PRZEJAŻDŻKA PO GODZINACH: BEZ UPRZEDZEŃ
To były ponure czasy. Pisanie o nich nie zawsze jest łatwe – trzeba ostrożnie ważyć słowa i bardzo uważać na to, jak pewne stwierdzenia mogą być odebrane. Wszelkie przejawy fascynacji są źle widziane, nawet jeśli chodzi o przedmioty nieożywione. Zawsze może znaleźć się ktoś, kto piszącemu zarzuci najgorsze plugastwa.
Dotyczy to zwłaszcza samochodów i ich marek, bo one budzą silne emocje i są szczególnie obciążone stereotypami. Uwielbiamy osądzać ludzi po markach używanych przedmiotów, a co jeszcze dziwniejsze, sądzimy też przedmioty przenosząc na nie cechy, albo wręcz winy (!!) użytkowników.
Tego mema widzieli chyba wszyscy:
Marketingowcy Forda: „Naszą firmę założył Henry Ford – wynalazca masowej produkcji, który zakończył powszechną nędzę ludzkości„. Marketingowcy Ferrari: „Naszą firmę założył Enzo Ferrari, jedna z najbardziej charyzmatycznych osobowości w historii sportów motorowych„. Tymczasem marketingowcy Volkswagena:
Znany internetowy mem
My oczywiście znamy historię VW i wiemy, że była bardziej złożona – bo o produkcji „ludowych wozów” Ferdynand Porsche marzył już w czasach cesarstwa austro-węgierskiego, nazwa Volkswagen po raz pierwszy pojawiła się w 1923r., w dodatku w ustach Żyda, a seryjna produkcja ruszyła dopiero w demokratycznej Republice Federalnej, w dodatku na polecenie brytyjskie. Gawiedź jednak wie swoje, bo z całej historii najlepiej kojarzy propagandowe plakaty z lat 30-tych. Natomiast dzisiejszy temat jest jeszcze trudniejszy, bo dotyczy niemieckiego samochodu z roku 1938.
BMW: te trzy litery niosą z sobą ogromny bagaż uprzedzeń, jednakże znawcy techniki zawsze je cenili, a okazja bliższego kontaktu z pięknie odrestaurowanym autem przedwojennym nie zdarza się często. Dlatego warto odłożyć przesądy i skupić się na meritum.
Foto: praca własna
***
Początki BMW są niezwykle zagmatwane. Historię wywodzi się zwykle od 1916r. i połączenia lotniczych firm Rapp Motorenwerke Karla Rappa i Gustav Otto Flugmaschinenfabrik Gustawa Otty (syna Nikolausa Otty – konstruktora pierwszych praktycznych silników benzynowych). Obie mieściły się w Monachium i funkcjonowały źle: nie potrafiły zapewnić odpowiedniej jakości, przez co straciły zamówienia wojska pruskiego i austro-węgierskiego.
W 1916r. upadającą firmę Rappa przejęło konsorcjum z udziałem koncernu MAN. Powstała nowa spółka, Bayerische Flugzeugwerke AG, przemianowana rok później na Bayerische Motoren Werke AG…
…ze znakiem firmowym w postaci wirującego śmigła w biało-niebieskich barwach Bawarii, prawie niezmienionym do dziś.
public domain
Kierownictwo objął Franz Josef Popp, który zreorganizował proces produkcji, poprawił jakość, pozyskał wartościowe licencje, a następnie zatrudnił inżynierów, którzy opracowali własne produkty dające szanse powodzenia. Proces uzdrowienia przerwał jednak Traktat Wersalski, zabraniający Niemcom rozwijania techniki lotniczej przez kolejne pięć lat.
Jako firma zbrojeniowa BMW nie dostało przydziałów deficytowych materiałów. Działalność została drastycznie ograniczona: fabryka częściowo przestawiła się na meble i wyroby drewniane (możliwości miała, bo konstrukcje ówczesnych samolotów wykonywano z drewna), a częściowo na licencyjne układy hamulcowe pociągów, chociaż zachowane reklamy prasowe dowodzą, że około 1920r. wznowiła nielegalnie produkcję lotniczych silników. Przełomem był natomiast zaoferowany w 1923r. pierwszy motocykl firmy – BMW R 32.
Opracowanie R 32 trwało zaledwie pięć tygodni. Konstrukcja wyróżniała się dwucylindrowym silnikiem typu boxer (500 cm³, 8,5 KM, 95 km/h), napędem wałem Cardana i podwójną ramą rurową. To był początek BMW jako producenta pojazdów.
Foto: Licencja CC
,W 1928r. wykupiona została firma Dixi z Eisenach, produkująca małe samochodziki na licencji angielskiego Austina 7 – w ten skromny sposób BMW weszło na rynek samochodowy. Do końca 1932r. sprzedało ponad 12 tys. lekkich, zaledwie 15-konnych autek, które często nazywa się błędnie BMW Dixi (w istocie firma Dixi działała pod własną marką, ale po przejęciu samochód przemianowano na BMW 3/15).
Od 1929r. część karoserii spawano z wytłoczek berlińskiej firmy Ambi-Budd: to był wielki przełom technologiczny, ale niestety chwilowy, bo już pod koniec roku uderzył Wielki Kryzys, który wymusił powrót do małoskalowej, tradycyjnej produkcji ręcznej.
Foto: public domain
Tym razem pominę kwestie organizacyjno-finansowe, w tym kluczową w historii BMW działalność pochodzącego z Triestu żydowskiego bankiera Camillo Castiglioniego (dzięki jego konszachtom do 1931r. firma dużo zarobiła na zamówieniach wojskowych, ale nie niemieckich, tylko… radzieckich!!). Przejdę od razu do 1932r., kiedy powstały pierwsze własne samochody BMW: najpierw małe 3/20 (nowocześniejszy następca 3/15 – górnozaworowy, z niezależnym zawieszeniem i czterokołowymi hamulcami), a potem większe i dojrzalsze 303.
BMW 303 miało już oryginalną osłonę chłodnicy w formie „podwójnej nerki” i mały, lecz sześciocylindrowy silnik górnozaworowy (1,2 litra, 30 KM, 100 km/h). Ponieważ cena 3.600 marek była jedną z wyższych w klasie, sprzedaż nie zachwycała, powstał jednak wizerunek ambitnego producenta ambitnych samochodów.
Foto: Licencja CC
,Po 1933r. wróciły krajowe zamówienia wojskowe. Produkcja samochodowa zeszła na dalszy plan, jednak nie została zaniedbana. Przykładowo w latach 1935-37 powstała rodzina sześciocylindrowych modeli o dynamicznym charakterze: sedan i cabriolet 326, coupé i sportowy cabriolet 327 oraz bardzo szybki roadster 328.
