PRZEJAŻDŻKA PO GODZINACH: “Ani góry wysokie, ani morza głębokie…”
“Ani góry wysokie, ani morza głębokie
nie wstrzymają pochodu przyjaźni!
Przez walczące krainy idą
chłopcy, dziewczyny,
idą silni, promienni, odważni…
Stań razem z nami! Dotrzymaj kroku!
Splata nam ręce braterska więź.
Wygramy walkę o trwały pokój.
Wrogom wolności wzniesiona pięść!“
Świat jest bardzo mały.
Niecały rok temu, w sierpniu, byłem na rajdzie klasyków w Bielanach koło Kęt. W Kętach bywam często, bo mieszka tam mój wujek, który ma mini-kolekcję oldtimerów (prędzej czy później opiszę je oczywiście na Automobilowni). Na tymże rajdzie zainteresowałem się szczególnie pewną beżową Pobiedą – jak się okazało, był to świeży nabytek jednego z uczestników, który zwierzył się z zamiarów doprowadzenia auta do stanu “niemieckie 2+”. Obaj z wujem stanowczo mu to odradziliśmy, uznając, że nigdy nie restaurowane auto, właściwie bez korozji, jedynie z lakierem poprawianym grubym pędzlem i trzema warstwami perskich dywanów na podłodze jest fenomenalnym świadectwem pewnego punktu czasoprzestrzeni, nieporównanie lepszym od każdego wymuskanego obiektu muzealnego, nie mówiąc o pożal się Boże ślubowozach. Panu od Pobiedy dałem wizytówkę i wstępnie zasygnalizowałem zamiar prezentacji samochodu na Automobilowni (która wtedy dopiero startowała), ale niestety, nie wziąłem kontaktu, a wujek / ciocia / kuzyn, mimo że bardzo aktywni na lokalnej scenie automobilowej, auta ani człowieka nie znali.
Tymczasem tydzień temu odnalazłem ogłoszenie sprzedaży zielonej Wołgi M-21 stojącej w Kętach. Zaraz tam zadzwoniłem: propozycja spotkania została przyjęta bardzo ciepło, ale jeszcze ciekawsze było to, że właściciel, pan Maciej, zaoferował mi dodatkowo przejażdżkę… Pobiedą, która okazała się tym samym okazem, który podziwialiśmy z wujkiem przed rokiem. Jak się okazało, pozostała w stanie oryginalnym i całe szczęście, bo dzięki temu mogę teraz przedstawić jednocześnie dwie generacje radzieckich limuzyn klasy średniej wyższej, które praktycznie nienaruszone przetrwały do dnia dzisiejszego.
W 70-kilometrowej drodze do Kęt nuciłem sobie pod nosem zacytowaną na wstępie, socrealistyczną pieśń. Jej tekst sprawia, że po plecach przechodzą mi zimne ciarki – w każdym jej wersie widzę pozbawienie człowieka jakiejkolwiek indywidualności i podmiotowości, ale łatwo być mądrym po latach. Melodia jest ładna i poruszająca, więc poniekąd nie dziwię się, że wielu ludzi, którzy nie mieli szans zdobyć wykształcenia i poznać świata, a jednocześnie byli krańcowo wyniszczeni, fizycznie i psychicznie, przez kilkuletnią wojnę, ulegali tego typu propagandzie. To po prostu do nich przemawiało, dokładnie coś takiego pragnęli usłyszeć. Piosenka powstała specjalnie na Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie, w roku 1955 – dokładnie wtedy, gdy w zakładach samochodowych w Gorki ostatnie testy przechodziły prototypy Wołgi M-21.
Ten model przywiódł mi też oczywiście na myśl miejską legendę o czarnej Wołdze z białymi firankami w oknach, która krążyła rzekomo po całym bloku sowieckim, a jeżdżący nią agenci KGB porywali dzieci by je zabijać i przetaczać ich krew przywódcy ZSRR, sztucznie podtrzymywanemu w ten sposób przy życiu. Nie wyobrażam sobie, jak stłamszeni musieli być ludzie, którzy zupełnie serio powtarzali takie brednie.
