PRZEJAŻDŻKA PO GODZINACH: CZERWONY ZŁOŚNIK
Angielskie słowo “spitfire” pochodzi od “plucia ogniem”. Kiedyś w Polsce tak właśnie tłumaczono nazwę jednego z najsławniejszych brytyjskich samolotów bojowych – Supermarine Spitfire, obwołanego zwycięzcą Bitwy o Anglię i wyprodukowanego w latach 1938-1948 w ponad 20 tys. egzemplarzy (z czego około 70 zachowało się w stanie zdatnym do lotu).
Taka interpretacja świetnie pasuje do samolotu dźwigającego osiem karabinów maszynowych i opromienionego sławą pogromcy Luftwaffe. Nie jest jednak całkiem poprawna, bo słowo “spitfire“, choć od 80 lat zawłaszczone przez legendarny samolot, dokładnie rzecz biorąc oznacza złośliwca, człowieka szukającego zaczepki. Co odpowiada istocie samolotu myśliwskiego, ale chyba jeszcze lepiej przystaje do zadziornego autka sportowego.
Drugowojenni piloci Królewskich Sił Powietrznych uwielbiali takie zabawki. To do nich – nie do samolotów!! – najczęściej wskakiwali po usłyszeniu bojowego alarmu, bo był to najszybszy sposób dotarcia z baraków do hangaru. Z kolei wieczorami, po wypełnieniu obowiązków wobec króla i ojczyzny, znów zasiadali za kierownicami swych zadziornych autek i jechali odreagować stresy w lokalnych spelunkach, z lokalnymi małolatami.
Zadziorne autka pilotów nosiły zwykle markę MG, ale po wojnie namnożyły się niemożebnie. Pojęcie British roadster poznał cały świat, choć same pojazdy kupowali głównie amerykańscy żołnierze, którym na miejscu brakowało samochodów dających prawdziwą radość.
Brytyjskie roadstery – jak poniższy MG TD – nie imponowały mocami, ale zafascynowały Jankesów swą bezpośredniością i pierwotnością, wyzwalającymi uzależniające fontanny neuroprzekaźników. A łatwa sprzedaż w Ameryce była wszystkim, czego potrzebowały firmy europejskie. Szczególnie brytyjskie, związane nakazem eksportowania 75% produkcji.
Foto: public domain
***
O nazwie Triumpha Spitfire’a krąży wiele hipotez. Nic nie wiadomo o ewentualnych umowach pomiędzy powojennymi właścicielami obu znaków, firmami Standard-Triumph i Vickers. Niektórzy mówią, że oni dogadali się po dżentelmeńsku, z uwagi na dawne układy (Standard-Triumph dostarczał komponentów do produkcji myśliwców), inni – że był to swoisty odwet za wprowadzenie odrzutowca Vickers Vanguard bez zgody producenta samochodu Triumph Vanguard. Protestów w każdym razie nie odnotowano.
Gdy w 1958r. rynkowy sukces odniósł mini-roadsterek Austin-Healey Sprite, szefowie Standard-Triumpha stwierdzili, że mogliby tanio zbudować coś ciekawszego – na bazie Triumpha Herald, którego ramowa konstrukcja pozwalała dowolnie modelować karoserię.
Stylizowany przez Giovanniego Michelottiego Herald (na drugim planie) użyczył swej ramy i podzespołów prototypowi nazwanemu The Bomb (najbliżej obiektywu). Niestety dokładnie wtedy – w 1960r. – brytyjska sprzedaż samochodów załamała się, Standard-Triumph stracił finansową płynność i został wykupiony przez Leyland Motors.
Foto: https://www.nationaalarchief.nl
Nowe kierownictwo początkowo nie wiedziało o prototypie The Bomb – odkryło go przypadkowo w połowie 1961r. i od razu skierowało do dalszych prac. Zmodyfikowany i przemianowany na Spitfire, trafił on do sprzedaży jesienią 1962r. – zaledwie piętnaście miesięcy po decyzji.
***
Produkcyjny Spitfire miał rozstaw osi 2.108 mm (216 mm krótszy od Heralda) i wymiary 3.683 x 1.448 mm: wtedy nie było to mało, jak na dwumiejscowca, dziś większą połać asfaltu zajmuje Škoda Citigo. Co jeszcze ciekawsze, oparty na ramie Spitfire ważył zaledwie 720 kg.
Konstrukcja została znacząco zmieniona: podłużnice poprowadzono środkiem, przy wale napędowym, by zamocować fotele po bokach, a cały samochód obniżyć do zaledwie 1.220 mm.
W przednim zawieszeniu użyto trójkątnych wahaczy poprzecznych z resorowaniem sprężynami i stabilizatorem, w tylnym – wahliwych półosi z resorem poprzecznym. Niezależne zawieszenie wsyzstkich kół było naonczas rzadkie, podobnie jak mieszane, tarczowo-bębnowe hamulce.
Foto: Mike Rollinger, Licencja CC
Wiotkie, skręcane śrubami nadwozie Heralda zastąpiła sztywniejsza konstrukcja spawana. Pozostawiono opuszczane szyby boczne i maskę silnika unoszoną wraz z błotnikami, jak w Jaguarze E-Type, co zapewniło niezrównany dostęp do mechanizmów. Za siedzeniami znalazło się miejsce na podręczny bagaż, chowany dach i jeszcze klasyczny bagażnik z otwieraną klapą.
