździ się w zimie bezproblemowo, również w górach.

      • Jęśli chodzi o kwestie napędu to po części obaj panowie macie rację. Wszystko co napisał Szczepan jest prawdą ale mimo wszystko FWD ma pewną przewagę :
        W głębokim mokrym śniegu przed przednimi kołami może utworzyć się coś co można porównać do klina pod koła – w takiej sytuacji zwykle tylny napęd ma problem (przednie koła zaparte a tylne mają mało przyczepności. Przedni napęd pod warunkiem jako takich opon po prostu przekopuje sobie drogę zgarniając śnieg pod koła i jedzie dalej co najwyżej mieląc przez chwilę w miejscu.

      • @Benny, my ten tylny napęd wałkujemy odkąd się znamy 😉 Ale parę lat minęło i mam parę nowych zimowych spostrzeżeń.

        Nie miałem prywatnego samochodu z innym napędem niż na tył, a teraz to i samochód roboczy mam RWD. Nigdy nie miałem żadnych problemów z podjeżdżaniem gdziekolwiek. Paradoksalnie, to mój obecny 20-letni roadster jest najlepszym samochodem na zimę, jaki miałem 😉 Bo ma duży benzynowy silnik i malutką kabinę, więc ciepło się robi niemal natychmiast, a do pomocy są jeszcze grzane fotele. Trakcja na śniegu jest świetna dzięki niskiej masie własnej, wzorowemu rozkładowi mas, dołożonej szperze Quaife (czyli Torsen, a płytkowa byłaby na śnieg jeszcze lepsza), oraz zimówkom z wysokiej półki. Dla laika to może być zaskakujące, jak samochód sportowy się nadaje na zimę.

        Tylny napęd jest dobry pod tym względem, że jak przyspieszasz, to oś napędzana jest dociążana, a w przednim jest odwrotnie i to jest odczuwalne od najmniejszych prędkości, przy lekkich przyspieszeniach i przy ograniczonej prędkości. Poza tym, kiedy w przednim napędzie przyspieszając próbujesz skręcać, to sam sobie odbierasz część trakcji. Nie umiem pisać po inżyniersku, ale tak łopatologicznie, to opona ma coś w rodzaju zasobów przyczepności, które zużywasz zarówno na przyspieszanie jak i skręcanie. Czyli im więcej przyczepności zużyjesz na skręcanie, tym mniej zostanie na przyspieszanie, a zaletą tylnego napędu jest to, że całość przyczepności możesz wykorzystać do przyspieszenia.

        Jeszcze ciekawostka. Ogólnie nie jeżdżę w zimowych kurtkach i czapkach, bo czułbym się jak w jakiejś Ładzie na Syberii 😉 Uważam, że tak się nie jeździ samochodem, bo nie da się poprawnie zapiąć pasów, a i fotele mam ustawione idealnie pode mnie w koszulce i w grubym ubraniu już mnie nie trzymają jak należy. Nigdy nie miałem samochodu z grzanymi podłokietnikami i nie widziałem takiej potrzeby, ale ostatnio wziąłem na jazdę testową nową klasę S (V223). Mam taki nawyk, że w zimie swoje V222 odpalam bez wsiadania do samochodu i od razu włączam grzanie foteli. Zdejmuję kurtkę czy płaszcz, chowam w bagażniku i dopiero wsiadam za kierownicę. Na tej jeździe testowej pod kurtką miałem tylko polo z krótkim rękawkiem i po chwili okazało się, że te podłokietnik parzą w łokcie, a włączają się same razem z fotelami… Masakra, to jest duży dyskomfort, ale może da się to przestawić, żeby nie włączało się samo z taką intensywnością.

