PRZEJAŻDŻKA PO GODZINACH: DLA ELISE’Y
Słynny utwór “Dla Elizy” Ludwiga van Beethovena został napisany… nie wiadomo dla kogo.
Rękopis odnalazł się dopiero 40 lat po śmierci kompozytora i szybko zaginął ponownie. W międzyczasie nie widział go nikt poza znalazcą – niemieckim muzykiem i akademikiem, Ludwigiem Nohlem. Tylko jemu zawdzięczamy wydanie pięknej melodii i… jej tytuł, który podobno pochodzi od samego Beethovena, ale dowodów na to brak (poza słowem Nohla). Nie mamy też pojęcia, kim była tajemnicza Eliza: niektórzy twierdzą, że chodzi o sopranową śpiewaczkę nazwiskiem Elise Barensfeld (którą kompozytor mógł uczyć gry na fortepianie, choć to też niepotwierdzone), inni – że chodziło o niejaką baronową Therese von Droßdik (z domu Malfatti), o której względy Beethoven bezskutecznie zabiegał i która na pewno przechowywała manuskrypt utworu, zanim ten zaginął. Ale po co zmieniać jej imię? Prawdy nie dowiemy się zapewne już nigdy.
Co innego z Lotusem Elise – tutaj tożsamość dawczyni imienia jest zupełnie jasna.
***
W początkach lat 90-tych segment zabawkowych roadsterów przeżywał renesans, lecz przyszłość Lotusa wisiała na włosku. Cywilnych klientów nie było, a firmowy zespół Formuły 1 zbankrutował. Ówczesny właściciel firmy, koncern General Motors, postanowił sprzedać upadający oddział, ale nie znajdował chętnego. W końcu, w sierpniu 1993r., zgłosił się 61-letni Włoch, Romano Artioli: dealer Ferrari i importer samochodów japońskich, usiłujący wskrzesić markę Bugatti.
Artiolego interesował przede wszystkim doświadczony zespół inżynierów Lotusa, których filozofia różniła się od tej z okolic Modeny i mogła przysłużyć się nowożytnym Bugatti. Poza tym – kogo nie kusiłoby posiadanie aż dwóch automobilowych legend? Artioli firmę więc kupił i zaraz polecił skonstruowanie następcy ultraprostego i ultralekkiego Lotusa 7. Poszło zadziwiająco szybko: prototyp został zaprezentowany po ledwie dwóch latach, 12 września 1995r. we Frankfurcie.
“Kiedy mój dziadek kupił Lotusa, przeprowadziliśmy się do Norwich. Miałam wtedy 2,5 roczku i nie mówiłam po angielsku, więc zamiast do żłobka chodziłam z dziadkiem do pracy” – wspomina wnuczka Romano Artiolego, Elisa. To ona dała nowemu Lotusowi imię, otrzymując przy tym niezwykle odpowiedzialne zadanie pokazania go światu: gdy na frankfurckiej wystawie opadła zakrywająca prototyp zasłona, siedząca w kabinie trzylatka powiedziała z uśmiechem: I AM ELISE. Niedługo później dziadek podarował jej egzemplarz auta, choć na poprowadzenie go Elisa musiała poczekać kilkanaście lat.
Gwiazda Artiolego błyszczała tylko przez moment. Model Elise pojawił się dokładnie 10 dni przed zamknięciem fabryki w Capogalliano – na osłodę zostały tylko wspomnienia tej krótkiej chwili, gdy dobiegający emerytury biznesmen kierował markami Bugatti i Lotus, wciąż pozostając największym w świecie sprzedawcą Ferrari.
Foto: materiał producenta
Jego wnuczka do dziś posiada jeden z pierwszych produkcyjnych egzemplarzy Elise oraz egzemplarz oficjalnie ostatni, z końca 2021r. (na zdjęciu). Pozostaje też niepisanym ambasadorem marki i myśli o podróży dookoła świata – za kierownicą roadstera nazwanego jej imieniem. Niewielu ludzi na świecie ma możliwość choćby pomarzyć o takiej przygodzie.
Foto: materiał producenta
***
W 1962r. Lotus zrewolucjonizował samochodowe wyścigi wprowadzając konstrukcję skorupową (monocoque) – zamknięty profil z blachy aluminiowej, poprzecinany przegrodami i służący jako punkt mocowania wszystkich podzespołów. Zbudowany tak bolid Formuły 1, nazwany Lotus 25, charakteryzował się trzykrotnie wyższą sztywnością skrętną niż poprzednik, a ważył mniej. Tak firma wprowadzała w czyn dewizę swego założyciela, Colina Chapmana: “uprość i dodaj lekkości“. Na rynku cywilnym tę samą ideę ucieleśniał wspomniany już Lotus 7.
Lotus Elise, jako duchowy spadkobierca 7-mki, musiał iść w jej ślady. Kluczowym elementem znów stała się struktura nośna – która znów była rewolucyjna, bo wykonana z nitowanych i klejonych elementów z ekstrudowanego aluminium. Zaprojektowali ją Julian Thomson i Richard Rackham, we współpracy z norweską firmą Norsk Hydro.
materiał producenta
“Swą kolejną pracę podjąłem u Volkswagena” – wspominał Julian Thomson – “gdzie na jeden reflektor przeznaczano budżet większy niż u Lotusa na całe auto“. To daje do myślenia i przywołuje porównanie Koeniggseggów z Bugatti Veyronem: oba przykłady pokazują, że właściwa filozofia i ludzki geniusz potrafią skutecznie zastąpić miliony, a czasem i miliardy dolarów. Dość powiedzieć, że gotowy szkielet Elise – ten z powyższej ilustracji – ważył całe 68 kg, przy sztywności skrętnej 13.500 Nm na stopień – podczas gdy np. Ferrari 355 mogło się pochwalić tylko 10.500 Nm. Co bardzo ważne, konstrukcja Elise była łatwa i tania w produkcji.