Foto: materiał producenta
1,1,-litrowa, angielskim zwyczajem długoskokowa (69,3 x 76 mm) jednostka napędowa z trzema łożyskami głównymi, sprężaniem 9:1, rozrządem OHV i dwoma stałociśnieniowymi gaźnikami SU generowała 64 KM przy 5.750 obrotach i 97 Nm przy 3.500, co wystarczało do osiągania 148 km/h i przyspieszania do setki w 17,3 sekundy. Salony sprzedaży szybko zaoferowały zestawy tuningowe: splanowane głowice, “wyprostowane” kolektory, dwuprzelotowe gaźniki Webera i ciaśniej zestopniowane przekładnie.
Foto: Mike Rollinger, Licencja CC
Spitfire kosztował początkowo 641 funtów – nieco drożej od Sprite’a (587 funtów), ale taniej od MG Midgeta (669 funtów), a był dojrzalszy od nich obu, nieposiadających bocznych szyb ani klap bagażników. Dodam, że 500 funtów kosztowało Mini – samochód najtańszy na brytyjskim rynku i sprzedawany poniżej kosztów!! Wyobrażacie sobie dzisiaj sportowego roadstera o mocy dwóch Dacii Sandero, za 128% jej bazowej ceny?
Do 1965r. Spitfire znalazł 45.753 klientów – więcej niż obaj konkurenci.
***
W 1964r. Sprite i Midget zyskały boczne szyby i klapy bagażnika. Triumph odpowiedział Spitfire’em MkII z mocą podniesioną do 68 KM (155 km/h, 15,5 sekundy do setki), ładniejszą tapicerką, dywanikami i nowymi opcjami: hardtopem, elektromagnetycznym nadbiegiem, szprychowymi felgami i nagrzewnicą.
Do końca 1966r. Spitfire MkII powstał w 37.409 egz.
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Wersja MkIII, z wiosny 1967r., dostała nowe zderzaki, silnik 1,3-litrowy (rozwiercenie cylindrów o 4 mm dało 76 KM przy 6.000 obrotów, 102 Nm przy 4.000, 155 km/h i 13,6 sekundy do setki), większe hamulce, nowe fotele, większą kierownicę z modelu TR4, drewnianą okleinę deski rozdzielczej, instalację elektryczną z masą na minusie oraz nowy, łatwiejszy w użyciu dach miękki (chowany w karoserii kilkoma ruchami ręki, w miejsce skręcanego z osobno wiezionych części). Do jesieni 1970r. fabryka w Coventry wypuściła 65.320 sztuk.
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
W styczniu 1968r. właściciel Standard-Triumpha, koncern Leyland Motors, przejął niedomagające British Motor Holdings, czyniąc samochody Triumph, MG i Austin-Healey konkurentami wewnętrznymi. Mimo to, pod koniec 1970r. na rynek wszedł Spitfire MkIV: wbrew wielu internetowym źródłom jego silnik nie został osłabiony przez amerykańskie przepisy środowiskowe (tzn. jeszcze nie teraz), tylko norma pomiaru zmieniła się z SAE na DIN – dlatego katalogowa moc spadła do 62 KM. Nastąpiły natomiast dwie istotne zmiany tylnego zawieszenia: zwiększenie rozstawu kół i modyfikacja mocowania poprzecznego resoru do obudowy dyferencjału (tylko dolne pióro pozostało przykręcone sztywno, pozostałe mogły obracać się wokół mocowania, co poprawiło zachowanie w zakrętach). Ponadto nadwozie zostało całkowicie restylizowane przez swego twórcę, Giovanniego Michelottiego.
Spitfire stracił część chromów, dostał natomiast nową deskę rozdzielczą i zmienioną większość paneli poszycia (w tym tył zunifikowany z innymi modelami Triumpha). Pasy bezpieczeństwa, daszki przeciwsłoneczne i nagrzewnica przeszły do wyposażenia standardowego. Pomiędzy listopadem 1973 i grudniem 1974 powstało 70.021 egz. MkIV.
Foto: public domain
Foto: public domain
Foto: materiał producenta
Po kryzysie naftowym ukazała się jeszcze jedna odmiana – Spitfire 1500. Powiększenie pojemności (poprzez wydłużenie skoku tłoka) było już faktycznie spowodowane amerykańskimi normami eko, które wymusiły obniżenie sprężania zabierając sporo mocy. Półtoralitrówka europejska rozwijała 72 KM przy 5.500 (już wg DIN), 111 Nm przy 3.000 i 160 km/h, przyspieszając do setki w 13,2 sekundy, Amerykanom pozostało rozczarowujące 57 KM. Niektóre podzespoły ujednolicono w ramach BLMC – np. skrzynia biegów pochodziła teraz z Morrisa Mariny.
W 1980r. normy emisji zaostrzyła Kalifornia, gdzie trafiała aż połowa całej produkcji modelu. Europa od dawna już wolała nowocześniejszą konkurencję, więc Spitfire – będący najtańszym cabrioletem na ówczesnym rynku – został wycofany w sierpniu 1980r., po wyprodukowaniu 95.829 półtoralitrówek i sumarycznie 314.332 sztuk od 1962r. Rok później znikł model TR7/8, a marka Triumph ograniczyła się do wytwarzania modelu Acclaim – przemetkowanej Hondy Ballade, która miała okazać się jej ostatnim produktem.
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Nazwa Spitfire aż dwa razy chwalebnie zapisała się w historii angielskiej techniki, choć samo słowo oznacza mało chwalebne cechy ludzkiego charakteru. Duchowy związek między obiema maszynami podkreślały reklamy Triumpha z udziałem pilotów RAF.