      • nie no jak bym miał most z blokadą i świetne zimówki to nawet DFem pewnie bym się nie zakopał nigdzie 😉 tylko że to by kosztowało łącznie z 5…10x tyle co DF także tego… 🙂
        a teraz to nie ja zacząłem ! 😉
        kiedyś też Unem wyciągałem z parkingu brata co stanął okularem i już nie mógł ruszyć… na prostej drodze w zimie 😉 ale na letnich (zapewne bardzo wielo-letnich) oponach, ale brat jest takim typem tego cygana Szczepanowego: nie ważne nic, poza szpanem

  6. O proszę, ozdobne wydechy na zamówienie to taki prapakiet AMG 😀 A SSKL bym produkował w postaci wiernej repliki.

    • Ależ są repliki dostępne, to jeden z popularniejszych modeli na tym rynku

      • Wszystko jest ale ja chciałbym samemu to robić. Piękne to uczucie wejść na halę swojej firmy a tam stoją podwozia z tą perforowaną ramą 🙂

      • no nie powiedział bym… ja się tak nie cieszyłem chodząc po podwórku i patrząc na perforowaną ramę Nissana Terrano 😉

  7. Miałem kiedyś takiego… Czerwonego SSK z czarnymi błotnikami, w skali 1:24 od Bburago 😉

    Uwielbiam takie samochody, do przesady mocne i luksusowe, a chociaż opisywane Mercedesy mają prawie sto lat, to dalej powodują u mnie szybsze bicie serca przy samym oglądaniu zdjęć. SSK niestety nie widziałem w akcji, tylko oglądałem na YouTube. Ten niskoobrotowy charakter silnika, co zwiększa wrażenie potęgi, wraz z potępięczym wyciem kompresora, budzi skojarzenia z jakąś piekielną maszyną. Samochód najbardziej zbliżony charakterem, którym jeździłem, to… prawie współczesny Bentley Mulsanne Speed – nadwozie ogromne, jakieś 5,5 m i 2500 kg, do tego silnik wywodzący się z końca lat 50-tych, który ma 6,75l pojemności, ale kręci się jedynie do 4,5 tys. obr/min. Tak nisko ma odcięcie, a sam obrotomierz, który kręci się w normalną stronę, ale zaczyna się i kończy w innym miejscu (0 na godzinie drugiej), jest wyskalowany do 5 tys. obr/min. Nie ma kompresora, za to ma turbo, dające 1100 Nm i pozwalające tej ogromnej limuzynie przekraczać 300 km/h. Wrażenia są jedyne w swoim rodzaju, niby prawie nowy samochód, a jest jak wyciągnięty z muzeum. No i to odczucie potęgi jest niesamowite. Wystarczy wcisnąć gaz w podłogę, a silnik przestaje dudnić i zaczyna warczeć – po chwili zwłoki prędkość wzrasta bardzo szybko, niesamowicie liniowo i bez żadnego wachlowania biegami. Biegów, o ile dobrze pamiętam, jest sześć, ale wydają się nie być do niczego potrzebne 😉 Jeździłem samochodami szybszymi do setki, czy szybciej robiącymi 100 – 200 km/h, ale żaden nie robił tego aż tak od niechcenia 😉 Odczucia są takie, że ten silnik napędziłby trzy takie Bentleye, a i tak każdy z nich byłyby szybszy od popularnego kompaktu.

    Najbardziej fascynuje mnie, jak to jest jechać takim SSK 200 km/h, z archaicznym zawieszeniem i układem hamulcowym, na tych wąskich oponkach, bez prawdziwej przedniej szyby i jakiejkolwiek aerodynamiki, nawet i współczesną pustą autostradą. Jeździłem szybciej bez dachu, ale przy aerodynamice XXI-wiecznych roadsterów, w środku, poza hałasem, nie wiele się dzieje, do tego zawieszenie z oponami sprawiają, że samochód jeszcze ma spore zapasy. No i siedzi się przypiętym do fotela zapewniającego trzymanie boczne, a nie na kanapie bez pasów. Co prawda Niemcy w III Rzeszy przed wojną przekraczali na pierwszych Autobahnach 400 km/h w bolidach Mercedesa i Autounion, ale i tak 200 km/h w samochodzie drogowym dekadę wcześniej robi ogromne wrażenie.