Zawieszenie wykorzystywało podwójne wahacze poprzeczne przy wszystkich kołach, ze współosiowymi sprężynami i jednorurowymi amortyzatorami, oraz opatentowanymi przez Lotusa, ekstrudowanymi wspornikami. Wentylowane, kompozytowe tarcze hamulcowe mierzyły 282 mm, tarcze kół – 5,5 x 15 z przodu i 7 x 16 z tyłu (wymiary opon – 185/55 R15 i 205/50 R16). O wspomaganiu czegokolwiek nie mogło być mowy – wszak to potworne marnotrawstwo masy. Hamowanie i kierowanie odbywały się więc wyłącznie siłami kierowcy, co jednak w ogóle nie przeszkadzało w samochodzie ważącym 720 kg i skupiającym na przedniej osi zaledwie 32% masy. Środek ciężkości znajdował się przy tym tylko 470 mm nad ziemią.
“The most fun on four wheels” – mówił oficjalny komunikat prasowy. Julian Thomson stworzył zgrabną, zadziorną sylwetkę, pozbawioną wszystkiego, co zbędne. Tu każdy szczegół ma sens: mini-skrzydełka przy przednim zderzaku i szeroki spoiler tylny współdziałają z dyfuzorem wytwarzając aerodynamiczny docisk, swą funkcję ma też każdy z wlotów powietrza, a przednia i tylna skorupa – zwane po angielsku clamshells i wykonane z kompozytu na bazie włókna szklanego – zdejmują się w całości, by ułatwić serwisowanie.
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Jedynym stalowym elementem struktury była galwanizowana rama pomocnicza niosąca centralnie umieszczony silnik (użyta niechętnie, ale konieczna z uwagi na obciążenie cieplne). Aluminiowe były za to blok i głowica silnika: roverowskiej, dwuwałkowej czterocylindrówki serii K o pojemności 1,8 litra, z czterema zaworami na cylinder i wielopunktowym, elektronicznym wtryskiem. Stopień sprężania 10,5 pozwolił wykrzesać 118 KM przy 5.500 obrotów i 165 Nm przy 3.000.
Że co, mało? Nie zapominajmy, że cały zespół napędowy, razem z pięciobiegową skrzynią, ważył 130 kg, a cały samochód, po zatankowaniu – 720. Dzięki temu skromniutka moc przełożyła się na 5,8 sekundy do setki, 14,4 sekundy na ćwierć mili, 18 sekund do 160 km/h i maksymalną prędkość 202 km/h. Najważniejsze jednak – jak zawsze w Lotusach – było prowadzenie.
Foto: praca własna
Ogłoszona przy premierze cena 19.950 funtów zawierała torbę dopasowaną do kształtu (symbolicznego) bagażnika i tekstylny dach, który jednak nie dawał gwarancji szczelności: “przecieki nie mogą być podstawą reklamacji” – uprzedzał lojalnie producent. Na okoliczność parkowania pod chmurką można było dokupić nieprzemakalną plandekę, jednak jazdę – jak to w brytyjskich roadsterach – zarezerwowano dla ludzi pogodoodpornych.
Były jeszcze inne opcje: hardtop z tworzywa, metalizowany lakier za 690 funtów, instalacja radiowa za 150, skórzana tapicerka za 585, światła dzienne za 255 i alarm z immobiliserem za 295. O serwomechanizmach, elektrycznych szybach, centralnym zamku czy airbagach mowy nie było. Jedynie w krajach tropikalnych oferowano klimatyzację – tyle że ponoć słabą i awaryjną.
***
Tomasz, z którym spotkałem się w ostatni dzień lipca, jest posiadaczem licencji wyścigowej – kwalifikuje się więc do grupy docelowej tego modelu. Jego Elise pochodzi z 2000r. i należy do specjalnej serii 111 S. Ma w związku z tym silnik z oryginalnym, roverowskim systemem płynnej zmiany faz rozrządu VVC (zmienne fazy uzyskuje się tu przez mimośrodowy napęd wałka, zmieniający jego prędkość kątową w fazie otwartych i zamkniętych zaworów). Wypłaszcza on krzywą momentu i podnosi osiągi na 143 KM przy 7.000 obrotów, 174 Nm przy 4.500, 213 km/h i 5,4 sekundy do setki. Do tego dochodzi ciaśniej zestopniowana skrzynia, krótszy tylny most, wygodniejsze fotele, akrylowe pokrywy reflektorów, zmieniony tylny spoiler i kilka innych drobiazgów.
Tomasz przywiózł z sobą rekwizyt – fragment struktury nośnej Elise. Na zdjęciach widać ekstrudowane profile i ich łączenia czerwonym klejem, utwardzanym w temperaturze 200 stopni. Dzięki nim udało się skonstruować 68-kilogramowy szkielet pełnowymiarowego samochodu, o sztywności wystarczającej do wyścigów torowych. Unikatowa budowa czyni jednak nadwozie Elise nienaprawialnym – przynajmniej oficjalnie, bo w świecie żyją specjaliści, którzy się podejmują.
Foto: praca własna
Ten sam szkielet znalazł się potem w Oplu Speedsterze, a także w Hennessey Venom i Tesli Roadster – udowadniając, że potrafi znieść moce powyżej 1.200 KM i prędkości ponad 430 km/h. To w zasadzie najlepsze, co można wyczarować z metalu: dalszy postęp przyniosły dopiero konstrukcje z włókien węglowych.