Dziś skoncentrujemy się na tym pierwszym modelu – sedanie 326 z 1938r.
Foto: praca własna
***
Dzisiejszych samochodziarzy oznaczenie 326 może mylić, bo sugeruje „Serię 3” z silnikiem 2,6 litra. Ta nomenklatura pojawiła się jednak dopiero 40 lat później, a przedstawiane auto to raczej odpowiednik Serii 5, za to tylko dwulitrowy.
BMW 326 zaprojektował główny inżynier firmy, Fritz Fiedler. Auto zadebiutowało w Berlinie, w lutym 1936r. Było nowoczesne: nie miało wprawdzie samonośnej karoserii, jak Opel Olympia albo Citroën TA, dostało natomiast nowatorskie podwozie: przednie zawieszenie z dolnym resorem poprzecznym i górnymi wahaczami, sztywną oś tylną resorowaną wzdłużnymi drążkami skrętnymi, hydrauliczne amortyzatory przy obu osiach, hydrauliczne hamulce i zębatkowy układ kierowniczy.
Zaprezentowano trzy nadwozia o modnej wówczas, opływowej linii – 4-drzwiową limuzynę oraz 2- i 4-drzwiowy cabriolet. Ramy i niektóre elementy karoserii (dach, drzwi, niewymienne części korpusu) wykonywał na wyspecjalizowanych tłocznikach zakład Ambi-Budd z Berlina, natomiast u BMW w Eisenach dokładano błotniki, pokrywy, stopnie do wsiadania, zderzaki oraz podłogę z osobnymi osłonami przekładni i wału napędowego. Wymiary wynosiły 4,6 x 1,6 metra przy rozstawie osi 2,87 metra, masa własna całości – 1.100 kg.
Foto: public domain
Foto: public domain
Foto: public domain
Foto: public domain
Silnik był oczywiście sześciocylindrową rzędówką – z bardzo długim skokiem tłoka (66 x 96 mm), górnymi zaworami, dwoma gaźnikami Solex i mocą 50 KM przy 3.750 obrotów. Czterobiegowa skrzynia miała synchronizację i wolne koło na pierwszych dwóch biegach. Auto rozpędzało się do 115 km/h i było określane jako vollgasfest (zdatne do trwałego utrzymywania maksymalnej prędkości), co czyniło je odpowiednim na autostrady.
Najtańszą wersją był dwudrzwiowy cabriolet w cenie 6.650 marek (najtańszy Opel Kadett kosztował 2.100, Mercedes 170V – od 3.750, bardziej zbliżony Mercedes 230 – od 5.875). Do 1941r. powstało 15.949 egzemplarzy.
BMW 326 bardzo cenili wojskowi…
Foto: public domain
…dla których produkowano osobną wersję otwartą.
Foto: public domain
Nie brakuje jednak przyjemniejszych zdjęć z bawarskich Alp…
Foto: public domain
Foto: public domain
…pierwszych autostrad…
Foto: public domain
…a nawet z powojennej polskiej prowincji, gdzie jakiś egzemplarz posłużył najwidoczniej jako ślubowóz.
Foto: public domain
Po wojnie zakład w Eisenach znalazł się w strefie radzieckiej i nielegalnie kontynuował produkcję przedwojennych modeli BMW, początkowo w charakterze reparacji dla ZSRR, pod niezmienioną marką. Potem, do 1955r., wytwarzał lekko zmodyfikowane auta pod nazwą EMW 340 (co bliżej opisywałem TUTAJ). Natomiast jeszcze w latach 30-tych w Wielkiej Brytanii licencyjną produkcję podjęła firma Frazer-Nash: ta zawarła później dalsze umowy z lotniczymi zakładami Bristol, co stworzyło kolejną, bardzo ekscentryczną markę samochodów, ale o tym innym razem.
Kończąc temat historycznego kontekstu dodam, że BMW 326 jeździł niejaki Claus von Stauffenberg – niemiecki oficer, który próbował zabić Hitlera. Nie żeby to była jakaś kryształowa postać, ale jakąś odmianę też wprowadza.
Co do opisywanego egzemplarza – jego wczesna historia pozostaje nieznana. Wiadomo jedynie, że to rocznik 1938 i że w Polsce znajduje się bardzo długo – znacznie dłużej niż trwa moda na zabytkowe samochody. Najbardziej prawdopodobne, że został porzucony przez Wehrmacht, ale nie można też całkowicie wykluczyć własności jakiegoś majętniejszego obywatela II RP.
Foto: praca własna
***
Obecnych Właścicieli BMW, państwa Teresę i Adama Czekaj, poznałem sędziując na Wawelu Retromobil Galę 2019. Tablice z powiatu proszowickiego sugerowały, że na ewentualne spotkanie nie miałbym daleko. „Mieszkamy w Mniszowie” – powiedziała pani Teresa. Zaciekawiłem się, bo to wioska, w której przed wojną wychował się mój dziadek!! Wspomniałem nazwisko bratanka dziadka, do dziś gospodarującego na ojcowiźnie. „To nasz sąsiad i mój szkolny kolega” – dodał pan Adam. Nie mogliśmy się więc nie spotkać, choć potrzeba nam było aż pięciu lat i kolejnego konkursu w Minodze, dokąd znów przyjechało biało-niebieskie BMW.
Sesję zdjęciową zrobiliśmy pod Pałacem Śmiłowice, gdzie w 2009r. ślub brał Cezary Pazura, a nieco wcześniej w pracach renowacyjnych uczestniczyła firma Właścicieli auta.
BMW zostało odrestaurowane nie mniej pieczołowicie niż pałac. Prace ruszyły zaraz po zakupie, dwanaście lat temu, i trwały całe dwa lata, mimo przyzwoitego stanu wyjściowego. Egzemplarz był kompletny i jeżdżący, ale nie całkiem oryginalny – miał np. silnik innego modelu BMW. Wszystko zostało jednak doprowadzone do pełnej zgodności ze specyfikacją fabryczną, nawet koszem uciążliwości eksploatacyjnych (np. pozostawiono słabiutką prądnicę zamiast wymienić na alternator).
Foto: praca własna
Sylwetkę nadwozia rysował stylista polskiego pochodzenia, Peter Schimanowski. Jak to w klasycznym BMW, tradycja łączy się tu z nowoczesnością: jak na 1936r. karoseria jest opływowa i wyoblona, z drzwiami zawieszonymi na środkowym słupku i wydzieloną bryłą bagażnika, zachowuje jednak klasyczne proporcje, wystające progi do wsiadania i dość wysoki prześwit (kłania się skrzynkowa rama i wał napędowy).