    Spodobał mi się fragment o Amerykaninie, który wydłużył komorę silnika, bo tak wygląda bardziej imponująco. Sam uwielbiam samochody z długimi maskami, w ogóle moje Z4 ma bardzo długą maskę w wartościach bezwzględnych, a w odniesieniu do długości całego nadwozia (4,1m), to być może rekordowy wynik dla XXI wieku. Jednak nawet i z tym da się przesadzić – proponuję wygooglować Bristola 405 z lat 50-tych. Ma karykaturalnie długą maskę, aż silnik ginie w komorze, a pomiędzy motorem, a przednia szybą, jest pusta przestrzeń, przypominająca mały bagażnik.

    W dekadenckim Berlinie też pewnie bym się czuł nienajgorzej 🙂 Zastanawia mnie wiek tych nieletnich prostytutek – czy w tamtym czasie pełnoletność oznaczała 18 lat, czy sporo mniej? W ciągu kilkudziesięciu lat młodość człowieka bardzo się wydłużyła, a granice kolejnych etapów życia przesunęły w górę. Młodzież uczy się pewnie i do 25-ego roku życia i dopiero wtedy zdobywa pierwsze doświadczenia zawodowe. Po 30-tce często mieszkają z rodzicami i to mimo dobrych zarobków (widocznie tak im dobrze), a w jakimś podcaście słyszałem tekst o kobietach, że 50-tka to nowa 30-tka (w kwestii obyczajów, bo biologii się nie oszuka). Ja sam mam 32 lata i pewnie za jakieś dwa lata zacznę myśleć o zakładaniu rodziny. Biorąc to wszystko pod uwagę, to bym się nie zdziwił, gdyby te nieletnie prostytutki miały 14 lat, co dzisiaj uważane jest za pedofilię. We współczesnym Berlinie spędziłem weekend jakieś 10 lat temu. Berlin, razem z Detroit, jest światową stolicą techno. Mnie ta muzyka zupełnie nie interesowała, ale skoro już byłem, to postanowiłem odwiedzić te słynne na cały świat kluby. Okazało się, że Niemcy to nawet o 3 rano są poważni i nudni 😉 A najlepiej to się bawią Szkoci w Glasgow, tam normalni ludzie sobotnią noc kończą na ławkach, bo są tak nawelni, że nie są w stanie dotrzeć do domu.

    Jeszcze zwróciłem uwagę na fragment, że w tamtej epoce gwiazdy show-biznesu zaczęły zarabiać tyle co najwięksi przemysłowcy. Ja mało wiem o latach 20-tych, ale czy to stwierdzenie nie jest trochę na wyrost? Być może zaczęło być ich stać na to samo, co największych przemysłowców, ale raczej zarabiali ułamek tego. Po prostu ludzie biznesu mają tak wielkie fortuny, że wydatek na jakikolwiek samochód staje się niezauważalny i człowiek nie jest w stanie takiego majątku wydać. Załóżmy, że najdroższy samochód kosztuje milion, a gwiazda dorobiła się trzydziestu milionów. Stać ją na ten sam samochód, co największego przedsiębiorce, tylko że ten ma pięćset milionów, więc to nie jest to samo. Dzisiaj też część ludzi zapytanych o wielkie pieniądze, odruchowo myśli o gwiazdach, ale to jest błąd – wśród najbogatszej części społeczeństwa, wszelkiego rodzaju celebryci i sportowcy stanowią jedynie pojedyńczy procent. A najbogatsi z tych celebrytów i sportowców mają ułamek tego, co najbogatsi przedsiębiorcy.

    • Wg niemieckiej Wikipedii w Prusach od 1900r. pełnoletniość oznaczała 18 lat. W Austro-Węgrzech było to nawet 20.

      Bentleyem jeździłem, ale tylko GT. Był lekko volkswagenowanaty, niestety, zwłaszcza jak ktoś zna wnętrza Audi 🙂 Ale jeździł znakomicie, to fakt.

      Mocy 300 KM w samochodzie z lat 20-tych kompletnie sobie nie wyobrażam. Przecież te biedne podwozia i opony to był dramat, nawet przy bardzo marnych silnikach…

      Co do gwiazd – zgoda, najbogatsi przedsiębiorcy mieli więcej, ale tak jak mówisz, aktorów czy śpiewaków po prostu zaczęło być stać na wszystko – pałace, najdroższe samochody, luksusowe podróże… czy zarabiasz miesięcznie pół czy dziesięć milionów dolarów, pod względem wydatków na życie nie robi takiej różnicy.