Foto: praca własna
Ledwie widzialne, poziome prążki wyznaczają grubość warstwy kleju pozostającą pomiędzy elementami po ich ściśnięciu
Foto: praca własna
“Ekstrudowane profile robią wizualne wrażenie solidności i jakości – dlatego też postanowiliśmy wykorzystać je również dla efektu, robiąc z Elise coś w stylu inżynierskiej rzeźby” – mówił w wywiadzie Thomson – “a szczególną dumą napełniają mnie pedały“. Nawet nie będąc inżynierem można tu dostrzec majstersztyk.
Fotografowanie zaczęliśmy jeszcze przed ruszeniem, by obrazowo ukazać rozmiar roadstera. Rozstaw osi 2.300 mm, długość 3.726, szerokość 1.719, wysokość 1.202 – tyle wyczytamy byle gdzie, ale liczby wrażenia nie robią. Co innego zaparkowanie przy…
…nie, nie przy żadnym wielkim SUVie, bo tam kontrast byłby oczywisty. Ciekawiej wygląda porównanie ze skromną Toyotą Yaris.
Foto: praca własna
Foto: praca własna
No dobrze, przy Starze też później stanęliśmy. Przy okazji pojmując, czemu Tomasz zdemontował wewnętrzne lusterko: przepisy go nie wymagają, a umieszczenie na wysokości reflektorów innych aut naprawdę nie pomagało w nocy.
Foto: praca własna
Powiedzieć o tej sylwetce, że jest dynamiczna, proporcjonalna i ponadczasowa – to nic nie powiedzieć. Ciekawsze rzeczy opowiadał Tomasz: np. że w większości “opływowych” aut wielkoseryjnych strumień powietrza wpada pod maskę, gdzie napotyka chłodnicę, silnik i gródź – trzy kolejne żagle ustawione pod wiatr. W Elise strumień wypada tak samo łatwo jak wpada, ustawiając się przy tym wzdłuż szyby czołowej i… generując aerodynamiczny docisk, niczym przednie skrzydło bolidu F1.
Foto: praca własna
Nawet chłodnica pod maską nie stoi, a leży. Tutaj poznałem też lotusową lekkość: przednia pokrywa wydaje się być wykonana z tektury – jest tak lekka i giętka, że aż strach trzymać ją w dłoni (a trzymać trzeba, bo w górze nie podtrzymuje jej żaden patyk ani tym bardziej teleskopy). Bardzo głęboko siedzący akumulator jest trudno dostępny, ale obniża środek ciężkości.
Foto: praca własna
Szyba czołowa Elise trafiła nie tylko do Hennessey i Tesli, ale też do Sbarro – dzięki czemu pobiła drogowy rekord prędkości, poleciała w kosmos i nurkowała. Majstersztykiem jest pojedyncza wycieraczka obsługująca tak silną krzywiznę: ograniczona powierzchnia oczyszczania zmusiła konstruktorów do przesunięcia miejsca kierowcy w prawo, a pasażera – maksymalnie do tyłu, bez możliwości przestawienia (fotele nie są więc rozmieszczone symetrycznie i mimo sporej szerokości auta jadący trącają się ramionami).
Foto: praca własna
To najprawdziwsza wyścigówka – z integralnym pałąkiem przeciwkapotażowym, dopracowaną aerodynamiką, silnikiem pośrodku i kołami rozmieszczonymi w samych rogach. Fabryczny prześwit wynosi 16 cm, tutaj jest nieco niższy za sprawą tuningowego, gwintowanego zawieszenia Nitron z regulowaną twardością. Mimo to, w czasie przejażdżki po bocznych drogach nie dobiliśmy podwoziem ani razu, inaczej niż np. w Alfie 166.
Foto: praca własna
Przód wygląda nadzwyczaj bojowo – trochę jak w Porsche, tyle że lepiej. Tu dobrze widać wspomnianą drogę powietrza przez przednią komorę, demontowalną w całości clamshell i zakryte reflektory wersji 111 S. Wisienką na torcie jest żółto-zielony znaczek Lotusa, przywołujący mi na myśl kultowe gry z Amigi.
Foto: praca własna
Tak wyglądają semi-slicki (felgi nie pochodzą tu z 111 S, a z późniejszej wersji 160-konnej)…
Foto: praca własna
…tak – lotusowe zaciski hamulcowe (tarcze są tutaj tuningowe – skręcane, żeliwno-aluminiowe)…
Foto: praca własna
…a tak – prześwitujące spod błotników elementy klejonej struktury.
Foto: praca własna
Tył wygląda analogicznie: ze zdejmowaną skorupą oraz wyciętą w niej pokrywą silnika i… bagażnika (z przodu nie ma przestrzeni ładunkowej, tylko same mechanizmy). Poszerzone błotniki chroni od przodu czarna warstwa zabezpieczająca przez żwirem i drobnymi kamieniami wyrzucanymi spod przednich kół. Pokrywa silnika 111 S jest ponadstandardowo wysoka, z powodu wyższej głowicy VVC.
Foto: praca własna
Mechanizm zmiennych faz rozrządu swoje waży – co w 111 S zostało skompensowane aluminiowymi podnośnikami szyb z perforowanymi korbkami
Foto: praca własna
Jeśli już jesteśmy przy drzwiach – ich zawiasy to też ekstrudowane aluminium
Foto: praca własna
Podniesiony tył epatuje szerokim spoilerem, podwójnym, centralnym wydechem i kratkami imitującymi wyloty powietrza – te ostatnie, jako jedyne w całym samochodzie, nie mają funkcji praktycznej (a wręcz przeszkadzają, bo kryją światło wsteczne i przeciwmgielny halogen, utrudniając wymianę żarówek).