Foto: praca własna
Z przodu mamy wąską i wysoką osłonę chłodnicy w formie „podwójnej nerki” (a to podobno dzisiaj nerki są przerośnięte!!), szerokie catwalks (obniżenia pomiędzy błotnikiem i maską silnika, po których uwielbiają biegać koty) oraz dzielone, chromowane zderzaki.
Foto: praca własna
W górnej części reflektorów zostały dołożone obowiązkowe dziś migacze, które zastąpiły przedwojenne kierunkowskazy strzałkowe
Foto: praca własna
Łamana szyba czołowa składa się z płaskich połówek, uchylanych w celu wentylacji wnętrza. Ogrzewania niestety brak.
Foto: praca własna
Głęboko tłoczone blachy były naonczas wielką nowością, ułatwiającą uzyskiwanie eleganckich, opływowych kształtów i bardzo potaniającą produkcję masową
Foto: praca własna
Nad przednim błotnikiem tkwi logo tłoczni Ambi-Budd z Berlina-Johannisthal. Była to filia amerykańskiej firmy Budd, która jako pierwsza w świecie opanowała wytwarzanie całostalowych nadwozi samochodowych. Po Ambi-Budd nie pozostało nic: po wojnie budynki zostały zburzone, a Sowieci wywieźli większość wyposażenia (choć prasy do blach Forda Taunusa trafiły do Kolonii, a te od BMW – do Eisenach).
Foto: praca własna
Efektownie wygląda pokrywa koła zapasowego…
Foto: praca własna
…pod którą znajdujemy wlew paliwa i śruby pozwalające dostać się do koła.
Foto: praca własna
Tylne lampy zostały zmienione na zawierające migacze, ale zachowały przedwojenny, mikroskopijny rozmiar
Foto: praca własna
W 16-calowych felgach od 1938r. rozmieszczano otwory wentylujące hamulce: to nieco łopatologiczne rozwiązanie po raz pierwszy pojawiło się w Cordzie 810, ale ponieważ spodobało się ludziom, szybko znalazło naśladowców
Foto: praca własna
Rzut okiem do wnętrza potwierdza, że 326 to klasa wyższa, a odbudowa została przeprowadzona znakomicie
Foto: praca własna
Do wsiadania służy tradycyjny stopień, ale bardziej pro forma – nie ma konieczności go używać
Foto: praca własna
Siedzi się wygodnie, choć dość wysoko. Środkowy tunel jest mało wydatny, a brakujące pasy bezpieczeństwa i podłokietniki zastępują poręcze na oparciach foteli.
Foto: praca własna
Drzwi zamykamy pociągnięciem luźnego uchwytu wiszącego ponad klamką i korbką szyby. Małe okienko tylne można uchylać.
Foto: praca własna
Najciekawsza jest tapicerka pokrywająca wszystkie powierzchnie
Foto: praca własna
Bagażnik jest dostępny tylko od wewnątrz, po odchyleniu oparcia kanapy. Dziś jego pojemność nie imponuje, ale jak na lata 30-te wstydu nie przynosi.
Foto: praca własna
Indywidualne fotele przednie można przesuwać wzdłużnie. Tapicerka jest odtworzona, ale kieszenie w drzwiach – przewidziane fabrycznie.
Foto: praca własna
Nowoczesność karoserii daje się zauważyć i w środku: również tu wszystko pochyla się z wiatrem, bez typowych wówczas kątów prostych – nawet szyba czołowa robi wrażenie wygiętej, choć przecież taka nie jest. Harmonię zaburza tylko wystający, walcowaty silnik wycieraczek. Współczesnego kierowcę odrobinę niepokoi sztywna kolumna kierownicy i cała bateria twardych, ostrych wihajstrów wystających z deski rozdzielczej – ale wsiadając do przedwojennego auta po prostu musimy pogodzić się z zerowym poziomem bezpieczeństwa biernego.
Foto: praca własna
Kokpit to jedyny element pozbawiony tapicerki. Elektryczne wycieraczki, zamykany schowek, popielniczka i pokrętła „klimatyzacji” (uchylające połówki szyby czołowej) tworzą całkiem bogate wyposażenie. Kabina jest dość wąska, ale jadący nie przeszkadzają sobie nawzajem. O przedwojennym rodowodzie auta przypomina cienka, twarda kierownica o dużej średnicy i bardzo długa dźwignia zmiany biegów.
Foto: praca własna
Strzałka szybkościomierza porusza się odwrotnie niż jesteśmy przyzwyczajeni, za to skala jest bardzo czytelna (a działanie dokładne: odchyłka od wskazań GPS nie przekracza 5 km/h, zawsze w górę – praktycznie jak dzisiaj!!). Brakuje obrotomierza i amperomierza (który przy prądnicy byłby bardzo przydatny), za to dwa liczniki przebiegu i podświetlane wskaźniki to rzeczy przed wojną ponadstandardowe. Ciekawostka: termometr wody i manometr oleju działają bez prądu.
Foto: praca własna
Pod kokpitem widzimy centralną dźwignię hamulca ręcznego, a mały przycisk ponad pedałem sprzęgła to nie przełącznik świateł, a system centralnego smarowania: zamiast okresowego napełniania mnóstwa kalamitek wystarczy jeden ruch nogą co kilkadziesiąt kilometrów (oraz pamiętanie, by w zbiorniczku systemu nie zabrakło oleju – a tego nie da się zauważyć bez naocznego sprawdzenia).
Foto: praca własna
Choć od renowacji minęło już dziesięć lat, BMW wciąż wygląda jak nówka z salonu. Tak też działa: właściciele regularnie jeżdżą na oldtimerowe imprezy, a czasem prywatnie do Krakowa czy Sandomierza (120 km w jedną stronę). „Wóz nigdy nas nie zawiódł i nie wymagał żadnych napraw – poza jednym przypadkiem odkręcenia się wału napędowego, wynikającym z błędu przy remoncie” – mówi pan Adam.
Jak zazwyczaj, na przejażdżkę przygotowałem playlistę – tym razem Jana Kiepury (LINK1 LINK2 LINK3), znakomicie komponującą się z lekko zachrypniętym szumem dwugaźnikowej sześciocylindrówki, a jeszcze lepiej z zajeżdżaniem międzywojennym samochodem pod szlachecki pałac. Jednakże – również jak zazwyczaj – koncentracja na jeździe i rozmowie z panem Adamem sprawiła, że muzykę włączyłem dopiero przy pisaniu artykułu.