      • Continental GT nawet byłby jednym z dzisiejszych duchowych odpowiedników SSK. Ja Conti GT nie jeździłem, ale Clarkson zawsze pisał, że w tym samochodzie czuje się jak w wielkim VW. I pewnie coś w tym jest, bo z tego co pamiętam, nawet z Twojej przejażdżki, to we wnętrzu sporo elementów przeniesiono żywcem z Audi. Pierwsza generacja nawet kluczyk miała jak 1/1 z Golfa IV i Octavii. A ten Mulsanne jeździł nie tyle fantastycznie, co zupełnie inaczej niż wszystko pozostałe i właśnie w tym jego urok, że jest inny od dzisiejszej motoryzacji. Rolls-Royce Ghost (bezpośrednia konkurencja) jest lepszy pod każdym względem, ale Bentley nieskończenie fajniejszy przez niepowtarzalny charakter. R-R jest niesamowicie dopracowany i całym sobą wprawia w dobry nastrój, bardzo relaksuje, ale obcuje się z nim jak z każdym samochodem, choć ten jest jednym z najlepszych. Za to jadąc Mulsannem człowiek ciągle sobie myśli: Wow, ale maszyna! Chciałbym się jeszcze kiedyś przejechać Azure albo starszym Continentalem R, bo z tego co oglądałem na YT, to zapewniają podobne wrażenia do Mulsanna.

    • Myślę, że przedsiebiorcy w przeciwieństwie do gwiazd większość pieniędzy przeznaczali na inwestycje, a nie na konsumpcję, u gwiazd ekranu odwrotnie- jedyna formą inwestycji najczęściej była inwestycja we wlasny wizerunek.

      • Na pewno przedsiębiorcy inwestowali, aż doszli do takiego poziomu, że luksusowy styl życia w żaden sposób nie wpływa na kolejne inwestycje, bo stał się tani w stosunku do ich przychodów. Zresztą zdecydowana większość ludzi osiągających gigantyczny sukces finansowy nie zrobiła tego przypadkiem – ci ludzie, nie dość, że mają odpowiednie predyspozycje, to jeszcze podporządkowują temu celowi całe swoje życie. Przez lata wyrabiają nawyki, które często zostają z nimi do końca, nawet kiedy przestają być potrzebne. Dla przykładu, to znam miliardera pochodzenia zachodnioeuropejskiego, który do dziś oszczędza na papierze do drukarki i na potrzeby wewnętrzne używa papieru częściowo już zadrukowanego. To człowiek, który może kupić dowolny samochód, a niemal zawsze kupuje używane. Jedyny raz kupił nowy, “dużego” Range Rovera plug-in, ale szybko go sprzedał – dwuipółtonowy samochód miał dwulitrową rzędową czwórkę, a przy jego użytkowaniu baterie były prawie zawsze wyładowane, więc samochód wył, nie jechał, ale za to dużo palił. Taki człowiek nawet jak kupuje willę czy pałac, to i tak wie, że jak mu się znudzi, to sprzeda z zyskiem. Prywatnymi odrzutowcami też nie lata, chyba że na trasie, którą chce pokonać, nie ma bezpośrednich lotów rejsowych. Czytałem też badania amerykańskich multimilionerów, którzy dorobili się sami, że oni tak samo najczęściej kupują samochód dwuletni i jeżdżą koło dziesięciu – z przyzwyczajenia, bo tak się najbardziej opłaca. Zupełnie inaczej żyją ci, którzy odziedziczyli fortunę – nie arystokracja, ale już drugie lub trzecie pokolenie – ci wydają bez opamiętania i mocno na pokaz.

      • Dobrym przykładem takiego podejścia jest Walt Disney, który przez lata jeździł skromnymi samochodami, a kiedy wreszcie kiedy pod koniec życia kupił sobie Mercedesa Pagodę, to zaczął na nim zarabiać wynajmując go do filmów. Swoją drogą czytałem kiedyś, że najpopularniejszą marką wśród amerykańskich milionerów jest Ford.