Foto: praca własna
Kluczyki wyglądają jak od tanich kłódek. Obok, dla porównania, położyliśmy filigranowy zaczep do holowania…
Foto: praca własna
…który tak właśnie ma się do zaczepu Mercedesa W204. Colin Chapman byłby dumny!!
Foto: praca własna
Tak wygląda przestrzeń pod maską
Foto: praca własna
Z tą tekturą to niezupełnie żartowałem. “By pracować przy Lotusie, trzeba być po części introligatorem” – śmieje się Tomasz 🙂
Foto: praca własna
***
Przed spotkaniem Tomasz trochę mnie nastraszył. “Mogę dojechać kilkadziesiąt kilometrów, ale nie więcej, bo Elise to zbyt wielki hardkor“. To fakt, że wsiadanie i wysiadanie wymaga specjalnego video-tutorialu, ale wyłącznie przy założonym dachu – bo nieograniczona przestrzeń w górze zmienia postać rzeczy (oczywiście przy założeniu umiarkowanej masy ciała i w miarę sprawnych stawów).
Taką wysokość ma “próg” – udo kierowcy leży w całości poniżej!! Wszystko przez to, że drzwi początkowo miało nie być, na wzór Lotusa 7 (dodano je potem, już po opracowaniu struktury nośnej). “Gdyby nie to, wsiadanie byłoby łatwiejsze, ale wtedy nie zwróciliśmy na to uwagi – byliśmy młodzi i skakaliśmy jak zające” – wspomina Julian Thomson.
Foto: praca własna
“Nie było jeszcze przepisów o ochronie przed uderzeniami bocznymi, ale bez drzwi czuliśmy się zwyczajnie niepewnie” – mówił konstruktor, nie ukrywający swoich inspiracji nie tylko Lotusem 7, ale też motocyklami. Mimo wszystko, ostatecznie dodał obicie tapicerskie progu, czyniąc zeń rodzaj podłokietnika. Z kolei w kwestii foteli wzorował się na Lamborghini Diablo – poza tym, że jeszcze bardziej ścienił je i odelżył.
Foto: praca własna
Tylną szybkę można wyciągnąć, odsłaniając przy tym pałąk. Pałąk budzi zaufanie – w przeciwieństwie do ramy szyby czołowej, która pod naciskiem dłoni odgina się na dobry centymetr!! Nie wiem, czy wytrzymałaby dachujący samochód, ale na szczęście Lotusy są wyjątkowo stabilne.
Foto: praca własna
Mimo skórzanej tapicerki kabina wygląda spartańsko i bardzo bojowo. Dużo w niej nieosłoniętego aluminium, za to wyposażenia mało, a luksusów – zero. Z miejscem nawet nie najgorzej: mierzący 190 cm Tomasz na ciasnotę nie narzeka, choć okazjonalnie trąca pasażera.
Foto: praca własna
Nawet gołym i nieinżynierskim okiem widać, że wyznacznikiem była tu skuteczność, choć ergonomia nie została całkiem zignorowana – nie tolerowano jedynie tkanki tłuszczowej. Z tej perspektywy dobrze widać przesunięcie fotela kierowcy.
Foto: praca własna
Nieosłoniętą, aluminiową strukturę można we wnętrzu zobaczyć. Ekstrudowane pedały pokazywałem już wcześniej, teraz zwrócę jeszcze uwagę na podnóżki – na lewą stopę dla kierowcy i obie dla pasażera.
Foto: praca własna
To ogromne przeżycie – zasiąść za tą kierownicą i włączyć sobie ścieżkę dźwiękową z amigowej gry (włączyć oczywiście w głowie, bo sprzętu audio tu nie ma)
Foto: praca własna
Dwa duże zegary, wyświetlacz wskazujący przebieg, stan paliwa i temperaturę wody, patyki migaczy i wycieraczek oraz rząd guzików oświetlenia zewnętrznego – to całe instrumentarium kierowcy. Obrotomierz nie ma żadnych kolorowych kresek, ale doświadczeni mówią, że nawet regularne domykanie jego skali nie robi na silniku wrażenia.
Foto: praca własna
Aha – są jeszcze suwaki nagrzewnicy i nawiewu z gałką dmuchawy, a poniżej też lampka oświetlenia wnętrza (pod kokpitem, dokładnie jak w Fiacie 128 Sport). To już jednak naprawdę wszystko.
Foto: praca własna
Można przekręcać kluczyk i jechać!!
Foto: praca własna
***
Wgramolić się do Lotusa nie jest łatwo, choć po opowieściach właściciela myślałem, że będzie gorzej. Auto przypomina powiększonego go-karta: wchodzi się od góry, przekraczając bardzo wysoki próg, po czym siada prawie na ziemi. Trudniej jest w drugą stronę, bo próg musimy przeskoczyć z pozycji siedzącej. Na szczęście nie ogranicza nas dach – tyle że strach podciągać się rękami, bo poza strukturą nośną wszystkie elementy Lotusa sprawiają wrażenie, jakby były z papieru.
Filigranowo wyglądają nawet fotele, które w zamian dają perfekcyjną pozycję do jazdy. Nie ma tu wprawdzie szelek, a tylko zwykłe pasy trzypunktowe, ale i z nimi czujemy się integralną częścią samochodu. Siedzimy twardo na podłodze, przywiązani do aluminiowej konstrukcji: to taki ciekawy dysonans, bo karoseria zachowuje pełną sztywność, podczas gdy przykręcone do niej elementy – pokrywy, szyby boczne, plastiki wnętrza – ciągle drżą i chyboczą. Słyszymy wciąż rozmaite hałasy, jednak nie wpływa to na prowadzenie.