Foto: praca własna
***
Tego dnia słońce było zupełnie nielistopadowe, ale temperatura – już jak najbardziej. Przez cały dzień nie zdejmowaliśmy zimowych kurtek, tymczasem nieodpalany od wielu tygodni silnik z 1938r. ruszył od dotknięcia przycisku startera. Mój codzienny samochód trzeba kręcić dłużej.
Zupełnie zimny motor przez pierwszą minutę pracuje z minimalnymi nieregularnościami, ale później, po wyłączeniu ssania, kulturą pracy nie odstaje od reputacji sześciocylindrowych rzędówek. W kabinie słychać go wyraźnie, choć nienachalnie. Akustyka jest optymalna: można podelektować się gangiem silnika, który jednak nie przeszkadza w rozmowie, nawet przy pełnej szybkości (która w naszym przypadku wyniosła około 80 km/h).
Spokój i komfort potęguje miękkie zawieszenie: mniejsze dziury albo starsze, podniszczone łaty w ogóle nie przenoszą się na nadwozie ani kierownicę. O żadnych wstrząsach mowy nie ma. Nie mieliśmy okazji zjechać na szuter, ale w latach 30-tych asfalt nie był powszechny nawet w Niemczech, więc konstruktorzy przygotowywali auta na naprawdę złe drogi. Komfortowi jazdy nie można zarzucić niczego – w tym względzie BMW można postawić obok Packarda 120.
Z prowadzeniem już nieco gorzej: oczywiście wiadomo, że przedwojenne podwozia to świat zupełnie różny od współczesnego, jednak w rzeczonym Packardzie, na wiejskiej drodze, nie bałem się pojechać licznikowe 100 km/h, a BMW już od 60 wymaga ustawicznych korekt kierunku jazdy. Tzn. to nie tak, że z kierownicą trzeba walczyć, ale po prostu lepiej się nie zagapić. Również przed zakrętami, skrzyżowaniami czy innymi pojazdami, bo skuteczność hamowania, choć dobra na tle lat 30-tych, w dzisiejszym ruchu wymaga od kierowcy trzymania dużego odstępu, nieustannego wpatrywania się w dal i przewidywania wszelkich zdarzeń zawczasu.
Konieczność zwalniania przed zakrętami i obracanie dużą kierownicą o powolnym przełożeniu ma w sobie coś z jazdy starszym dostawczakiem. To ciekawe doświadczenie, pozwalające np. docenić lekkość i zwinność MG TD: ono było pierwszym prawdziwym oldtimerem, jaki prowadziłem – i choć wtedy wydawało mi się, że jadę ciężarówką, w której zepsuły się wszystkie podzespoły na raz, to po bliższym poznaniu kilku równoletnich sedanów wiem już, że MG to rasowy roadster.
Foto: mojej żony
Do przedwojennych standardów trzeba przywyknąć. BMW 326 hedzie się bardzo wygodnie i przyjemnie, tyle że trzeba po prostu przestawić się na inny rytm i inne tempo reakcji samochodu. Dozwolona znakami prędkość będzie czasem zbyt wysoka – szczególnie przy skrzyżowaniach czy przejściach dla pieszych, gdzie inni mogą od nas oczekiwać, że staniemy niemalże w miejscu. Dlatego najwygodniej trzymać się bocznych dróg, bo na tych zatłoczonych trudniej jest myśleć za wszystkich na raz, a i statystycznie łatwiej spotkać kogoś, kto nie rozumie, że przedwojenne auto nie zahamuje w dwie sekundy.
Miłą niespodziankę sprawiły lusterka: mimo że bardzo małe, przy właściwym ustawieniu pokazują wystarczająco szeroki obraz sytuacji – chyba lepszy niż w wielu klasykach z lat 50-tych i 60-tych, gdzie nie da się jeździć bez ciągłęgo obracania szyi. W 326 da się.
Podwozia z lat 30-tych – nawet te lepsze, jak z BMW – dzisiejszym kierowcom trudno docenić, jednak dwugaźnikowa, sześciocylindrowa dwulitrówka wciąż może budzić szacunek. To szacunek inny niż w XXI-wiecznym M6, ale jak najbardziej szczery.
Wiemy już, że ten motor na zimno odpala od półobrotu i pracuje bardzo kulturalnie. Kręci się dość powoli (maksymalną moc osiąga przy 3.750 obrotach), więc przyspieszeniem nie powala, nie daje możliwości błyskawicznego włączenia się do ruchu czy wbicia na szybszy pas. Za to z niskich obrotów wygrzebuje się bez wysiłku: na czwórce pozwala zejść do 20 km/h i potem płynnie nabrać szybkości, a kiedy droga wolna, nie protestuje przy podróżnej szybkości 100 km/h. Biegów nie trzeba zmieniać często: całe szczęście, bo mimo że skrzynia jest synchronizowana, a dzięki wolnemu kołu jedynkę i dwójkę można nawet przełączać bez sprzęgła, to odnajdywanie biegów wymaga dłuższej praktyki. Bardzo łatwo pomylić jedynkę z wstecznym, a i w czasie jazdy długaśna dźwignia przywołuje skojarzenia z przegubowymi Ikarusam i nieraz trafia w próżnię. Pomaga oczywiście trening oraz… elastyczność silnika.
Uniesiona lewa pokrywa ukazuje układ zapłonowy, prądnicę, filtr oleju i układ chłodzenia. Mnie po raz kolejny aż ciarki przeszły, gdy zobaczyłem kolumnę kierownicy biegnącą od przedniej osi pod samą szyję kierowcy…
Foto: praca własna
Po stronie prawej dominują dwa gaźniki z bardzo prostymi „filtrami” i miedzianym przewodem paliwowym. Wszystko jest tak proste i przejrzyste, że nawet ja, z zerowym doświadczeniem warsztatowym, bezbłędnie rozpoznaję funkcję każdego elementu, a łatwość dostępu do wszystkiego budzi zazdrość współczesnych mechaników.
Foto: praca własna
Do ściany grodziowej producent przykręcił skrzynkę narzędziową…
Foto: praca własna
…i skrzynkę z ośmioma jasno opisanymi bezpiecznikami: 1-2 – światła drogowe, 3 – zapalniczka, 4 – światła STOP, kierunkowskazy, paliwomierz i wycieraczki, 5 – klakson, 6 – światła mijania, 7 – światła „błotnikowe” (czyli pewnie lampy tylne), 8 – światło wsteczne, oświetlenie wnętrza i tablicy przyrządów. Więcej odbiorników nie ma. Nie zabrakło też uchwytu na dwie zapasowe świece.