        Przykładem drugiego bieguna jest nieżyjący już gwiazdor piłki nożnej George Best, który wyznał przed śmiercią “Większość pieniędzy wydałem na alkohol, kobiety i szybkie samochody. Resztę głupio roztrwoniłem.”

        Które podejście jest lepsze w kontekście przemijalności ludzkiego życia, to już materiał na dłuższą dyskusję filozoficzną.

      • Ten cytat z George’a Besta w Polsce przed wojną przypisywali Wieniawie-Długoszewskiemu (z tym że on mówił tylko o alkoholu i kobietach, bez samochodów). Pewnie to kolejna złota myśl wkładana w usta idoli kolejnych pokoleń 🙂

    • Bristol 405 to chyba pierwsze 4-drzwiowe coupe w historii. Jako pierwszy z Bristoli miał podnoszone schowki za przednimi kołami. Co do współczesnego Bentley’a najbardziej odpowiadającego omawianym tu Mercedesom, to chyba najlepiej pasuje Brooklands – moje ogromne motoryzacyjne marzenie.

      • Te schowki w Bristolu to po prostu zabudowane boczne stopnie. Pomijając Fightera Bristol do końca stosował przedwojenna ramę BMW (chyba 328).
        Prestiżowy ulep, którym bym się chętnie przejechal 🙂

      • Do ndv:

        W Bristolu 400 była rama z 326, a silnik był zmodyfikowanym motorem z 328. 6-cylindrowe modele Bristola były baaaaaardzo daleko od bycia ulepem. Wg. mnie jest to najmniej zrozumiana marka, nawet przez moto-nerdów, dużo mitów i niedomówień, mało faktów i zrozumienia kto i dla kogo budował te samochody. Warto choćby zobaczyć odcnek Jay Leno’s Garage z Bristolem 403.

      • @Tomasz Raszka, ja też marzę o Brooklandsie, to dla mnie coupe ostateczne (zakładając, że posiadam jeszcze jakiś samochód sportowy). Tylko żeby posiadać Brooklandsa, to już trzeba być multimilionerem, a Mulsanna w mojej branży można mieć i jeszcze na nim zarobić – przyjemne z pożytecznym 😉 Tylko trzeba się spieszyć, bo zakończono produkcję chyba ze trzy lata temu. Co do Brooklandsa, to zastanawia mnie, czemu one najczęściej są srebrne – możesz wszystko i wybierasz srebrne nadwozie… Ja bym chciał jakiś ciekawy odcień granatu, czy tam szary wpadający w fiolet. Kiedyś widziałem na mieście Maserati Quattroporte Kombi (mimo nazwy to nie jest Shooting Brake), o ten egzemplarz: https://www.carscoops.com/2019/03/one-off-maserati-quattroporte-shooting-brake-is-a-suave-luxury-estate/
        To też ciekawy przypadek: Masz tyle pieniędzy, że zlecasz przebudowę samochodu i wybierasz szary egzemplarz z dieslem. Można pomyśleć, że właściel używa go intensywnie, stąd taka konfiguracja, ale nie – ten samochód po paru latach miał symboliczny przebieg.
        Wracając do najwspanialszych coupe, to mi nawet na równi z Brooklandsem podoba się Maybach 57S Xenatec Coupe. Niestety powstało tylko kilkanaście sztuk, bo firma Xenatec zbankrutowała w trakcie produkcji.

        @Szczepan, a może będzie jakiś wpis o Bristolu? Zdałem sobie sprawę, że też nie wiele wiem o tej marce, a parę lat temu niestety oficjalnie zamknięto Bristol Cars. Te samochody sprzedawano w jedynym salonie na całym świecie – w londyńskiej drogiej dzielnicy Kensington. Obecnie jest tam salon motocykli Indian – legendarna amerykańska marka, która niedawno się odrodziła, a historycznie to jeszcze przed II WŚ przegrała pojedynek z Harleyem-Davidsonem, bo ten miał znacznie lepszy serwis i zunifikował części do swoich motocykli.