“Lotus jest całkiem wygodny, jak na motocykl” – powiedział na początku Tomasz. Z tą jednak różnicą, że znam motocyklistów nie wahających się pojechać np. do Maroka, a on w Elise nie kwapi się spędzić więcej niż kilkadziesiąt minut. Z moim zwyrodniałym kręgosłupem spodziewałem się więc najgorszego, ale… ekstremalne oczekiwania w praktyce potwierdzają się rzadko. Tak było i tym razem: być może to kwestia przeciwbólowego działania pewnych neuroprzekaźników, ale tej przejażdżki nie nazwałbym torturą. Możecie wierzyć albo nie, ale bardziej wymęczony wysiadałem z Civica Type R albo Alfy Giulii.
Zawieszenie nie jest ekstremalnie twarde, przynajmniej nie na dzisiejsze standardy – to nieco mnie zaskoczyło. Jest za to niesamowicie bezpośrednie – zapewnia piekielnie ostre reakcje, bez żadnych luzów i opóźnień. Wszystkie polecenia dają się łatwo dozować: skoki kierownicy i pedałów są w sam raz, nie za krótkie i nie za długie, nie wymagają też nadmiernej siły, mimo braku wspomagania choćby hamulców (co wiąże się pewnie z niską masą auta – bo czy ktokolwiek narzekał na brak serwa w “Maluchu”?). Słowo-klucz brzmi tutaj – RESPONSYWNOŚĆ. Na kierownicy czujemy najmniejsze szczegóły rzeźby nawierzchni, przyspieszanie i hamowanie następuje dokładnie w tym momencie i w takim stopniu, w jakim życzy sobie kierowca – bez zwłoki, ale też narowistości. Po krótkiej chwili przyzwyczajenia dogadujemy się z autem perfekcyjnie, czujemy się jego częścią, nawet jeśli daleko nam do miana wirtuoza: jestem pewien że Tomasz, z jego wyścigową licencją, w duchu załamywał ręce nad moją lamerską jazdą – ale mimo braku umiejętności naprawdę zafascynowałem się bezpośredniością i precyzją kontroli. Porównanie do dużego go-karta jest całkowicie uprawnione, nie tylko w kwestii gimnastyki przy wysiadaniu.
Tajemnicę względnej miękkości Lotusa Tomasz wyjaśnił następująco: oto Elise jest naturalnie nadsterowny (68% masy na tylnej osi!!), ale w wersjach drogowych został celowo ugrzeczniony przez zmiękczenie zawieszenia i założenie cieńszych opon z przodu. Podsterowność łatwiej opanować laikowi, w dodatku o wyjazd z zakrętu przodem nikt nie obwini auta, a co najwyżej “niedostosowanie prędkości do warunków”. Co innego w specyfikacjach torowych: profesjonaliści od blisko 30 lat bawią się doborem opon, ciśnień, geometrii, wszelkich podkładek i przekładek – otrzymując rezultaty z pogranicza magii. Żonglują parametrami w zależności od profilu toru, faktury asfaltu, masy kierowcy i faz Księżyca (uwaga, ironia!!). Im, zawodowcom, pozwala to uzyskiwać niewiarygodne czasy przejazdów, ale też wymaga wielkich umiejętności jeździeckich. Na YT znajdziecie wiele filmów, na których Elise driftuje niczym Toyota Hachi-Roku na stokach Fuji – potrafi to jednak tylko garstka maniaków. Właśnie dlatego wtajemniczeni mówią, że to najwspanialej prowadzący się samochód świata, choć równocześnie bardzo trudny.
Takie cudo w pełni docenić może tylko profesjonalny kierowca wyścigowy, jednak w odmianie drogowej, sprzedawanej każdemu posiadaczowi prawa jazdy, nawet amator poczuje ostrość chirurgicznego skalpela. Jak skalpele właśnie działają tu hamulec, gaz i kierownica. W żadnym innym samochodzie nie czułem tak ostrych i liniowych, a równocześnie przewidywalnych reakcji na naciskanie pedałów, w żadnym nie odbierałem tak wyraźnych i jasnych sygnałów na kierownicy – trudnych do przełożenia na słowa, ale doskonale opisujących drogę i to, co dzieje się z kołami. Co z tym zalewem informacji zrobi mózg, jak odpowie i co z tego wyniknie – to oczywiście osobna kwestia, zależna wyłącznie od umiejętności. Lotus to nie Tesla na autopilocie – nie poprowadzi się sam, ale daje do dyspozycji wszystkie niezbędne instrumenty i informacje, nie przepuszczone przez żadne filtry, serwomechanizmy ani też – broń Boże – komputerowe kagańce.
1,8-litra, 143 KM i 174 Nm wyglądają dziś raczej żałośnie, te liczby trzeba jednak zestawić z lotusową lekkością: to ona daje elastyczność na biegach wysokich i miażdżący wnętrzności ciąg na niskich, pozwala sprawnie hamować i utrzymywać zadany tor jazdy w najciaśniejszych zakrętach – zupełnie jak gdyby nie istniała siła bezwładności (Tomasz dodaje, że zabranie do Elise pasażera, szczególnie tęższego, naprawdę robi różnicę). Spięty ostrogami silnik katapultuje nas do 100 km/h w nieco ponad 5 sekund – która wolnossąca 1,8-mka potrafi coś takiego…? Z niższych obrotów – nawet poniżej 2.000 – też wygrzebuje się bez wysiłku, choć redukcji nie warto unikać, bo biegi przełączają się jak joystickiem, krótkimi ruchami i z soczystym klikaniem. Zupełnie nie jak w aucie brytyjskim – prędzej jak w jakimś lodowato skutecznym, wyścigowym bolidzie z Japonii.