***
Obecnie pozostał już tylko jeden żyjący weteran Bitwy o Anglię – urodzony w 1909r. Irlandczyk, John Hemingway. Właścicieli Triumphów żyje znacznie więcej.
Do tego towarzystwa niecałe dwa miesiące temu dołączyła Renata, która w czerwonym Spitfirze zakochała się bez pamięci i jeździ nim wszędzie, gdzie chce się przemieścić. Dość powiedzieć, że od czasu pełnej odbudowy z 2010r. przebieg auta wzrósł o ledwie 4.000 km, z czego Renata, w ostatnich tygodniach, nakręciła aż 2.500 !!
British roadster to wynalazek wspaniały, ale specyficzny. Wygląda fenomenalnie – z tym zgodzi się chyba każdy (nam w ciągu półtoragodzinnej przejażdżki machało i gratulowało wielu ludzi, z kilkuletnimi dziećmi włącznie). Jednak by go naprawdę polubić, trzeba mieć nietuzinkowe pragnienia i przymknąć oczy na bardzo wiele spraw, z których paskudne, “federalne” kły zderzaków są zdecydowanie najmniej dokuczliwe.
Foto: praca własna
Auto pochodzi z rynku amerykańskiego, jak przytłaczająca większość dostępnych dziś egzemplarzy (zwłaszcza tych z kierownicą po lewej). To rocznik 1973r., czyli seria IV, ale z silnikiem półtoralitrowym, który w USA montowano nieco wcześniej. Przytwierdzony do przedniego pasa gumowy taran szpeci lekką i niską sylwetkę – na szczęście z kabiny nie widać go wcale.
Foto: praca własna
Patrząc na Spitfire’a trudno uwierzyć, że pierwowzorem był tu pudełkowaty, ramowy Triumph Herald, ale w tamtych czasach podobnych historii nie brakowało. Przeróbka ramy i kompletnie odmienna karoseria powstawały w kilkanaście miesięcy – a że z tego powodu całość roiła się od niedoróbek i kompromisów, nie przeszkadzało nikomu.
Foto: praca własna
Ręczne rozłożenie dachu, jego naciągnięcie i zaryglowanie dwóch bolców w ramie szyby czołowej trwa ledwie kilkanaście sekund, ale wymaga odrobiny siły i… przemyślenia kolejności ruchów (np. zadbania, by boczne szyby schowały się pod tkaniną – gdy zostaną na zewnątrz, trzeba cofać i powtarzać całą operację). Spitfire w stanie zamkniętym nie traci na urodzie, nic natomiast nie wiemy na temat szczelności, bo w deszczu Renata nie jeździ.
Foto: praca własna
Poliftowa sylwetka zachowała czystą formę i nienaganne proporcje, nie została też zeszpecona pomieszaniem stylów, jak wiele modeli lat 70-tych. Chromowane pozostały zderzaki, klamki i galanteria, z “wyścigowym” wlewem paliwa za kabiną włącznie.
Foto: praca własna
Obwiedziony chromowaną listwą tylny pas i duże zespolone lampy przypominają Triumphy Stag i 2000. Ciekawostką jest brak pałąka przeciwkapotażowego: w latach 70-tych cabriolety musiały obowiązkowo zapewnić przeżycie pasażerów w razie dachowania, a jedynie Mercedes R107 potrafił to zrobić przy pomocy samej ramy szyby czołowej. Homologowanego w 1962r. Spitfire’a ten wymóg jeszcze nie obejmował – kto wsiada do starych roadsterów, powinien mieć to nieustająco z tyłu głowy.
Foto: praca własna
Klapa bagażnika wygląda na sporą, jednak przestrzeń pod nią ma objętość tylko 200 litrów. To niedużo (jak w każdym cabriolecie z dachem chowanym w karoserii), za to kształt jest dość regularny. Krawędź załadunku niestety wysoka. Dodatkowa, niewielka przestrzeń znajduje się za fotelami – przydaje się do przewiezienia małych zakupów albo np. plecaków z prowiantem i podręcznymi drobiazgami w czasie turystycznych wypadów.
Foto: praca własna
Równe odstępy między blachami świadczą o staranności odbudowy. Niebieskie logo na przednim błotniku nie należy do żadnego włoskiego studia nadwoziowego, a do British Leylanda. Metalowa klamka odblokowuje maskę silnika – a raczej całą przednią część nadwozia.
Foto: praca własna
Wygląda to bardzo rasowo i daje doskonały dostęp nie tylko do silnika z całym osprzętem…
Foto: praca własna
…ale też do zawieszenia. Wszystko wygląda jak z fabryki, mimo że restaurowane było czternaście lat temu.
Foto: praca własna
Odstępstw od oryginału nie ma wiele: najważniejsze to powiększona chłodnica (brytyjskie samochody słynęły z notorycznego przegrzewania się, szczególnie w korkach) i włoski gaźnik Webera w miejsce dwóch angielskich SU. Te ostatnie, tzw. typu stałociśnieniowego (więcej informacji TUTAJ), sprawiają mnóstwo problemów serwisowych, bezpieczniej więc się ich pozbyć.
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Na pierwszy rzut oka widać tu pełny komfort. To jednak tylko złudzenie: British roadstery oferują cały wachlarz wspaniałych wrażeń, ale wygody w tym pakiecie nie ma.
Foto: praca własna
Filigranowe drzwi nie wyglądają solidnie, pozbawione ramek szyby wibrują w czasie jazdy, a dźwięk zatrzaskiwania w niczym nie przypomina mercedesowskiego. Coś za coś – Triumph Spitfire nigdy nie ważył więcej niż 850 kg.