Miałem i inne skojarzenia. Ni stąd ni zowąd przypomniało mi się opowiadanie Sołżenicyna pt. “Jeden dzień Iwana Denisowicza“. To było pierwsze dzieło opisujące życie w radzieckich łagrach, które, o dziwo, pozwolono wydać w 1962r. w ZSRR ( w Polsce – dopiero ćwierć wieku później). Jedną z opisywanych postaci był niejaki Fetiukow – dawny urzędnik, który popadł w niełaskę i trafił do obozu. W przeciwieństwie do większości poostałych postaci zupełnie stracił tam godność, a jego upodlenie przeciwstawione zostało dyrektorskiej posadzie, którą cieszył się jeszcze chwilę wcześniej, a której najwymowniejszym symbolem było posiadanie we własnej dyspozycji samochodu. Ponieważ akcja rozgrywała się w 1951r., jest całkiem prawdopodobne, że Fetiukow przed skazaniem jeździł Pobiedą.
Były też i weselsze myśli – na przykład znany dowcip z zapytaniem do radia Erewań: “Czy to prawda, że w Moskwie na placu Czerwonym rozdają nowe Wołgi…?“. “Tak, zasadniczo to prawda, tylko nie zgadza się kilka detali: nie na placu Czerwonym, tylko na Prospekcie Lenina, nie w Moskwie, a w Kijowie, nie nowe, tylko używane, nie Wołgi, tylko rowery i nie rozdają, tylko kradną“.
Podany adres odnaleźliśmy z żoną bez trudu. Zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie i zaproszeni na herbatę z ciastkami. Właściciel obu pojazdów opowiadał tak barwnie, że natychmiast zapomniałem o całym, mrocznym stalinizmie, nad którym rozmyślałem w drodze (żona w samochodzie najczęściej śpi). Pan Maciej kilka lat mieszkał we Lwowie – stąd sentyment do radzieckich klasyków. Jego Pobieda powstała w 1956r., już po wprowadzeniu na rynek następcy (stary model produkowano jeszcze dwa lata). Została kupiona od mocno starszego człowieka z Kamieńca Podolskiego. Jest w stanie niemal oryginalnym: z przeróbek wymienić można jedynie tylne światła z Syreny oraz – to trochę większa szkoda – górnozaworowy silnik Wołgi, który bardzo upodobnił wrażenia z jazdy oboma autami. Najważniejsze jest jednak to, że karoseria i wnętrze samochodu przetrwały 60 lat bez patentów domorosłych majsterkowiczów, co w tej części świata zdarza się rzadko.
Dzisiejsza młodzież coraz częściej bierze Pobiedę za auto amerykańskie
Wołga z kolei to rocznik ’61, czyli rzadka u nas seria druga (w Polsce dominowały egzemplarze z ostatniej, trzeciej serii, z grillem złożonym z 37 chromowanych pręcików wybrzuszonych w kieruku jazdy). Z całą pewnością nie mogła służyć do porywania dzieci, bo jej lakier jest zielony, a w oknach nie ma firanek (są jedynie dywany – na szczęście tylko na podłodze, bo w domach wschodnich Słowian masowo wiesza się je również na ścianach). Do Polski przyjechała ze Lwowa, gdzie najpierw jeździł nią pewien lekarz. Gdy zmarł, samochód przestał 18 lat w garażu zanim został sprzedany innemu Ukraińcowi, a niedługo potem – panu Maciejowi. Ma oryginalny lakier i – podobno również oryginalny – przebieg 44 tys. km od nowości. Biorąc pod uwagę stan zachowania, jestem w stanie w to uwierzyć: lakier jest co prawda zmatowiały i poprawiany pędzlem, a lewy tylny błotnik – przytarty przy nadkolu, lecz mechanice nie można nic zarzucić, a chromy lśnią jak nowe. Samo to jest prawdziwym rarytasem – każdy, kto próbował restaurować oldtimera wie, że odnowienie chromów kosztuje krocie, a wynik nigdy nie jest pewny, niezależnie od ceny.
Wołga ma elegancką i wyważoną sylwetkę z modnymi wtedy przetłoczeniami i panoramicznymi szybami. Zupełnie nie widać tu radzieckiej nieudolności.