Lotus Elise jest najprawdziwszym ideałem – dotąd, dokąd dyskusja kręci się wokół dynamiki i dynamicznej jazdy. Niezupełnie zgadzam się z Tomaszem, że nim nie da się pojechać dalej – myślę, że by się dało, choć raczej tylko przy dobrej pogodzie, no i bez bagażu. Tyle że raczej nie ma to sensu: żywiołem tego samochodu jest wyścigowy tor oraz kręte, boczne drogi, które taki tor przypominają. To nie jest żadne GT, tylko zabawka do fruwania z punktu A do punktu A, w którym to punkcie może na nas ewentualnie czekać jakiś uładzony samochód dojazdowy. Jako taka zabawka Lotus Elise jest jednak niezastąpiony.
A czy taką zabawką można się cieszyć nie ryzykując utraty prawa jazdy? Odpowiem memicznie: jeszcze jak!! Prawdziwe auto sportowe poznaje się nie po osiąganiu absurdalnych prędkości, ale po reakcjach i wrażeniach z jazdy również umiarkowanie szybkiej. Elise najprzyjemniej zachowuje się w górnych przedziałach dwucyfrowych – 50-100 km/h. Oczywiście na drogach krętych, bo tylko takich dotyczy pojęcie sportowej jazdy i tylko takie interesują ambitnych kierowców.
Foto: mojej żony
***
Przyznaję, że tej przejażdżki odrobinę się obawiałem. Po pierwsze, nastraszył mnie sam Tomasz, po drugie – co taki melepeta jak ja może powiedzieć o pełnokrwistym Lotusie? Okazało się jednak, że może: w tym aucie już przy minimum doświadczenia – oraz oczywiście Pasji – wielką radością będzie każdy ścinany zakręt, każdy zakomunikowany przez kierownicę wybój, każde dohamowanie, każdy sprint wskazówki przez skalę obrotomierza i każda zmiana biegu (najlepiej redukcja z przegazówką – Lotus lubi to i pozwala fajnie poćwiczyć). Trzeba tylko zachować respekt, jak przed każdym żywiołem: nie wolno przecenić się i pojechać szybciej niż się umie. Doświadczeni mawiają, że o to w Lotusie niełatwo, bo jego limit leży daleko powyżej granicy strachu 99% kierowców, jednak niesamowita łatwość przyspieszania i stoicki spokój przy potężnych przeciążeniach potrafią działać zwodniczo, a zarazem narkotycznie. Nie wolno więc wyłączać rozumu, ani na moment, pod żadnym pozorem.
Lotus Elise pozostał w produkcji przez całe ćwierćwiecze – dłużej niż oba Fiaty 500, klasyczny i współczesny, dłużej niż Ford T, Citroën Traction Avant, Warszawa, Fiat 125p i Polonez. W latach 1996-2021 powstało prawie 35 tys. egz. – to aż dziesięciokrotność planów producenta, które mówiły o 800 sztukach rocznie przez 4-5 lat.
Późniejszych wersji tym razem nie opiszę – wspomnę tylko, że używały silników Toyoty, również turbodoładowanych, dających moce do 253 KM i przyspieszenia do setki nawet w 3,8 sekundy. Po drodze Lotus zrezygnował z problematycznych, kompozytowych tarcz hamulcowych, wprowadzał zmiany struktury nośnej i dokładał wyposażenia. Masa wzrosła wtedy jednak o aż 200 kg, a pierwotna idea zaczynała się rozpływać – dokładnie jak w tym samym czasie w amerykańskim Viperze. Współcześni klienci szukają po prostu innych doznań, natomiast duch Colina Chapmana najintensywniej żyje w serii I, głęboko zakorzenionej w dawno już minionym wieku XX. Znawcy do dziś najwyżej cenią wczesne roczniki – mimo ich skromnych mocy i okazjonalnych problemów jakościowych, jak wady lakiernicze, nietrwałe uszczelki pod głowicą i trzeszczące plastiki.
Tomasz na swój egzemplarz nie narzeka. Przy przebiegu 98 tys. mil auto sprawia się dobrze, serwisowanie jest relatywnie proste, jak na rakietę osiągającą setkę w 5 sekund (“tych aut nie konstruowali jeszcze na złość mechanikom“), a radość z jazdy – niewypowiedziana. Chyba że ktoś chciałby pojechać w dalszą podróż – bo o okrążeniu Lotusem świata marzy wyłącznie Elisa Artioli.
Foto tytułowe i końcowe: mojej żony
Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)
Wiele osób wie że coś takiego istnieje w przyrodzie i również wiele osób traktuje to autko jako fanaberię i coś mało poważnego a tu się okazuje że jednak jest to kawał technologii ubrany w filigranowy kubraczek zamiatający pod dywan wielu producentów tzw poważnych samochodów i korzystający ze starych dobrych założeń i wzorców, niestety z różnych powodów nie docenianych i nie stosowanych obecnie.
Dzięki Szczepanie.
To jest sama esencja samochodu sportowego. Wspaniałość. A podejrzewam, że nawet późniejsze, cięższe wersje wycierają asfalt prawie całą konkurencją.
Ależ bym testował.
Czegoś nie rozumiem – koncepcja auta z silnikiem za tylną osią była zła, bo m.in. fatalnie się prowadziła przez ZŁY ROZKŁAD MAS, Ford RS200 miał nawet skrzynie biegów za przednią osią a silnik przed tylną żeby zbliżyć się do 50/50 a tu wchodzi taki Lotus 32%-68% przód-tył, i mimo tego prowadzi się genialnie?
PS.polecam świetny film “Lotus Elise – The Inside Story” o procesie projektowania tegoż auta (film jest na yt)
O. Dzięki za przypomnienie. Właśnie o ten film mi chodziło w moim wpisie.
Faktycznie zastanawiające to co napisałeś.