Foto: praca własna
Wnętrze już bardziej miesza style: drewniany kokpit bez zamykanego schowka, srebrzyste obwódki zegarów i fragmenty gołej blachy drzwi kłócą się ze zintegrowanymi zagłówkami i grubą kierownicą z miękkim wieńcem. Lusterka boczne są dwa, ale maleńkie i raczej bezużyteczne, więc trzeba ćwiczyć mięśnie szyi. To też element tradycji Epoki Chromu – chociaż tyle, że w cabriolecie nic nie ogranicza widoczności.
Foto: praca własna
Siedzi się bardzo nisko – prawie na samej podłodze, położonej w dodatku nie nad, a poniżej podłużnic. Dwie czerwone kontrolki w centrum deski rozdzielczej sygnalizują otwarcie drzwi – rzecz rzadka w tamtych czasach.
Foto: praca własna
Dobór materiałów i chaotyczny design to znów esencja lat 60-tych. Nie pasuje tylko wyłącznik i duża kontrolka świateł awaryjnych, upowszechnionych dopiero w kolejnej dekadzie.
Foto: praca własna
Widok żabowatego przodu przyspiesza bicie samochodziarskiego serca, przywodząc na myśl najwspanialsze sportowe modele – od Alfy-Romeo Spider po Porsche 356 i 911. Ergonomicznie Triumph też tkwi w tamtych czasach: pedały są przesunięte w lewo, włącznik wycieraczek zasłania kierownica (zegary szczęśliwie kierowca widzi), a srebrzysty klawisz świateł sterczy daleko z prawej. Ktoś potężniejszej postury miałby problem ze zmieszczeniem nóg pod kierownicą i głowy poniżej szyby, a samo wsiadanie wymaga odrobiny sprawności, bo podłoga jest bardzo niska, a progi z konieczności wysokie. O wszelkich niedogodnościach zapomina się jednak natychmiast po odpaleniu silnika.
Foto: praca własna
***
Pierwszy kłopot to wgramolenie się za kierownicę, na siedzisko leżące równo z progiem. Drugi – skręcenie bioder w lewo, by sięgnąć do pedałów (wyprostowana lewa noga trafia dokładnie w hamulec – to ciekawe, bo nieraz już widywałem pedały przesunięte w prawo, ale nigdy w lewo). Po odruchowym zapięciu pasa trzeba… zaraz go odpiąć, inaczej nie dosięgniemy stacyjki schowanej głęboko pod kokpitem. A jeśli mamy postawiony dach, trzeba jeszcze pamiętać, by drzwi otwierać i zamykać wyłącznie przy opuszczonym oknie – bo podniesiona szyba nie przejdzie przez obrys dachu.
Silnik odzywa się głośno, pierwszy bieg wchodzi z oporem (kolejne zresztą też). Ale w momencie ruszenia zaczyna się magia.
Roadster ma tylko jedno zadanie – dawać kierowcy radość. Spitfire wywiązuje się zeń wzorowo: nie oferuje wiele przestrzeni, kierowcy wykręca wręcz wszystkie stawy, ale jak mało który samochód stapia się w całość z człowiekiem i otoczeniem.
Sprzęgło bierze ostro, lecz nie zbyt gwałtownie. Niewspomagana kierownica zrazu wydaje się mało bezpośrednia – jej skrajne położenia dzielą aż prawie cztery obroty, ale to tylko kwestia dużego zakresu skrętu, pozwalającemu zawrócić na zaledwie 7,3 m. W praktyce kierownica pracuje bardzo precyzyjnie, bez żadnego luzu, upodabniając przednie koła do części ciała kierowcy – tak jak dobrze dobrane narty stają się przedłużeniem nóg. Dlatego też w Triumphie, mimo archaicznego podwozia, na krętej, górzystej trasie testowej czułem się równie pewnie jak w nowej Hondzie. Nie występują np. typowe dla osi sztywnych uślizgi tyłu na zewnątrz łuku, po najechaniu na wybój czy studzienkę. Komfort resorowania też okazał się znośny, bo prawdziwie wyścigowa twardość w autach seryjnych pojawiła się dopiero współcześnie.
Dziennikarze sprzed półwiecza kręcili nosem na nerwowe przejścia z pod- w nadsterowność, ale oni, wtedy, każdy samochód testowali na granicy poślizgu. Dziś tak się nie jeździ: rozsądne prędkości pozostawiają niemal współczesny margines bezpieczeństwa, a radość pozostaje. Pamiętać trzeba tylko o hamulcach – niewspomaganych i pamiętających lata 50-te, więc odstających nawet od rocznika samochodu. Skuteczne kontrolowanie szybkości wymaga mocnej stopy i oczywiście pomyślunku, zwłaszcza na zjazdach (najlepiej po prostu nie rozpędzać się tam, gdzie potrzebne może być nagłe zahamowanie). Bardzo niedzisiejsze hamulce to jednak chyba jedyna wada auta dotycząca własności jezdnych.