“Stara” Wołga zawsze bardzo mi się podobała. Jej styl jest oczywiście adaptacją amerykańskiego baroku (nie kopiuje żadnego konkretnego modelu, ale wyraźnie przypomina Forda Mainline ’52). W przeciwieństwie do niezdarnie narysowanych, wręcz kiczowatych Moskwiczy 408/412 i Zaporożców 968, GAZ-21 zachowuje najlepsze cechy stylu z Detroit, nie będąc przy tym tak przerośniętym i przeładowanym. Pojazdy drugiej serii są rzadkie i głównie na tym polega ich wartość, bo estetycznie bardziej podoba mi się młodszy grill. Jeszcze trudniej znaleźć wersję najstarszą, z radziecką gwiazdą na przodzie. Ona też ma swój specyficzny (choć ponury) “urok”, ale produkowano ją krótko, a ostatnie istniejące egzemplarze są już zajeżdżone na śmierć. Gwiazdę szybko usunięto, bo auto chciano eksportować na Zachód, a moment tuż po krwawo stłumiony powstaniu na Węgrzech w 1956r. nie był odpowiedni na epatowanie symbolami Armii Czerwonej.
Na masce brakuje statuetki jelenia, ale na Ukrainie można do Wołgi dostać wszystko. Stan chromów jest idealny.
Uwagę zwraca centralne światło STOP
Wymiary 4.810 x 1.800 mm wydają się optymalne dla tej klasy samochodu, ale trzeba pamiętać, że w tamtych czasach wykorzystanie przestrzeni było bardzo nieefektywne. Pod ogromną maską można by zmieścić trzy razy większy silnik, podczas gdy tylna kanapa jest nader skromna. Nie wiem, jak mogli tam podróżować rośli urzędnicy i pasażerowie taksówek (to były dwa główne zastosowania Wołgi), jeśli moja żona, mierząca 165 cm, mieści się tam tylko w sam raz:
Z przodu jest oczywiście lepiej, ale trudno znaleźć samochód, w którym prowadzący narzekałby na ciasnotę, poza tym za kierownicą tego modelu było się zazwyczaj w pracy. Do osób prywatnych trafiło niewiele egzemplarzy, chociaż oficjalnie taka możliwość istniała. Po “reformie” walutowej z 1961r. auto kosztowało 5.500 rubli, przy robotniczej płacy w granicach 100 (dla “niepolitycznych” pracowników umysłowych górną granicą było około 200). Oczywiście bez partyjnego glejtu na auto czekało się latami.
Aha, byłbym zapomniał – przednią kanapę Wołgi można rozkładać: po przesunięciu do przodu, opuszczeniu podpórek (widać je na zdjęciu, po lewej stronie uchwutu) i rozłożeniu oparcia dostaje się płaską powierzchnię wielkości dwuosobowego łóżka.
Za kierownicą – Epoka Chromu w pełnej krasie: trzyosobowa, bardzo miękka kanapa, duża, trójramienna kierownica z chromowanym pierścieniem klaksonu i dźwignią zmiany biegów przy kolumnie, a także szybkościomierz-“kapliczka” w przezroczystej obudowie. Typowy dla epoki był też brak podpisów przełączników.
Pod deską rozdzielczą mamy dźwignie żaluzji chłodnicy, zwalniania maski i hamulca ręcznego, a na niej – kontrolki hamulca, przegrzania silnika, przełączniki świateł (przy czym zmiana krókich na długie odbywała się nożnym “grzybkiem”), ssanie, zapalniczkę oraz cięgła ogrzewania i wentylacji (całkiem z lewej). Pasów bezpieczeństwa oczywiście brak.
Szybka prędkościomierza już trochę wyblakła. Pod nią widzimy wskażniki ładowania, poziomu paliwa, temperatury wody i ciśnienia oleju.
Wołgą jedzie się bardzo wygodnie – niestraszne są jej żadne dziury i nierówności. Sądzę, że na bezdrożach zajechałaby dalej niż niejedna dzisiejsza terenówka, nie mówiąc o tzw. SUV-ach. 4-cylindrowy, 2,4-litrowy silnik rozwija 70 KM. Jak na to zastosowanie, wystarcza w zupełności: w mieście jest całkiem dynamiczny, a w trasie bez problemu utrzymuje stałą prędkość 100 km/h – pół wieku temu w ZSRR niewiele było miejsc, gdzie dało się tak rozpędzić. Trzybiegowa skrzynia ma synchronizowane dwa wyższe biegi, które nawet po 54 latach wchodzą bezproblemowo bez podwójnego wysprzęglania. Daje się odczuć spore dziury między nimi, ale gdy wyzbędziemy się ambicji sportowych (do tego Wołga faktycznie się nie nadaje) elastyczność staje się więcej niż wystarczająca: moment 170 Nm pozwala normalnie przyspieszać na trójce od 30 km/h. Również poziom hałasu nie przeszkadza w rozmowie – przynajmniej przy miejskich prędkościach, z jakimi odbywała się przejażdżka.