Foto: praca własna
Pomyślano też o planie obsługowym. Poziom wody w chłodnicy, olej w silniku i centralnym smarowaniu należy sprawdzać codziennie, elektrolit w akumulatorze – co miesiąc, olej w amortyzatorach – co 3.000 km. Wymiany olejów: w silniku co 2.000 km w lecie i 1.500 w zimie, w skrzyni biegów i tylnym moście co 15.000. Centralne smarowanie: energicznie wcisnąć pedał co 50 km na drogach dobrych i suchych lub co 20 na złych lub mokrych. Są też podane prawidłowe nastawy gaźnika i ciśnienia w oponach (przy dwóch osobach w aucie – 1,5 atm, przy czterech – z tyłu 2 atm).
Foto: praca własna
Swoją naklejkę zostawił też warsztat restaurujący auto. Piękna robota!!
Foto: praca własna
Piękna robota, piękne auto, piękny pałac i piękne słońce, a do tego ujmująca życzliwość i gościnność Właścicieli. W takich okolicznościach natychmiast zapomina się o wszelkich uprzedzeniach i ponurych czasach, z których pochodzi BMW 326.
Foto: praca własna
***
Przedwojenna motoryzacja nie jest zabawą dla każdego. Wielu samochodziarzy mówi „kocham klasyki” czy „dziś to już nie to, co kiedyś…„, po czym wsiada do 230-konnego Mercedesa z 1993r. i stwierdza, że on przecież „zamula gorzej niż taksówka„, albo „na pewno się zepsuł, bo Yariska żony jeździ lepiej„. Nie wiem, co tacy powiedzieliby o przedwojennym BMW – które w swoim czasie uchodziło za dynamiczne auto klasy wyższej, ale w dzisiejszym mieście lepiej nie rozpędzać go do 50-tki, bo można nie wyhamować przed pieszym. Trzeba zrozumieć, że motoryzacja zabytkowa jest po prostu zabytkowa – i nie traktować jej jako szpanerskiej alternatywy dla współczesnego SUVa, a jako lekcję Historii: namacalną podróż w czasie, dotknięcie własną ręką tego, o czym czytaliśmy u Witolda Rychtera. Wtedy zmienia się ona w piękne Przeżycie, tyle że innego rodzaju niż oczekuje większość samochodziarzy.
A przecież skansenu nie odwiedza się dlatego, że kurne chaty są wygodniejsze od nowoczesnych apartamentów, tylko by poznać, jak ludzie drzewiej mieszkali i pracowali. Ideą zabytku jest dokumentowanie dziejów, a nie ściganie z czymś kilkadziesiąt lat młodszym, choćby i pośledniejszej marki. Marka jest tylko naszym wyobrażeniem, a techniczny postęp to proces ze wszech miar realny. O tym trzeba pamiętać obcując z pamiątkami przeszłości.
A jeśli komuś bardzo przeszkadza rodowód BMW 326, to nagrań Kiepury może sobie posłuchać po polsku, albo dołożyć do listy piosenki z przedwojennych polskich filmów. Jak to piszą w Internecie – „oni tego w ogóle nie sprawdzają!!„
Foto tytułowe i końcowe: praca własna
Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)
W tych barwach uroczo wygląda Bawareczka.
Prawda. Nie wiem, jakie kolory auto miało wcześniej, ale te są bardzo właściwe 🙂
Dla mnie lakier to element eksploatacyjny i można zmieniać w aucie jak się chce 😀
Zasadniczo to zmienić można wszystko, ale nie wszystko wypada 🙂
Tak, bez sensu patroszyć całe auto gdzie zostanie tylko vin (jestem przeciwnikiem zagorzałym restmodów ale vin-polizei też nie kocham) ale lakier mógł być zamówiony jakikolwiek (za odpowiednią dopłatą), podobnie z wyposażeniem. Ja jak sobie myślę co bym zmienił w klasyku z perspektywy teoretycznego pierwszego właściciela, który użytkuje wóz po dziś. W wyniku użytkowania wozu to grzech by był jakby zmieniał opony na nowe najlepsze? Czy też okładziny? A co jeśli głowica padła? Czy w trakcie remontu nie można dołożyć portingu? A czy teoretyczny właściciel nie skusiłby się na retrofity? Chyba można to określić tuningiem plug&play. Oczywiście obiekt muzealny niech zostanie muzealnym ale odpowiednie mody można cofnąć w każdej chwili. Jest legenda o Azjacie, który żył ponad 200 lat. Jakby był drugi taki i to prawdziwy, urodzony w połowie 19 wieku to byłby mentalnie z innej epoki ale nie broniłbym mu korzystania z smartfona aby nie zatracił zdolności adaptacji do środowiska z jego młodych lat. p.s. można zostawić i pierwotny lakier ale okleić go folią w kolorze rio verde z palety Opla z lat 90tych. Ciekawe co by wtedy powiedziało vin polizei? 😀
Oczywiście masz rację. Moje uwaga, że „nie wszystko wypada” była bardziej ogólna.
Ja sam bardzo cenię oryginalność, bo dla mnie klasyczna motoryzacja jest sposobem na przeżywania historii. Ale nie jestem też VIN-Polizei, bo po pierwsze, jako wolnościowiec uznaję, że inni ludzie mogą mieć inne preferencje, a po drugie – rozumiem, że jeśli ktoś chce autem jeździć (a przecież po to ono istnieje), to bez sensu jest np. zachowywać 60-watową prądnicę, która po włączeniu świateł i wycieraczek nie zapobiegnie rozładowaniu akumulatora po pół godzinie jazdy (dokładnie coś takiego zdarzyło się panu Franciszkowi, właścicielowi opisywanego tu Renault Celtaquatre, kiedy na oldtimerowej imprezie złapała go burza). Nie potępiam takich zmian, bo nikt nie chce męczyć się z brakiem prądu, wodą gotującą się w każdym korku albo wiecznie znikającą iskrą ze starych iskrowników.
Lakier to ta sama kategoria: ja sam wybrałbym raczej któryś odcień z palety fabrycznej, ale jak ktoś woli inaczej, to kim ja jestem, żeby mu zabraniać? Mój wujek w swoim MG ma nieoryginalną kolorystykę – wybrał ją świadomie, bo taka mu się podobała. To nie psuje przeżyeania historii (chyba żeby ktoś walnąć różowy matallic albo jakiegoś kameleona, ale to też kwestia gustu 🙂 ).