Moc samochodu – odprężonego, ale z gaźnikiem Webera i wydajniejszym chłodzeniem – trudno ustalić, ale i dawniej leylandowska jakość produkcji mocno różnicowała poszczególne egzemplarze: europejskiej półtoralitrówce niemieccy dziennikarze “AMiS” zmierzyli 12,9 sekundy do setki, szwajcarscy z “Automobile Revue” – już 14,9. Ja stopera nie włączałem, za to dużo deptałem po pedałach – czasem wszystkich na raz, bo przekładnia Morrisa Mariny lubi zgrzytnąć przy szybszej zmianie biegu na raz. “Nie zauważyłam” – powiedziała mi potem Renata, ale ona zapewne daje synchronizatorom więcej czasu, podczas gdy ja, na stromych pagórkach i serpentynach, starałem się nie tracić niepotrzebnie rozpędu. Chcąc sprawnie wachlować drążkiem trzeba mechanizmom pomagać – to jeden z uroków pierwotnej, analogowej techniki, ale też kolejne źródło radości. Warto też czasem zerknąć na wskaźniki: Właścicielka zaprzecza, żeby silnik się grzał, ale na większych podjazdach (a także w korkach, w które nieopatrznie wpakowaliśmy się dwukrotnie) termometr wody nie stoi w miejscu. Choć prawda, że bezpiecznego przedziału nie opuszcza.
Radość z jazdy nie musi się wiązać z wysokimi prędkościami, wymaga natomiast zaangażowania kierowcy. Dlatego najfajniejsze drogi są kręte i strome, a najfajniejsze auta to te bez dachu nad głową i wiatrochronu za plecami – niekoniecznie rekordowo mocne, ale ochoczo przyspieszające i bezbłędnie podążające za ręką kierowcy.
Foto: mojej żony
Silnik Spitfire’a robi dużo hałasu. “Więcej ryczy niż jedzie” – powiedziałby niejeden osiedlowy upalacz, ale umiarkowane osiągi tylko wzmagają radość, bo można je bezstresowo wykorzystywać. Dokręcanie biegów przy przyspieszaniu i redukcje z międzygazem przed zakrętami – czasem nawet po dwie, jak na torze wyścigowym – pozwalają poczuć się lepszym kierowcą niż się naprawdę jest. Wprawdzie pod górę momentami brakuje pary (współczesne samochody zupełnie odzwyczaiły nas od tego zjawiska), a na autostradzie trudno przekroczyć 100 km/h (bolą wtedy bębenki w uszach, a huragan chce pourywać głowy), ale na niższych biegach, w lewej połowie szybkościomierza, emocji jest aż nadto.
Autostradową setkę zmierzyła mi Ania GPSem – bo szybkościomierz niby działa, ale faluje z amplitudą nawet ponad 20 mph (właściwa, GPSowa szybkość leży bliżej maksimum wahań). Obrotomierz wskazuje wtedy 3.200, przy 50-tce 2.300 na trójce: nie wiem, na ile odczyty są rzetelne, bo mnie wydają się zbyt niskie, ale dają punkt odniesienia. Nerwowe są zresztą nie tylko wskaźniki: nawet na równej drodze karoseria dygocze jak w gorączce, maska silnika drży tak, że po pierwszym ruszeniu wziąłem ją za niedomkniętą (nie była), podobnie drzwi, boczne szyby i całe wnętrze. Przy wyższych prędkościach auto wpada w lekki, lecz irytujący rezonans, przenoszący się na organy wewnętrzne jadących (być może to sprawka niewyważonego wału napędowego, ale ja tylko zgaduję). To wszystko, wraz z hukiem powietrza i mechanizmów, na pewno nie każdy polubi.
Niektórzy jednak dadzą się za to pokroić: Renata nie chce już jeździć innymi autami, a redaktor “Automobile Revue” w 1977r. pisał: “to budujące, że producenci brytyjskich roadsterów nie ulegli modzie na bujające łajby i wciąż myślą o automobilistach szukających Radości – tych, którym nie przeszkadza ustawiczne skrzypienie karoserii i którzy lubią przy aucie pogrzebać, doceniając łatwy dostęp do mechanizmów”. Artykuł podawał testowe zużycie paliwa: przy stałej prędkości 80 km/h zaledwie 5,3 litra na 100 km, w dynamicznej trasie – 7,6 litra (pismo jest szwajcarskie, więc pewnie chodziło o jazdę górską). Renata mówi raczej o dziesięciu litrach, ale ona jeździ głównie w mieście, w ruchu intensywniejszym niż wyobrażał sobie jakikolwiek redaktor z lat 70-tych.
Żywioł roadstera jest jednak gdzie indziej: z dala od wielkomiejskiego tłoku i korków, pośród gór, łąk, lasów i jak największej liczby zakrętów. Tam można docenić zwinność, poręczność i analogowość autka nie czując niedosytu, jaki pojawia się na dłuższych prostych. Odrobinę szkoda, że w Spitfirze jest stanowczo zbyt głośno, by włączyć sobie stare przeboje Shakin’ Stevensa (LINK1 LINK2 LINK3), ale muzykę zawsze można mieć w głowie 🙂
Foto: mojej żony
***
W 1976r. Triumph Spitfire wygrał główną nagrodę w niemieckim konkursie prasowym – niestety był to konkurs o tzw. “Srebrną Cytrynę”, przyznawaną najbardziej awaryjnemu samochodowi roku.
Szczęśliwą triumfatorką została nauczycielka z Bonn, pani Christel Sennlaub, która zapłaciwszy za swoje marzenie 11.664 DM cieszyła się tylko pięć dni: po takim czasie zakleszczył się zamek kierowcy, zmuszając właścicielkę do akrobatycznych wyczynów przy wsiadaniu z prawej strony. Później zepsuł się zamek bagażnika, a dzień po wymianie ich obu ducha wyzionął silnik – przy przebiegu poniżej 5.000 km. Serwis wymienił go na gwarancji (“jeden z tłoków znaleźliśmy w misce olejowej, w drobnych kawałkach“), ale nowa jednostka od nowości pożerała kilkakrotnie zbyt dużo oleju. Niedługo potem rozpadł się wał napędowy i tylny most – a to wszystko w mniej niż rok po zakupie. W ów rok auto spędziło w serwisie 114 dni.