      • Bristol jest oczywiście w kajecie. Kurczę, właśnie skończyłem pisać pomnikowy wpis o Astonach DB4/5/6 (na później – takie wpisy muszą chwilę poleżakować i dojrzeć :-), ale Bristole oczywiście też muszą się pojawić.

      • Jak dla mnie Brooklands jest już zdecydowanie zbyt wielki, choć prawda, że to musi być coś fascynującego.

      • Jeżeli chodzi o motocykle Indian to w międzyczasie zdążyła się odrodzić , upaść i odrodzić ponownie 🙂 W ramach ciekawostki : w Polsce mamy fabrykę Indiana w Opolu.

      • @ Tomek: no siłą rzeczy Bristol musiał stosować masę części dopasowanych od różnych innych samochodów, co już pasuje do dość rozległej definicji “ulepu” i jakość spasowania wszystkiego do kupy tego nie zmienia 😉

        Aaa, nie doczytałem że 6. Bo późniejsze to już “klasyka gatunku” – nowa buda, nowy silnik, stare podwozie… chociaż podobno wszystko zestrojone w taki sposób, że prowadzenie i komfort były po prostu dobre.

        Ostatnie Bristole mnie bardzo ciekawią – to było już zwierzę zupełnie inne niż wszystkie inne, do tego technicznych informacji jest mało, bo całą marka jest bardzo ekskluzywna (parę lat temu było sporo przecieków do dokumentacji na stronie klubu… ale od jakiegoś czasu dostępne tylko dla klubowiczow).

  8. Jak dla mnie, najpiękniejsze z nich to model 540 K z rocznika 1936 – dwudrzwiowy kabriolet z przedłużonym tyłem, dzieloną, pochyloną szybą czołową i rzędową 8-ką z kompresorem. Szczyt ostentacyjnej elegancji, bezczelności i siły. Nie powinien mi się podobać, ale ma w sobie coś takiego, że po przeczytaniu Twojego wpisu musiałem sięgnąć do moich zbiorów bibliotecznych, żeby ponownie popatrzeć na Niego….Sam wpis jak zwykle bardzo interesujący – to podwójne zakończenie, to przypadek czy celowy zamiar ?
    Nawiązując do wątku cenzury i zarządzania społeczeństwem – polecam “Limes inferior” Janusza A. Zajdela. Mam drugie wydanie a to był już 1987 rok.
    Trudno mi uwierzyć, żeby ten tekst został dopuszczony do druku przez przypadek

  9. Fakt że 1gen Vagowskich Bentlejów to taki ładnieszy Phaeton/Audi i sporo elementów jest zapożyczonych.
    Mi niestety CONTI kojarzy się z bogatymi cyganami – tacy po śląsku właśni nimi latali swego czasu.
    Flying Spur (ten od “experta”) już bardziej stonowany, wewnątrz ładniejsza A8 ale z zewnątrz mi nie podpadł – wygląda na rozciągnięte CONTI.

    • Pierwszy Continental ostatnio był do kupienia od komornika za jakieś 100 tys. zł. Mimo okazyjnej ceny nie było chętnych, aż w końcu Onet o tym napisał i poszedł. A przejmować się skojarzeniami nie ma sensu – gdybym się przejmował, co kto pomyśli, to nie mógłbym jeździć BMW 😉 A ja lubię jeździć BMW, bo jak chodzi o wrażenia z jazdy, to te samochody oferują najwięcej wśród wszystkich przyziemnych marek, do tego wypuścili mnóstwo interesujących mnie modeli. Dodatkowo dobrze się nimi uczestniczy w ruchu drogowym – zero jakichkolwiek problemów z chamstwem czy agresją innych, wszędzie wpuszczają i się nie wpychają 😉 Część kierowców po prostu woli unikać potencjalnych potyczek ze stereotypowym kierowcą BMW, a część wpuszcza ciekawe samochody. Mogą sobie popatrzeć no i zakładają, że jedzie nim samochodziarz, czyli nie będzie zamulał i spowalniał wpuszczającego. Ja mam podobnie, BMW i Audi wpuszczę, bo z doświadczeń drogowych wiem, że szybko śmigną w swoją stronę, ale za nic nie wpuszczę Priusa, bo jest bardziej niż pewne, że będzie się snuł, zgubi się, uśnie, rozbije się, albo umrze z nudów 😉