Trzeba odróżnić dwie rzeczy: auto, które prowadzi się “dobrze” i takie, które prowadzi się “łatwo”. To dwie całkiem osobne sprawy.
“Dobrze” – to znaczy, że w zakręcie jest szybkie, ale może wymagać wielkich umiejętności. “Łatwo” – to znaczy, że byle kto wsiądzie, i się nie rozwali, nawet jeśli popełni grube błędy.
Najszybsze są generalnie ustawienia nadsterowne – czyli takie, w których oś przednia ma lepszą przyczepność od tylnej. To logiczne, bo kierujemy właśnie osią przednią – więc by zachować kontrolę, musimy mieć przyczepność z przodu. Ale jeśli tył traci ją wcześniej, to trzeba walczyć, żeby nie wyprzedził przodu – i to się właśnie nazywa auto szybkie, ale trudne. Przeciętny kierowca w takiej sytuacji spanikuje i wyleci z drogi tyłem, ale doświadczony i zdolny – utrzyma się na drodze przy szybkości znacznie wyższej niż w aucie podsterownym.
Jeśli z kolei przyczepność najpierw tracą koła przednie – oczywiście w sposób łagodny, nie nagły – to przeciętniak po prostu zdejmie nogę z gazu i dokręci kierownicą do zakrętu. W ten sposób wyjdzie cało z opresji. Ale takie auto będzie zawsze wolniejsze, bo nawet najlepszy wirtuoz nic nie zdziała, jeśli przód nie ma przyczepności.
Lotus generalnie jest nadsterowny – tak jak prawie wszystkie auta z ciężkim tyłem. W wersjach drogowych producent sztucznie to złagodził, przez celowe pogorszenie przyczepności przodu. W ten sposób auto jeździ bezpieczniej w rękach przeciętniaków. Ale specjaliści w prosty sposób (zmiana opon, ciśnień, geometrii) mogą odzyskać naturalny potencjał auta – poprawić przyczepność przodu i pojechać dużo szybciej, choć z koniecznością walki z nadsterownością.
Mam nadzieję, że nie zagmatwałem zbytnio 🙂
Pamiętaj też, że Elise prowadzi się dobrze, bo jest bardzo szeroki w stosunku do wysokości i długości, ma bardzo nisko położony środek ciężkości, jest niezwykle lekki i sztywny, ma półwyczynowe opony i nie ma żadnych elektronicznych “ułatwiaczy”, które powodują “rozmycie” wrażeń.
Oczywiście, że źródeł dobrego prowadzenia jest mnóstwo, ale zadane pytanie dotyczyło rozkładu mas, więc to starałem się wyjaśnić.
Ten mit rozkładu masy to chyba zasługa “pewnego niemieckiego samochodu”, w ktorym silnik z tyłu raczej nie byl najwiekszym problemem – zresztą inny niemiecki samochód (BMW Z3) miał część takich samych cech i też dość często lądował na dachu mimo silnika na drugim końcu 😉
Ciekawostka – we wzorze na przyspieszenie dosrodkowe mamy promień w liczniku, a że koła kierowane jadą po większym łuku oznacza to, że muszą one wygenerować większe przyspieszenie niż tylne, a siła to masa*przyspieszenie, więc to 50/50 też niekoniecznie jest optymalne.
Na prowadzenie ma wpływ masa czynników, cała elastokinematyka zawieszenia z uwzględnieniem opon, ogólna bezwladnosc samochodu (w sumie 6 kierunkow do rozpatrzenia), aerodynamika…
No i pamiętajmy że łatwiej jest ogarnąć większe koła na osi niekierowanej, czyli generalnie tylnej i że szersza opona nie oznacza z automatu lepszej przyczepności jeśli zawieszenie nie zapewni odpowiednich kątów…
Inna sprawa, że centralnosilnikowce mają dość mały moment bezwladnosci – czyli mniejsze siły są je w stanie przekonać do skręcania czyli mamy szybkie zmiany kierunków w slalomie i trudność wyprostowania po utracie przyczepnosci… tak to w życiu jest, że coś za coś.
Film jest porno dla inżyniera.
Wiedziałem, że coś takiego było i to lekkie ale od strony technicznej to majstersztyk. To jest technologia lotnicza (miałem w rękach przekrój profilu z śmigłowca, jakby był z kartonu to byłby cięższy lecz to się w rękach nie gło i sprawiało wrażenie pancernego) na pierwszy rzut oka. Dobrze powiedziane – esencja sportowego auta. Profil wnuczki już obserwuje na ig. Oby ta podróż doszła do skutku. Sam Lotus ma swój niepowtarzalny klimat. Esprit też był wyjątkowy.
Teraz już wiem dlaczego te auta są takie drogie. Swego czasu interesował mnie bliźniak. Opel Speedster/Vauxhall VX 220. Ceny z kosmosu nawet za mocno uszkodzone egzemplarze. Coś jak Renault Sport Spider. To jest esencja auta sportowego jak napisał już kolega Bass. Były na YT materiały jak to auto powstawało w jęz. angielskim, mimo to pamiętam, że pochłonąłem je jak spragniony butelkę wody. Może jeszcze są ale nie pamiętam jak ich szukać. Materiał był zgrywany z tv na VHS. Co do tego pomysłu z drzwiami to nie wiedziałem. Myślałem, że raczej koncept podobny był w zamierzeniu jak w BMW Z1. Radioodtwarzacz miał być i był opcją. W Oplu/Vauxhall – u też. Zresztą sam widzisz wnękę z kieszenią montażową. Przy okazji spytam. Jak tam Blaupunkt w R – 129? Zamontowany? Muszę jeszcze się wypowiedzieć na temat wcześniejszego wpisu o Fiacie 128 SportCoupe. Prawie kiedyś takiego kupiłem w wersji z Niemiec. Coupe nie 3p. A 3p pamiętam jak za dzieciaka widywałem u sąsiada niedaleko. To było auto z innego wymiaru wtedy. Te lampy tylne, pojedyncze, robiły wrażenie nie mniejsze niż sylwetka. Oczywiście też był taki czerwony.