Uzyskanie nienagannego w kształcie i powierzchni nadwozia wymagało kiedyś sporo zabiegów. Tłoczniki do blach robione były na ręcznych obrabiarkach, a prasy słabe. Taki wyoblony błotnik składał się z dwóch, albo więcej części, które nitowano lub spawano. Takie miejsca, jak i głębsze ślady po nieodzownym wtedy do pasowania młotku wypełniano cyną i szlifowano. Na to szła minia, dwie warstwy podkładu i co najmniej dwie, zwykle trzy warstwy lakieru szelakowego, bardzo miękkiego, wymagającego długiego polerowania flanelą lub irchą i pastami na bazie wosku, werniksu i pyłu z popiołu. Zmora szofera. Jak Pan otarł się o drzwi kościanym guzikiem od trencza, szofer godzinę polerował rysę (stąd trzy warstwy lakieru). A limuzyny i tak nigdy nie błyszczały tak, jak teraz BMW E36 świeżo tryśnięte akrylem przez garażowego lakiernika i poprawione klarą. Nie wspominając o ograniczonej ilości dostępnych pigmentów.
Zgadza się, wtedy lakierowanie to był dramat, dlatego też np. Henry Ford wolał wybrać czarną emalię, szybkoschnącą i pozwalającą na łatwe uzupełnianie ubytków. No ale Ford T to był tani produkt użytkowy, a nie limuzyna hrabiego.
Natomiast co do tłoczników: w Stanach bodajże od 1935r. pojawił się turrett-top – jednoczęściowy dach, z pojedynczej wytłoczki, dzieło Fisher Body, czyli oddziału General Motors. Naonczas kosmiczna technologia, która rozpowszechniła się o wiele później.
Pięknie odrestaurowany egzemplarz modelu, który niby doskonale znam z różnych zlotów (to jeden z popularniejszych pojazdów na spotkaniach aut faktycznie zabytkowych, w tym roku na przykład w Bielsku był kabriolet w identycznej kolorystyce), a jednak szczegółów technicznych zbyt dobrze nie znałem. Niby dość zwyczajny, ale ,,jego czasy” są już na tyle odległe, że i tak jest bardzo ciekawy. Jak zwykle dziękuję za świetne przybliżenie tematu.
PS: Bardzo proszę jednak o krótkie zreferowanie wspomnianych ,,kwestii organizacyjno-finansowych” BMW z wczesnych lat 30-tych. Poszukał bym sam, ale w przypadku połączenia historia + finanse lepiej niż Ty nikt tego nie przedstawi 🙂 .
Piękny samochód – zwłaszcza przemawia do mnie linia tyłu. Zwróciłem uwagę na podane przez Ciebie ceny jako nowych i zastanowiło mnie co przekonywało nabywców żeby w 1937 r. wydać na takie auto znacząco więcej niż za Mercedesa – BMW było wówczas przecież relatywnie nową firmą kojarzoną głównie z tanimi Dixi, a Mercedes W143 był nie dość, że tańszy, to większy, mocniejszy i chyba bardziej prestiżowy.
230-tka miała dolnozaworowy silnik 55-konny (tylko 5 KM różnicy), ale też 3 biegi, mniejszą prędkość maksymalną (110 km/h) i zapewne większe zużycie paliwa (większa pojemność, dolne zawory). Do tego mniej nowoczesną linię, być może gorszą praktyczność. Nie testowałem 230-tki, ale myślę, że wybór był daleki od oczywistego. No i sprzedaż Mercedesa też wyszła wyższa – 19.324 sztuk.
Próbowałem na szybko znaleźć jakieś porównanie, w143 chyba też miał skrzynie 4 (albo wczesniej 3 + OD). Nie wiem jak z aerodynamiką, ale podejrzewam, że w obu była podobnie kiepska.
A jeśli chodzi o same silniki i porównanie „dolniak” i OHV to tu też nie jest prosto.
Przy niskich stopniach sprężania i niskich obrotach pod względem przepływu może nie być dużej różnicy…
Ciekawe jak z trwałością autostradową – głowice szóstek są generalnie wrażliwe na przegrzanie i pękanie, „czapka” dolniaka powinna tutaj być wytrzymalsza…🤔
Niestety nie kojarzę takich porównań, zresztą przedwojenna prasa nie robiła jakichś rozbudowanych testów porównawczych
„Porównanie” to może nie najlepsze słowo, szukałem po prostu danych technicznych, co w przypadku tej epoki też nie jest takie szybkie.
Kiedyś trafiłem na stronkę o fordowskich v8 – tam było wszystko, przekroje, katalogi części, charakterystyka zewnętrzna silnika z jednostkowym zużyciem paliwa, nie pamiętam czy nawet nie dla kilku poziomowanie otwarcia przepustnicy. Ale rynek inny a i klienta interesowały wtedy inne rzeczy niż rozmiar ekranu.
ndv, czy mógłbyś podać adres strony o V8 Forda? Z góry dziękuję.
@Michał
Możliwe, że to taki stronka, ale pewności nie mam. Wykresy wyglądają dość podobnie, możliwe, że można je wykorzystać do szukania obrazem
http://www.vanpeltsales.com/FH_web/flathead_specs-85early.htm
Z nostalgią przeczytałem wpis, ponieważ ojciec kilka ładnych lat miał BMW 309 (wyglądało tak samo jak 303 ze zdjęcia tylko miało 4 cylindry, 850 ccm i 24 KM) Jako szczeniak jeździłem nim z ojcem, potem kupił Hillmana a Bemwejka stała ponad 20 lat z zatartym silnikiem u wujka w garażu. Gdy byłem na studiach z ojcem wyremontowaliśmy silnik, odpaliliśmy i trochę pojeździliśmy po hektarowej posiadłości. Ale gdy ojca wywłaszczono samochód wylądował w szopie na działce. Niestety wówczas nie starczyło mi zapału, żeby dokończyć remont i po kolejnych 20 latach sprzedałem.
Pięknie!! Wiadomo coś, skąd 309 wzięło się w Polsce?
szkoda, że sprzedałeś 309tkę, piękny klasyk był by (gdyby go oczywiście odrestaurować) ciekawe co się z nim dalej stało…
SzK. Trofiejne. Ojciec kupił od taksówkarza i podremontował w 1956 r. Pod czarnym „lakierem” odznaczał się jeszcze nr boczny taksówki.
Samo życie, tzn. ówczesne.
Z tym logo to nie do końca tak. W centrum jest fragment flagi bawarskiej. Skojarzenie tego logotypu że smigłem nastąpiło jakieś 10 lat później za sprawą reklamy BMW nawiązującej do lotniczych korzeni firmy. Gdzie wprost wirujące śmigło zostało nałożone na znaczek Bmw. Podobnie saab wiele lat później opierał swój wizerunek na lotniczym rodowodzie. Ale fakty są takie że najpierw był znaczek a dopiero lata później ktoś go skojarzył że śmigłem.