      • Ja mam podobnie – uważam, że auto (jak cokolwiek innego) kupuje się dla siebie, nie dla innych, więc jeśli mnie się podoba, to nikomu nic do tego. BMW nie jeżdżę z powodu jego zbyt agresywnego stylu, niczego więcej. Co oczywiście ma wiele wspólnego z większościową klientelą (bo wszyscy ludzie szukają tego, co im odpowiada – dresiarze i Cyganie również), ale u mnie nie działa to w drugą stronę, tzn. nie szufladkuję ludzi po ich wyborach zakupowych.

      • niestety z przykrością muszę stwierdzić, że “dziś prawdziwych dresiarzy już nieeeeemaaa”
        moją Astrą F wyprzedzam 90% BMW które zwykle snują się równo z dziadkami w Skodach…

        a co do Priusów to dotyczy to wszystkich hybryd, a elektryków jeszcze bardziej, ale także Volv suwów – to już jest wyższy poziom ślamazarności na drogach porównywalny już tylko z “eLkami”

        mam wielkie szczęście, że mieszkam przy obwodnicy i pracuję przy obwodnicy, bo chociaż to jest strasznie na około, to jak bym miał jeździć po mieście to bym pewnie wolał zmienić pracę bo by mnie szlak trafił z powodu tych snucicieli…

    • Z tymi “Cyganami” to jest bardziej ogólny problem, bo ani producent ani my nie mamy wpływu na to, kto dane auta kupuje, zwłaszcza jako używane. Wiele modeli BMW to są świetne konstrukcje, tylko niestety obciążone “dresiarskim: wizerunkiem”. Cyganie kupowali i kupują fajne samochody – często Mercedesy i BMW, a w Czechosłowacji masowo kupowali ponoć Tatry wyprzedawane po iluś latach przez instytucje państwowe, na przetargach. Tatry był tanie, bo ich spalanie i trudny serwis odstraszały przeciętnych ludzi, więc Cyganie kupowali je tanio, a że modele były długowieczne, to dygnitarze państwowi jeździli tym samym, co Cyganie 🙂 Wkurzali się na to, ale nic nie mogli zrobić (w czym można zobaczyć kolejny znak, że współczesny zamordyzm jest gorszy od ówczesnego – bo wtedy nikomu nie przychodziło do głowy ograniczać możliwości jeżdżenia starszymi autami albo nawet sprzedawania państwowego sprzętu obywatelom, co można było zrobić z łatwością).

      • Świetna ciekawostka z tą Czechosłowacją. Obecnie w UK podobny klimat jest właśnie ze starszymi Continentalami GT, którymi jeżdżą Murzyni – handlarze narkotyków i drugoligowi raperzy, czyli ludzie typu łatwo przyszło, łatwo poszło 😉 Mimo to, zamiast oburzać się, kto jeździ Bentleyem, zawsze lepiej jest skupić się na tym, jak samemu zacząć takim jeździć 😉 Ja tam bym jeździł z przyjemnością. Ale i tak, gdybym miał kupować w UK stare coupe w tych pieniądzach, to z całą pewnością kupiłbym Astona Martina DB7 – podoba mi się od zawsze (wpis o DB4/5/6 też na pewno będzie dla mnie smakowity). A ten model przy okazji nie dorobił się złych skojarzeń, bo jest już na tyle stary i elegancki, że do dziś jeżdżą nim ludzie bogaci od zawsze, a Cyganów, Murzynów, nowobogackich, oraz “inwestorów” kiszących samochody jakoś nie zainteresował 😉

      • Wybór Tatry przez Cyganów nie był aby spowodowany tym, żeby zapewnić sobie pewnego rodzaju ochronę przed zatrzymaniem przez milicję ? Przecież tak samo u nas, niektórzy kupowali porządowe Lancie

      • Hmmm, jakby to powiedzieć… Ich nie jest trudno rozpoznać, nawet z bardzo daleka. Ale poza tym – oni zawsze jeżdżą największymi i najbardziej prestiżowymi autami, jakie da się znaleźć. Kiedyś jeździłem autem od Cygana: z opon wystawały druty, klocki hamulcowe były zdarte do blachy, a oleju w skrzyni automatycznej nikt nie wymieniał od lat (skrzynia zresztą padła po roku, właśnie z tego powodu). Ale to był Mercedes coupe, świeżo polakierowany i z drewnianą kierownicą wartą 1/3 całego auta (kierownicę właściciel sobie zabrał).