Niemiecki importer zwrócił pechowej klientce 100% zapłaconej ceny – a ona, z odzyskanymi pieniędzmi, poszła do… salonu Triumpha, by zamówić drugi egzemplarz!! I jak tu nie wierzyć w uzależniającą moc British roadsterów…?
O jakości BLMC z lat 70-tych można pisać wiele, ale… 50-letnie auta rzadko miewają fabryczne części, a na współcześnie odbudowane egzemplarze właściciele nie narzekają. Zwłaszcza że newralgiczne elementy – jak chłodzenie czy kapryśne gaźniki SU – zastępuje się dzisiaj bardziej niezawodnymi. Zostaje natomiast charakter British roadstera: tłukące się drzwi, szyby i kokpit, maska silnika falująca, jak gdyby miała zaraz odfrunąć, huragan zagłuszający własne myśli i niszczący damskie fryzury najdalej po pierwszym wrzuceniu czwórki, a do tego wykręcone biodra, toporna przekładnia i ogólna konieczność pełnego zaangażowania w jazdę (słabych hamulców nie wspomnę, bo rozmawiamy o zabytkach).
“Wspaniała przejażdżka, ale na co dzień wolę pozostać przy naszym SLu” – powiedziała na koniec moja Ania – “tam wysiadam zrelaksowana nawet po tysiącu kilometrów“. Tymczasem Renata – która podążała za nami właśnie naszym SL-em – w fotelu pasażera na moment przysnęła. Przy otwartym dachu, na krętej drodze połykanej w tempie podnoszącym chwilami temperaturę silnika Triumpha i przeforsowującym synchronizatory jego przekładni. To chyba najlepsze podsumowanie automobilowej różnorodności. A może tylko wielorakości ludzkich charakterów…?
Foto tytułowe i końcowe: praca własna
Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)
Ech, panie dzieju, kiedyś to brytyjska motoryzacja była potęgą wielkością ustępującą tylko motoryzacji amerykańskiej.
MG, Triumph, Volseley, Humber, Austin, Rover, Riley, Morris, Hillmann czy Gordon.
A dziś? Dziś zostały jakieś żenujące popłuczyny.
Jedno z aut z mojego garażu marzeń – głównie za tą wspaniałą maskę w stylu Jaguara E-type. Na łamach bloga testowałeś Fiata X1/9, MX-5, MG, teraz Spitfire’a – ciekaw jestem, który z nich najbardziej przypadł Ci do gustu?
I na koniec taka myśl odnośnie nazewnictwa – my nazywaliśmy nasze samoloty wojskowe: Czapla, Mewa, Żubr, Łoś, podczas gdy Anglosasi: Jędza (Hellcat), Napalony Kocur (Tomcat), Złośnik (Spitfire), Huragan (Hurricane) – z taką bezczelnością wygrywa się wojny 😉
Żubr, bóbr, k—-, łoś – to są zwierzęta żyjące w Polsce jak głosił cytat z “Chłopaki nie płaczą” 😉 w ogóle nazewnictwo naszych samolotów czy pojazdów wojskowych to istny zwierzyniec, choćby Rosomak, Tur, Bóbr, Karaś no i Tarpan Honker gdzie nazwa to onomatopeja krzyku gęsi oraz kryptonim natarcia polskich wojsk na wzgórza Monte Cassino. Chyba pewnym wyjątkiem jest trał przeciwminowy Bożena – a przynajmniej tylko tego kojarzę z niezwierzęcej nazwy
Bożena jest słowacka. Słowacy lubią nazywać uzbrojenie kobiecymi imionami, zwłaszcza armatohaubice (Zuzana, Eva).
Moje ulubione polskie niezwierzęce nazwy uzbrojenia to okręty typu 1241RE z lat 80. – ORP Rolnik, Górnik, Hutnik i Metalowiec. Ten ostatni miał dodatkowy smaczek, bo śmialiśmy się, że pływają nim fani Slayera i Sepultury.
Mnie się najbardziej chce śmiać, że okręt nazwaliśmy Orzeł, a samolot – Karaś 😀
Samochody, o które pytasz, pochodzą z różnych epok. Spitfire jest fenomenalny, MX-5 też, ale w inny sposób – jest po japońsku perfekcyjna, Spitfire to jednak wynalazek dla angielskiego dżentelmena w tweedzie i pilotce, deszczoodpornego i przywykłego do wiecznych humorów maszyn :-). Ale bardzo bym chciał jeszcze zaliczyć MGB i ewentualnie Austina-Healeya 3000. To drugie może być trudne, ale na to pierwsze cichą nadzieję mam 🙂
W młodości mój samochód marzeń, zresztą do tej pory mi się podoba, podobnie jak TR4A. Ale jak okrzepłem i mógłbym myśleć o kupnie Spitfiera, to okazało się, że się do niego nie mieszczę i z marzeń zostały tylko wspomnienia o marzeniach. Pod koniec lat 80. jeździło ich trochę po Polsce, przypuszczam że z powodu relatywnie niskiej ceny (bo mały niepraktyczny, przyczepki na działkę nie pociągnie – nie to co Maluch).
O ile mi wiadomo, w latach 60-tych PKO sprzedawało za dewizy sedany Triumph Herald (te, na których bazował Spitfire). Ale podobnie jak Sunbeamy Imp, wszystkie szybko poznikały z dróg z powodu braku części.
Nie czytałem nigdzie o polskiej sprzedaży samego Spitfire’a, ale coś na rzeczy musi być, bo ten model pojawia się w komedii “Nie lubię poniedziałku”. Czyli musiał być dostępny dla ekipy filmowej.