Dzięki za uzupełnienie. Niemcy mieli chyba jakieś inklinacje do używania herbów i fla swoich regionów i miast w znakach firmowych – np. logo Porsche to połączone herby Stuttgartu i Badenii-Wirtembergii, z dołożonym jedynie napisem PORSCHE…
Jak rocznik 1938 to tylko jedna nutka przychodzi mi do głowy
https://youtu.be/MuwfR9YrNp4?si=9YdbCJb5dFL1keCn
A autko sztos choć odrobinę bolą kierunkowskazy skoro w oryginale były kierunki ramieniowe. Skoro jest prądnica. Choć rozumiem jeśli auto dużo jeździ to bez tego inni kierowcy mogli by nie zrozumieć intencji przy skręcie w lewo
Ja bym widział raczej taki podkład 😉
https://www.youtube.com/watch?v=XJ9DMRKv8-k
No chyba, że pochodził z rynku włoskiego, to wtedy to 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=APa2ICvvvGc
Filmy niedostępne w mojej domenie…
Ciekawe dlaczego?
To są „zaangażowane” pieśni z niemieckich i włoskich lat 30-tych. Być może są na nie nałożone jakiś ograniczenia, chociaż u mnie grają bez przeszkód.
Ja uważam, że właśnie tych klimatów należy zdecydowanie unikać, zwłaszcza że w tamtych czasach powstawało dość fajnej muzyki i filmów (w krajach niemieckojęzycznych też, czego mały fragmencik zaprezentowałem w podlinkowanej muzyce).
A co do migaczy – one są dziś obowiązkowe również w zabytkach. Nie dostaniesz rejestracji bez tego, nawet dla aut sprzed wojny. To jeden z niewielu elementów, który trzeba dołożyć nawet do najstarszych zabytków. I słusznie, bo to dość niewielka ingerencja, a współcześni kierowcy naprawdę nie mieliby szans dostrzec strzałki. Dawniej też zresztą był z tym problem, tyle że spotkanie dwóch samochodów na skrzyżowaniu było rzadkością. A kiedy stało się częstsze, wymyślono właśnie migające żarówki.
Błąd się wkradł na liście bezpieczników, opisane jest siedem – zabrakło klaksonu 🙂
Oczywiście, racja, pominąłem klakson. Dziękuję bardzo, już poprawiłem 🙂
niesamowity! choć jak bym miał wybierać to wolał bym 303 (lub wspomnianego 309) 🙂
a co do pompy wody no to ja tam ją ewidentnie widzę na bloku i osi wentylatora, wychodzi z niej też wąż do chłodnicy – taka w stylu Żukowej pompy, zresztą niebardzo wyobrażam sobie żeby mógł zapierdzielać ze stałą prędkością 100km/h bez chłodzenia obiegowego 🙂
O widzisz, to mogłem nie zauważyć. Ale taki Wartburg 311 jechał ponad 120 km/h bez pompy wody, a przed wojną to była raczej norma, nawet przy szybszych autach.
ale Wartburg to był dwusuw, z prostą (nieskomplikowaną kanałami) głowicą, dolniaki w ten sam sposób też mogły nie mieć pompy, po prostu były szerokie kanały wodne z dużym przepływem i górny „zbiorczy” wylot tej wody grubym wężem, to jakoś tam to krążyło i się chłodziło, a przy skomplikowanym odlewie górnozaworowej głowicy i jeszcze wyjściem na chłodnicę tylko z przodu to te „tylne” cylindry nie miały by za dobrze
A to akurat fakt, chodziło raczej o dwusuwy i dolniaki. Bardzo trafna obserwacja.
Pompa wody była nawet w 303/309 potem jamnikowaty wałek i dwuskrzydłowy blaszany wentylator, a prądnica miała aż 60 W.
ktoś tu ostatnio pisał że ma Minervę, a tu na sprzedaż jest: (z silnikiem z Beczki)
https://www.otomoto.pl/osobowe/oferta/land-rover-other-minerva-ID6EYAUw.html
fajny pomysł z otwieranymi na boki błotnikami przednimi, super dostęp do wszystkiego musi tam być
Z oryginalnej Minervy to tam została może rama i tylne ławki. A ta radosna twórczość z odchylanymi błotnikami byłaby bardzo przydatna w terenie… na sawannie do zaganiania słoni i nosorożców.
I pomyśleć, że kilkanaście lat później z tej samej fabryki wyjeżdżały Wartburgi… Chociaż kilka lat wcześniej też.😉
Niesamowita maszyna z jakiej strony by na nią nie spojrzeć. Widać, że już wtedy w niemieckich autach panował ład i porządek, w dodatku ta skrzynka narzędziowa pod maską i do tego jeszcze kompletna. Taki przodek późniejszych narzędziówek tej marki ukrytych w klapach bagażnika. Kurczę, przydałby się kiedyś jakiś test porównawczy przedwojennych i powojennych BMW tej serii, ewentualnie EMW, żeby zweryfikować, czy enerdowscy już wtedy inżynierowie robili jakieś znaczące uproszczenia w modelu, czy może rozwijali konstrukcję na tyle ile się dało.
Ot historia się potoczyła Niemcom Wschodnim, że ten model wespół z Horchem/Sachsenringiem P240 zamykały historię osobowych czterosuwów na długie lata w swojej ojczyźnie.
A, no i wyrazy współczucia dla ówczesnych użytkowników tych aut, którzy szykując się na dalsze trasy musieli upychać walizki przez ten otwór w tylnej kanapie niczym w Kubiak pranie w swojej P70, która niedługo później zakończyła żywot w wypadku lotniczym pod blokiem przy ulicy Alternatywy.🙂
Bagażnik bez zewnętrznej klapy był przed wojną normą. Po niej już raczej nie.
Kiedyś przymierzałem się do zakupu Citroena TA. Chciałem mieć możliwość jeżdżenia zabytkiem, choćby tylko w niedzielę, a nie tylko trzymania go w garażu, więc trochę odstraszał mnie kiepski poziom bezpieczeństwa przedwojennych aut. Szukając informacji na te tematy, trafiłem na ciekawe strony prowadzone perzez pasjonatów eksploatujących takie auta na co dzień. Robili w nich kilka ciekawych modyfikacji. Pierwsza to mocniejsze oświetlenie, w tym kierunkowskazy, aby inni kierowcy mniej więcej wyczuwali co mamy zamiar zrobić. Druga to wspomaganie hamulców. Bardzo ładnie pasowało tam jakieś brytyjskie serwo, które podobno sprawiało, że lekki TA hamował prawie jak współczesny samochód, oczywiście z rozsądnych prędkości. Trzecia to pasy bezpieczeństwa. Kombinowali ze wzmacnianiem słupków i podłogi, ale bez testów zderzeniowych efekt mógł być bardziej psychologiczny niż realny.