        Ta grupa narodowościowa jest zorganizowana feudalnie: ogromna większość klepie biedę i żebrze, a kilka procent żyje jak królowie, najpewniej z haraczy od tej biedującej większości. Ja miałem kontakt właśnie z tymi z góry – przesiadującymi w drogich klubach, w firmowych ciuchach (w latach 90-tych skórzane kurtki Ochnika, koszule Pierre Cardin, itp.), no i jeżdżących tylko Mercedesami. Na łysych gumach i blaszanych klockach, ale z błyszczącym lakierem i gwiazdą na masce.

        PS Tak, ja jeździłem tym autem po nich, ale z wymienionymi oponami, zrobionym zawieszeniem i hamulcami. Pieniądze ze sprzedaży samych felg starczyły na cztery kompletne, seryjne koła z dobrymi oponami i jeszcze sporo napraw 🙂

  10. Faktycznie, teraz sobie przypomniałem, że cechą wyróżniającą z daleka samochody wielu z nich były “ołtarze” na środku deski rozdzielczej. Ale jeśli chodzi o Lancie u nas, to sam znałem biznesmena z W-wy, który kupił Kappę i zatrudnił kierowcę, żeby zapewnić sobie pewnego rodzaju nietykalność na drodze.

    • Jeśli z Warszawy, to jasne, bo tablice się zgadzały. Swoją drogą jestem ciekaw, czy rządowe auta nie miały jakichś swoich rejestracji, rozpoznawalnych z daleka? Nie znam się na rejestracjach, ale są ludzie, którzy po na starym zdjęciu na FB odczytują numery i mówią np. – to nie może być 1994r. jak w opisie, bo te tablice wydawano w 1994 od października, a na zdjęciu kwitną kasztany, a w ogóle to jest seria dla składaków, więc auto na pewno było sprowadzone. Dlatego zastanawiam się, czy resortowe auta też nie miały jakichś swoich serii tablic.

      • Na pewno miały, chociaż niedoświadczony policjant pewnie i tak na wszelki wypadek wolał je omijać. Takie specjalne tablice to zawsze była dobra rzecz – mój ojciec przez pewien czas na przełomie lat 80/90 pracował w jednej z ambasad, skąd zdarzało mu się pożyczać flotowe samochody i pamiętam, że niebieskie blachy dawały pełną nietykalność na drodze – można było wjechać na ulice zamknięte dla normalnego ruchu, stanąć na zakazie, o odporności na kontrolę “suszarką” już nie mówię. Jedynym problemem było to, że przyzwyczajenia zostawały i czasami zdarzało się zapomnieć, że jedzie się “cywilnym” samochodem.

      • Dyplomaci są z mocy prawa nietykalni. Mają immunitet, więc nic im nie można zrobić. Wszelkie immunitety to jest dramat, zwłaszcza przy tym całym ględzeniu o “równości wobec prawa” i “postępie”. No ale takie są fakty.

      • a może ci ludzie się tylko tak wychwalają 🙂 wymyślając sobie to, bo komu się będzie chciało to sprawdzać? oczywiście COŚ TAM pewnie wiedzą, ale pierwsze słyszę o tablicach dla składaków

      • Pewnie nie w każdym województwie były, ale np. w bielskim słynne były czarne tablice BLS – właśnie dla składaków, które zorientowani ludzie po tym poznawali. W necie jest zresztą sporo kompendiów – który urząd wydawał jakie tablice i kiedy, to nie żadna tajna wiedza, tyle że mało komu chce się to zgłębiać, bo 99% z nas to po prostu niepotrzebne.