Czytałem, że wynajem tego samochodu do Nie lubię poniedziałku kosztował więcej niż gaże aktorów. Spitfire grał też w “Poszukiwany, poszukiwana” i z racji innego koloru raczej nie był to ten sam egzemplarz.
Wiem, bo mój ojciec po sprzedaniu Hillmana Minxa, przymierzał się do kupna Heralda bo to był naprawdę powiew nowej stylistyki w nieco zatęchłej angielskiej motoryzacji. Ale moja babcia to była prywatna inicjatywa i zostawienie niemałej kwoty dewiz w Banku Pekao, wiązało się z niechybnym trzepaniem przez Urząd Skarbowy (zresztą tak jak teraz). A to były czasy domiarów i wymiarów. Skończyło się na prawie nowej Warszawie M20 model 201 rocznik 1961 kupionej od szczęśliwca który wylosował ją na książeczkę samochodową PKO
Warszawę na pewno łatwiej było utrzymać w ruchu.
@SzK: Ten Triumph był dostępny, gdyż należał do osoby ze środowiska filmowego, a konkretnie do aktora Witolda Dębickiego (znanego m.in. jako dyrektor zakładu wulkanizacyjnego ze “Zmienników”, czy podinspektor Sawka, przełożony i przyjaciel komisarza Halskiego w “Ekstradycji”).
@Jerzy: W “Poszukiwanym, poszukiwanej” Spitfire był nie tylko innego koloru, ale też i innej generacji.🙂
Tego już nie wiedziałem. Ale w takim razie nic dziwnego, że tyle kosztował. Znam przypadek człowieka ze środowiska filmowego, który kupił starą ruderę w ładnym miejscu, po czym załatwił, żeby tam nakręcić film z wyższej półki, bardzo znanego reżysera. W ten sposób ruderę wyremontowali mu do bardzo dobrego stanu z budżetu filmowego. Rodzina mieszka do dziś. Tak to jest z “publicznym” finansowaniem czegokolwiek na świecie.
Mnie nie dane było się przymierzyć i przeglądając ogłoszenia sprzedaży czasami zastanawiam się czy większą barierą będzie przekonanie małżonki, czy moje 182 cm wzrostu.
Ja z moimi 173 cm mieszczę się do każdego auta, więc nie jestem miarodajnym testerem. Co do Małżonki: moja jeździ ze mną na 80% “przejażdżek po godzinach” i bardzo lubi klasyczne auta, ale przy Spitfirze powiedziała, że jednak wiatru i łomotu tutaj zbyt dużo. Ale Właścicielką też jest kobieta, która to auto uwielbia. Tak więc w obu kwestiach nie ma innej rady jak po prostu spróbować.
Pytanie jaki byłby odbiór, gdyby to Ania sama prowadziła. Co innego siedzieć i cierpieć katusze, a co innego samemu je wywoływać 😉
To oczywiście prawda, ale kierowcy też mają różne gusta 🙂
Piękny samochód dający wiele radości.
Coś wiem na temat jego szczelności, ponieważ miałem okazję nim jechać w potężnej ulewie. Można sobie spokojnie darować zamykanie dachu. Woda leje się z każdej strony a dodatkowo jeszcze na kolana gdzieś z podszybia i jakimś cudem na stopy. Po pięciu minutach chlupie w butach, więc na wycieczkę w deszczu warto założyć kalosze.
Do tego gdzieś wyparowuje cała przyczepność, za to szyby zaparowują natychmiast.
To raczej auto na ładną pogodę 😉
Czyli typowo po angielsku 🙂
Mój wujek z Kęt ma MG TD (testowane tu kiedyś) i mówi, że w deszczu leje się tylko w prawym kąciku szyby czołowej. Wtedy jadąca na prawym fotelu ciocia musi uszczelniać to miejsce szmatami, które zawsze są w pogotowiu. Oni na rajdy jeżdżą w każdej pogodzie, tyle że w nieładnej jest to mało przyjemne.
W Anglii trudno o dobrą pogodę, ale angielska flegma pozwalała godnie znosić podróże we mgle i deszczu kabrioletem z nieszczelnym dachem. W zanadrzu zawsze był parasol.
Bytyjczycy są z urodzenia deszczoodporni. Nawet w ulewach chodzą nieraz bez parasoli i wcale nie widać, żeby im to przeszkadzało 🙂
Czy tych federalnych gum nie można odkręcić, żeby nie szpeciły, czy wtedy drogówka dowód zabierze? 😉 Tak nie pasują, jakby kawał opony od traktora ktoś przyczepił
Szczerze, to nie mam pojęcia. Być może wiązałoby się to ze zmianą całych zderzaków, które wcale niekoniecznie musiałyby pasować do tej wersji.
Gratulacje i wyrazy uznania dla Renaty! Miło poczytać, że ludzie nie tylko posiadają tak wyjątkowe i piękne samochody, ale jeszcze potrafią się nimi cieszyć na codzień, urozmaicając przy okazji nasz motoryzacyjny krajobraz 😉
Przejechałbym się takim Triumphem, o ile bym się do niego zmieścił 😉 Nigdy nie miałem przyjemności obcować z prawdziwym brytyjskim roadsterem, ale do Mazdy MX-5 NB się nie mieszczę. Tzn. jestem w stanie ją prowadzić, ale nie mam jak zrobić tego sprawnie, bo nogi nie mieszczą mi się pod kierownicą i uda przylegają do dolnej części koła kierownicy. Właściciel twierdzi, że dałoby się zmodyfikować mocowanie fotela żeby był niżej, oraz zamontować mniejszą kierownicę, ale… ja już mam swojego roadstera – 21-letnie BMW Z4.