TA, pięknego, sześciocylindrowego, już prawie kupowałem, ale ktoś sprzątnął mi go sprzed nosa. Później zostałem tatą, więc priorytety się zmieniły i kiedy wróciłem do poszukiwań klasyka musiał mieć możliwość zamontowania fotelika bez spawania w podłodze 😉
Sześciocylindrowy TA to byłby sztos 🙂 Ale fakt, że jeśli ktoś chce prawdziwego bezpieczeństwa, to o klasykach lepiej wcale nie myśleć, bo tam takie pojęcie w ogóle nie występuje i nie jest to kwestia jakichś prostych przeróbek, tylko całej konstrukcji, od początku do końca… 🙁
W starych konstrukcjach pewne poczucie bezpieczeństwa daje solidna rama, wtedy można liczyć na plastikowe zderzaki i kontrolowaną strefę zgniotu przeciwnika oraz wytrzymałość korpusu i karku kierowcy na nagłe opóźnienia rzędu -3G. Kiedyś jak wpadłem w głęboką dziurę Dodgem WC, to uratowała mnie kierownica; wyłamałem przeponą (czytaj: brzuchem) dwie szprychy, na szczęście od środka kierownicy, a wygięte koło kierownicy zamortyzowało uderzenie, dzięki czemu nie dałem twarzą w silnik od wycieraczek.
Traction Avant to akurat na prawdę mocny i bezpieczny samochód, czego dowodem były reklamy jak go zrzucają z urwiska i po dachowaniu nawet szyba żadna nie poszła
https://www.youtube.com/watch?v=VRD8Y1Vtgvk
zawsze można sobie obciąć kawałek rury kolumny kierowniczej pod maską i wspawać w to miejsce łamany odcinek choćby z Cinquecenta jak się strasznie tego boi, a poza tym po prostu samochód trzeba wyczuć w różnych sytuacjach, no i mieć nowe opony i to już 99% wystarcza 🙂
mimo wszystko jednak takiego fajnego klasyka szkoda do codziennej jazdy, chyba że codziennej w ładną pogodę a przede wszystkim nie zimą, bo zgnije momentalnie
To, że pudełko zachowuje kształt, nie oznacza, że człowiek w nim przeżyje. Jest dokładnie odwrotnie – przeciążenie jest tym większe, im krótsza droga hamowania. Dlatego właśnie wymyślono strefy zgniotu, żeby wydłużyć wytracanie prędkości. Różnica przeżywalności jest gigantyczna, co widać w statystykach śmiertelności w wypadkach na przestrzeni lat (oraz w każdym prawdziwym crash teście z pomiarami, a nie filmie reklamowym sprzed wojny).
Ta „solidna rama” w praktyce okazuje się niezbyt solidna.
Zanim ktoś zacznie oglądać „red asphalt” jest crash test Chevroletów z bodajże 59 i 09.
Dzisiejsze samonośne konstrukcje przypominają czołg albo bunkier – wszędzie masz duże profile a i materiały dzisiaj stosowane inżynierom jeszcze pół wieku temu się nawet nie śniły.
Z jednym się zgadzam: „materiały dzisiaj stosowane inżynierom jeszcze pół wieku temu się nawet nie śniły”.
Co do reklamowej wytrzymałości TA, to chyba jest to „prawda ekranu” – zrzucili go zdaje się z jakiejś piaszczystej wydmy tak dobierając podłoże i nachylenie żeby zrobił efektownego fikołka bez większych uszkodzeń (powstaje pytanie czy wyszło za pierwszym razem, ile było dubli i ile samochodów łącznie wzięło udział w tej reklamie).
Jak się popatrzy na Youtubie na crash testy samochodów z lat 80-tych i starszych, to kabiny pasażerskie gną się jak puszki po napojach, w zestawieniu z nowym znacznie cięższym i sztywniejszym samochodem nie miałyby większych szans – jedyny plus zabytku jeżeli chodzi o bezpieczeństwo na drodze to chyba tylko większa „widoczność” – zarówno z wnętrza, jak i dla innych uczestników ruchu.
Czy ten chevy ’59 nie miał ramy w rzucie w kształcie litery X? Bo podczas czołówki to się inaczj zachowa niż rama „drabinkowa”
Tak, dokładnie taką miał.
Tamten test był tendencyjny, bo auto miało już 50 lat, co na pewno wpłynęło na wytrzymałość, w dodatku było pozbawione zespołu napędowego (czyli dużo lżejsze i bez ciężkiego „tarana” z przodu). Ale to nie zmienia faktu, że w kwestii bezpieczeństwa – zarówno czynnego jak i biernego – postęp jest większy niż w jakiejkolwiek innej.
Ktoś w tym rozbijanym BelAirze wypatrzyl BlueFlamea.
Zresztą silnik na ogół utrudnia ochronę pasażerów, bo przebija się przez gródź i miażdży nogi. Dlatego do homologacji wystarczyła wersja z największym silnikiem.
Na Autoreview.ru są crash testy uazów – simbira i patriota 2010 i 2017. W dwóch pierwszych o ile pamiętam rama faktycznie okazała się solidna – ale mocowania do karoserii już nie. W trzecim karoseria pozostała na miejscu, ale rama się złamała 😀
To, że na czymś nie robi wrażenia naparzanie kilogramowym młotkiem nie oznacza, że będzie podobnie jak ten młotek będzie ważył półtorej tony i zasuwał 60 na godzinę…
Jutro jeszcze sprawdzę w modelach od NHTSA co siedzi pod blachą we w miarę współczesnych samochodach.
Ten film z Chevroletem to była, jakby to ujął inż. Karwowski „pospolita granda” – wóz pozbawiony silnika, który normalnie pochłonąłby przynajmniej część energii uderzenia i wóz odkształciłby się inaczej – innymi słowy zniszczono zabytkowy wóz żeby udowodnić całe nic. Tymczasem istnieje nagranie jak przeprowadzono współczesny crash-test Mercedesa pontona z lat 50. w stanie kompletnej agonii i karoseria zachowała się wzorowo – cała energia uderzenia została wytracona na wysokości komory silnika, kabina pozostała praktycznie nienaruszona. Zresztą, jak pamiętam, to nagranie było tu ukazane przy okazji artykułu o panu Beli Barenyi.