Według relacji pana Macieja zużycie paliwa w czasie powrotu z Ukrainy wyniosło około 12l/100 km, ale w mieście, na krótkich dystansach, nie schodzi poniżej 20. Szczerze mówiąc, takich wartości spodziewałem się raczej po silniku dolnozaworowym, ale trzeba pamiętać, że jedna z niewielu rzeczy, jakich w ZSRR nie brakowało, to paliwa. Ważniejsza od spalania była możliwość użycia benzyny “wtorowo sorta” – 72-oktanowej. Podejrzewam, że odmiana eksportowa, z wyższym stopniem sprężania i mocą, byłaby oszczędniejsza, ale wymagała paliwa “aż” 76-oktanowego, dostępnego tylko w największych miastach radzieckich.
We wszystkich samochodach tamtych czasów w komorze silnika jest mnóstwo wolnej przestrzeni
Wołga to dziecko dojrzałej Epoki Chromu, spodziewałem się więc, że Pobieda, jako konstrukcja w zasadzie przedwojenna, będzie ustępowała jej pod każdym względem. Tymczasem wrażenia okazały się dość podobne.
Pobieda przyjechała do Kęt z Kamieńca Podolskiego – w tamtym regionie drogi wciąż wyglądają tak, że nikt, kto je ujrzy, nie pozwoli powiedzieć złego słowa o naszych, nawet tych najgorszych. Możemy więc wyobrazić sobie, jak miała się sprawa w latach 40-tych, szczególnie dalej na wschód, bo Ukraina była jednym z bardziej cywilizowanych regionów ZSRR. Historię powstania modelu pewnie kiedyś opiszę, tutaj chciałem jedynie zaznaczyć, że był to pierwszy samochód osobowy zaprojektowany w Związku Radzieckim. Nieprawdą jest, jakoby stanowił prostą kopię jakiejkolwiek konstrukcji zagranicznej, ale nie zmienia to faktu, że inżynierowie z Gorki skrupulatnie studiowali budowę samochodów z USA i Niemiec oraz obficie korzystali z zastosowanych tam rozwiązań – nie było dla nich innej metody kształcenia. Przednie zawieszenie wzorowano na Oplu Kapitänie, dolnozaworowy silnik powstał przez skrócenie o dwa cylindry motoru Dodge’a, a karoseria odpowiadała najnowszej modzie światowej – gdyby nie wybuch wojny i związany z tym zastój w cywilnej motoryzacji, zapewne wszystkie pojazdy lat 40-tych wyglądałyby podobnie. Niestety, wybierając nowoczesne wzorce nie do końca wzięto pod uwagę technologie produkcji dostępne rodzimemu przemysłowi – ich niski poziom skutkował nieosiągnięciem założonych parametrów i katastrofalną jakością przynajmniej wczesnych egzemplarzy.
Pobieda pana Macieja, jako rocznik ’56, należy do późnej serii – choć ten model nie przechodził znaczących modernizacji, jakość wykonania poprawiła się znacząco. W porównaniu do Wołgi auto jest oczywiście bardziej archaiczne, zwłaszcza stylistycznie – garbaty tył, płaska, dzielona szyba czołowa oraz małe okna boczne i tylne zdradzają wiek konstrukcji, ale w praniu okazuje się, że nie taki diabeł straszny.
Małe szyby (zwłaszcza z tyłu), wielkie połacie blachy po bokach i nieforemny bagażnik nastrajają sceptycznie – nie do końca słusznie
Tutaj chromy są słabsze, ale również oryginalne, podobnie jak blacha. Malowanie pędzlem tylko dodaje sowieckiej limuzynie autentyczności
Nieoryginalne tylne lampy są największym mankamentem zewnętrza auta. Tutaj też widzimy centralne światło STOP.
Komfort siedzeń i ilość miejsca są praktycznie na poziomie Wołgi (co dla kanapy przedniej jest pochwałą, dla tylnej – wręcz przeciwnie).
Również deska rozdzielcza jest “przedwojennie” prosta, a szyba czołowa – płaska i dzielona.