XXI-wieczny roadster, choć zupełnie inny od brytyjskiego klasyka, to stanowi dla mnie świetną odskocznię od ponad 500-konnych limuzyn, którymi jeżdżę na codzień. Oczywiście Z4 nie ma aż tak pierwotnego charakteru, ale wciąż daje mnóstwo radości i oferuje coś jeszcze – nie wymaga żadnych wyrzeczeń. Bagażnik zmieści jedną dużą walizkę lub dwie małe, a pakując się w miękkie torby bez problemu można jechać we dwójkę na dwutygodniowe wakacje. Prędkość podróżna w zasadzie jest w nim dowolna. Co ciekawe, to we współczesnych kabrioletach nawet nie trzeba zakładać dachu żeby nie padało do środka, wystarczy mieć wiatrołap i jechać powyżej 100 km/h, a resztę załatwi aerodynamika. Sprawdziłem w dwóch samochodach – w swoim Z4 oraz w Bentley Continentalu GTC i to faktycznie działa.
Tak czy inaczej to właśnie jest w motoryzacyjnej różnorodności piękne – trzeba próbować żeby wiedzieć, czego się chce. Dla mnie samochody klasy GT okazują się być za ciężkie i zbyt luksusowe jak na zabawkę, za to podstawowe roadstery, mimo fantastycznych właściwości jezdnych, są za słabe. Mój ideal powinien jednak mieć więcej cylindrów i moc pozwalającą na zakrętach puścić trochę bieżnika z dymem, ale masa wciąż musi pozostawać na rozsądnym poziomie. Dlatego dla mnie idealnym roadsterem byłby BMW Z4 M albo któryś z mocniejszych Boxsterów.
Wracając do Spitfire’a, to jeden z moich klientów trzyma takiego na Gibraltarze. Jak sam twierdzi, na tamte warunki jest idealny, bo nie trzeba zakładać dachu, dzięki małym wymiarom wszędzie się zmieści, a odległości są na tyle małe, że Triumph nie zdąży się zepsuć 😉
Z kolei Brytyjczycy mają wspaniały zwyczaj jeżdżenia wszystkim przez cały rok i z moich drogowych obserwacji wynika, że brytyjskie roadstery (także MG i TVR-y) faktycznie się psują, bo od czasu do czasu widać je na poboczach autostrady. Co do szczelności nadwozia, to też widać, że ciekną jak wszystkie inne brytyjskie kabriolety z tamtej epoki. Tylko że… Co z tego?! Gdyby w samochodach chodziło jedynie o to, żeby były niezawodne, to każdy by jeździł Toyotą, a taki świat na trzeźwo byłby nie do przyjęcia 😉
Moja ostatnia uwaga dotyczy słynnej brytyjskiej pogody. Roczna suma opadów w Londynie nie odbiega znacząco od tej w Warszawie, jednak ten deszcz zupełnie inaczej rozkłada się w czasie. Jest więcej dni deszczowych, ale opady są łagodniesze. Niby pada, ale faktycznie można chodzić bez parasola, a prawdziwe ulewy w Polsce są bardziej uciążliwe niż w Anglii.
No właśnie, gdzie jest granica między GT a roadsterem? Masa? Moc? Stosunek mocy do masy? Wygoda lub jej brak? Pamiętam, że jak wchodził na rynek Lexus RCF, to był krytykowany za zbyt dużą masę, a całkiem niedawno przeczytałem, że jest jednym z lżejszych w swoim segmencie. No i chyba nie jest GT, bo tą rolę pełni LC. A jak sklasyfikować np. Corvette? Vipera? Czy Jaguara F-type? No dobra, ten ostatni to GT:)
Nie ma ścisłej definicji. Każdy lubi inny poziom warczenia i rzucania. Poza tym to ogromnie się zmienia z biegiem lat: mnóstwo jest ludzi, których moda skłania do zainteresowania youngtimerami, a przy pierwszej próbnej jeździe słychać tekst – to ma być Mercedes? Przecież Yaris mojej żony jeździ ciszej i wygodniej!! Tak więc nie da się ustalić arbitralnie żadnej granicy – trzeba samemu sprawdzić i zdecydować, czy coś lubimy czy nie.
“Dać się pokroić” to może być w moim przypadku dosłowne bo 2 metrach nie wyobrażam sobie kierowania tym pojazdem. A szkoda bo to niemal legendarne auto dla mnie – myślę british roadster – widzę Spitfire. W ogóle to jest styl. Ubiór pilota myśliwca w chłodniejsze dni uzasadniony w pełni. Koniecznie w brytyjskiej zieleni wyścigowej. Co do zderzaków (które ja bym osobiście zdjął w ogóle jakby był problem z oryginałem) to zapomnieli zlikwidować i obrysowki 🙂
Niestety, roadstery były i zwykle do dzisiaj są ciasne…
Niestety klasyczna motoryzacja faworyzuje mniej rosłych kierowców, dla “dryblasów” pozostają Amcary 😉
Spitfire może i został obwołany zwycięzcą BoB, ale po pierwsze, bitwa zakończyła się w zasadzie remisem, a po drugie, Spitfire doskonale się prezentował na ziemi i w powietrzu, nie sposób mu odmówić możliwości i sukcesów, ale korzystny wynik w BoB to zasługa przede wszystkim tych pokracznych i garbatych Hurricane’ów, nie Spitów 🙂