W czasie jazdy denerwuje trochę filarek dzielący szybę czołową, również wysoka maska silnika wygląda niecodziennie. Największa różnica daje się odczuć w zawieszeniu – tutaj jest ono wyraźnie bardziej toporne, nie zapewnia takiej wygody, chociaż na bezdrożach może śmiało stawać w szranki z czymkolwiek napędzanym na jedną oś. O silniku już się wypowiadałem przy okazji Wołgi – ten egzemplarz ma włożony identyczny motor górnozaworowy. Dla mnie to wielka szkoda, dla pana Macieja – wręcz przeciwnie, bo to, co mogłoby być atrakcją w czasie kilkuminutowej przejażdżki, na pewno nie ucieszyłoby właściciela w dłuższych trasach i na podjazdach (wszak znajdujemy się na Podbeskidziu), nie mówiąc o stacjach benzynowych.
Jedno, co zwróciło moją uwagę pod maską, to specyficzny wskaźnik poziomu benzyny w komorzy pływakowej
Po przejażdżce nastąpiła próba ognia, przepraszam – korby. Wstyd się przyznać, ale uczciwie powiem, że… nie zdałem. Najpierw pan Maciej zademonstrował mi, co trzeba zrobić – udało mu się. Ja sam kilkakrotnie obracałem wałem, niestety – bezskutecznie. Być może kręciłem zbyt mało energicznie – niestety, na siłownię nie chodzę, trochę paraliżował mnie też strach, bo za dużo naczytałem się o Epoce Mosiądzu i nie chciałem skończyć ze “złamaniem szoferskim”. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że i właścicielowi silnik nie zagadał przy kolejnych próbach, podjętych już po mnie, ale za pierwszym razem mu wyszło, więc wymówka jest marna.
Jeszcze tylko rzut oka do obu bagażników – ten z Wołgi jest oczywiście większy i praktyczniejszy, ale patrząc z zewnątrz spodziewałem się większej różnicy.
Na koniec podam jeszcze raz link do ogłoszenia sprzedaży Wołgi oraz do fanpage’a na Facebooku, który przedstawia obydwa samochody. Pan Maciej ma już kolejne plany związane z klasyczną motoryzacją, oczywiście radziecką, więc niewykluczone, że kiedyś jeszcze się zobaczymy – na kolejnej “PRZEJAŻDŻCE PO GODZINACH”.
Foto tytułowe – dostarczone przez właściciela pojazdów
Foto pozostałe – prace własne.
Fajnie! Świetne auta, tylko ta niebieska kierownica bije po oczach strasznie.
Na kierownicy była druciana oplotka, pod oplotką ten oto niebieski filc.. Oplotka nie nadaje się do ponownego założenia więc dopuki nie kupie nowej został filc:)
Brawo!
Co do legendy o czarnej Wołdze, to nie wzięła się ona z powietrza. Ławrientij Beria był znany z tego, że lubił krążyć autem po ulicach Moskwy wypatrując co ładniejszych dziewczyn i zabierając je do swojego małego haremu. Znikały na zawsze. Zatem czarny samochód porywający młode dziewczyny był więc całkiem realny.. Podaję za Wiktorem Suworowem. Nie należy zapominać, że zabranie z ulicy prosto do więzienia, bez powiadamiania o tym kogokolwiek, to był ulubiony sposób znikania stosowany przez UB. Miałem taki przypadek w najstarszym pokoleniu rodzinnym.
No, historia z Beria coś wyjaśnia, ale sama też może być legendą (nie twierdzę, że jest, ale może). Z Suworowem to śliska sprawa – niby żyje tyle lat z rosyjskim wyrokiem śmierci, podczas gdy np. Litwinienko został zlikwidowany profesjonalnie i w mgnieniu oka. Książki Suworowa dobrze analizują ZSRR jako system, ale co do szczegółów, to nie jestem pewny, czy wszystkiemu można ślepo wierzyć.
Szonowny autor dziwi się temu, że niegdyś wierzono w legendę o czarnej Wołdze? pewnie bardzo by się zdziwił, gdyby wiedział w co może uwierzyć współczesne społeczeństwo. A także temu, w co może nie uwierzyć.
A co do tzw. radzieckiej nieudolności. Moim zdaniem owszem istniała w szeroim zakresie, jednak nie była przysłowiowa. W tym kraju jesli sie chciało wykonać coś dobrze – robiono tak. Pamiętam zajęcia na kursie Podchorążych Rezerwy na wrocławskiej WSO. Z zakładzie techniki bojowej mieliśmy przekrój całego BWP oraz przekroje wszystkich jego poszczególnych zespołów. Przyznaję, że byłem pod wrażeniem dokładności wykonania poszczególnych elementów, jakości zastosowanych materiałów etc. Bardzo rózniło się to od radzieckiej techniki, którą znałem wcześniej (głównie ciężarówki i ciągniki rolnicze), a która jakby nie patrzeć mimo to dawała radę i często okazywała się lepsza niż np. PRL-owskie odpowiedniki (kto mógł np. jeździć Starem 29 i Ziłem-130 albo Ursusem c-360 i MTZ-52 zrozumie co mam na myśli). Niestety wszystko co w ZSRR wykonano jako tako dobrze "dziwnym" trafem zawsze miało związek z komplesem militarno-zbrojeniowym. Tam szły najlepsze surowce, obrabiarki i fachowcy. A propos – Moskwicz 212 czy nawet 408 nie jest wcale taki brzydki – warunek – musi mieć wszystkie oryginalne fabryczne chromy, tak jak go zaprojektowano.
Sam wyjąłes mi z ust odpowiedź: w ZSRR wszystkie zasoby szły na wojsko. Cytowany już tutaj Suworow pisał, że Sowieci opracowali pierwsze satelity zdolne zestrzeliwac satelity wroga, ale na głupi samochód osobowy, jeśli miał być nowoczesny, musieli kupić licencję (Łada). Nie dlatego, że nie umieli, ale że armia wysysala 100% “mocy twórczych” kraju.
A Moskwicz nie podoba mi się ani w połowie tak jak GAZ 21, ale to już jest dyskusja o gustach.
Bez przesady z tym że armia wysysała 100 procent mocy wytwórczych ZSRR. A co do samochodu, skoro ktoś chciał sprzedać sowietom licencję, to projektowanie samochodu samemo mogło nie mieć ekonomicznego sensu. Nawet w ZSRR patrzono na ekonomię i jak coś można było zrobić taniej, to robiono to taniej. Zaryzykuję stwierdzenie że gdyby podczas zimnej wojny zachód pozwalać zachodnim firmom sprzedawać licencje na broń, to sowieci też wiele sprzętu wojskowego produkowali by na licencji. Zresztą, przecież radzieckie silniki odrzutowe z MiGów 15 to z tego co kojarzę licencyjne silniki Rolls Royce'a. Przed wojną natomiast przykładów na licencje w przemyśle zbrojeniowym da się znaleźć znacznie więcej, jak choćby zawieszenie Christie (które swoją drogą już podczas wojny była uważana przez sowietów za gorsze od drażków skrętnych, stąd T-44, następca czołgu T-34, drążków skrętnych w odróżnieniu od poprzednika nie miał). Podobnie pompa wtryskowa stosowanowa w silnikach W-2 i jego odmianach (T-34, IS-2, T-44, T-54, T-55, T-62) była na licencji Bosha
wolga zdecydowanie fajniejsza, ladniejsza i wydaje sie w lepszym stanie, ale oba biorac pod uwage wiek sa naprawde niezle zachowane, choc ta Pobieda to juz jakies remonty widac ze przechodzila, strasznie wymymlane sa te ozdobne metalowe ramki na desce rozdzielczej…
Nie są to metalowe ramki, tylko plastikowe.. Wymemlane przez życie:P
Są dość drogie, może kiedyś wyłoże wolne środki na nowe ramki
niestety Pobieda w Polsce szalu nie robi, bo jest zbyt podobna do Warszawy. Za to Wolga to namiastka limuzyny – wyzej juz tylko Czajka. No i Zily z innej planety. Akurat pisze z Riazania, gdzie Wolg widzialem kilka. Trzymaja sie niezle. Pobiedy wyginely…
Wołga była produkowana do 1970r., Pobieda – tylko do 1958, w dodatku była dużo gorzej wykonana i wyprodukowana w mniejszej ilości egzemplarzy.
A co do “robienia szału”, to zauważ, że pan Maciej sprzedaje Wołgę, a Pobiedy ani myśli się pozbywać. Tak że tego… wszystko jest względne 🙂
może sprzedaje ten łatwiejszy do sprzedania 😉
Łatwiejsza napewno do sprzedania jest Pobieda.. Ale jej nie mam zamiaru się nigdy pozbywać. Taka pamiątka z Ukrainy.
Ciekawe,
nawet nie wiedziałem, że w Kętach mamy takie samochody:)
Mamy i to dość sporo. Moje samochody są typowo radzieckie, bo takie są moją pasją, ale jest troche zachodnich i naszych rodzimych, Polskich samochodów w okolicy Kęt.