Hej, Blaupunkt śmiga 🙂
Opel Speedster miał tę samą strukturę, ale resztę inną, mniej dopracowaną, dlatego też nie zbliżył się do poziomu Lotusa 🙂
Dzięki za odpowiedź. No to super. Masz to co w oryginale, tylko lepiej bo nowocześniej.
To jest dyskusyjna sprawa ale tak przyjmijmy -;)
Czyli na mocy porozumienia GM z Lotusem był podział zysków ale auto nie tak dobre jak Lotus. I tak bardzo fajne. Widziałem tylko jedno u nas w Tomicach pod Wadowicami. Potrafiło by wystarczyć. Pozdrawiam.
Wybacz, że zaczynam od narzekania ale jak widzę “monokoka” to mnie skręca – mam alergię na to słowo, jest polska “konstrukcja skorupowa”, które nie brzmi jak z reklamy szczepionek dla dzieci… (ale Deperdussina Monocoque to szanuję, chociaż skrzydło odpowiadało standardom epoki, czyli z dzisiejszego punktu widzenia było fatalne).
O Elise czytałem dużo, więc jedynym zaskoczeniem, że już jej nie robią. No i nie spodziewałem się, że panele karoserii są tak daleko na zewnątrz od ramy, ten samochód spokojnie mógłby być ze 40 cm węższy.
A technicznie i technologicznie rama ciekawa, profile z metra cięte, sporo zamkniętych przestrzeni i duże przekroje, więc proste w montażu i sztywne. Swoją drogą kiedyś trafiłem na jakąś tabelkę i sztywność skrętna 3 drzwiowych hatchbacków segmentu B była w rejonie supersportowych egzotyków 🙂 O sztywności karoserii kiedyś wisiał taki fajny artykuł, też o brytyjskim samochodzie: https://www.autospeed.com/cms/a_112137/article.html@populararticle
VVC Rovera samo w sobie zasługuje na artykuł. Coś mi mignelo, że podobne rozwiązanie oferuje obecnie Hyundai. A jeśli dobrze pamiętam pierwszy patent w latach 20 XX w. zgłosił Mitchell (pisane z pamieci, więc mogłem coś pokręcić).
PS. Chyba jeszcze nie było, ale był taki Włoch Ilario Bandini, który zdaję się miał podobną filozofię jak Colin – podobno w części samochodów za fotelem kierowcy nie było podłogi, aby oszczędzić na masie 🙂
PS2. Jak tam Nowy Portal Motoryzacyjny Twoich znajomych? (swoją drogą Nowy Portal Motoryzacyjny jak dla mnie nieźle brzmi 😉 )
Monokoka mogę zmienić, choć wg mnie to jest określenie zwięzłe, jednoznaczne i chyba jednak powszechnie zrozumiałe.
Nowy Portal Motoryzacyjny się przygotowuje, ale bliższych informacji nie podam, bo po pierwsze, sam wiem niewiele (nie uczestniczę w projekcie bezpośrednio), a po drugie nie mam takich upoważnień – ja tylko ogłaszałem konkurs na nazwę 🙂 Ale jak portal ruszy, na pewno to tutaj ogłoszę, więc stali bywalcy nie przegapią 🙂
ja bym zmienił na “monokokon” i byłoby zwięzłe i zrozumiałe 😉
Monokokon to bardzo zaawansowana technikologia!! 🙂
Monokokon, podoba mi się, zgrabna polonizacja 😉
Zobacz sobie u Krzyśka na kanale Profesor Chris na YT regenerację tego VVC w kompaktowym MG Rover. Po obejrzeniu tego filmu, nie mam żadnych wątpliwości co do dwóch rzeczy. Ciekawe rozwiązanie, a Krzychu zna się na rzeczy i jest świetnym mechanikiem.
Chris jest w ogóle niesamowicie fajnym człowiekiem, na żywo tak samo fajnym i sympatycznym jak w filmach, także to nie jest żadna ściema 🙂 a wiem, bo mam od niego traktor – takie samo Volvo BM425 jak to co on tak ładnie wyremontował
Ech, trzeba rozbudować garaż marzeń o kolejne miejsce postojowe. A swoją drogą Lotus zawsze był dla mnie takim producentem miedzysegmentowym – taki stopień pośredni pomiędzy “zwyczajnym” samochodem sportowym w rodzaju np Subaru BRZ, a supersamochodami w rodzaju McLarena czy Ferrari – do tych pierwszych zblizaja go silniki, do drugich ogolna koncepcja konstrukcji, a cena wypada tak posrodku.
I to jest przejażdżka , której Szczepanowi na prawdę zazdroszczę 🙂
Supersamochody są przede wszystkim do zadawania szyku przez wszelakich celebrytów zaś Lotus jest kwintesencją auta dla miłośnika motoryzacji, nie kosztuje tyle co prom kosmiczny, nie bardzo da się nim szpanować (a już na pewno nie w Monte Carlo czy Las Vegas) jakąś laskę może i dało by się na to wyrwać ale tylko do czasu kiedy musiałaby wsiąść/wysiąść 😉 Za to kierowcy sprawia maksimum radości i raczej nigdy się nie znudzi.
No Esprity Bonda, czy Richarda Gere w Pretty Woman całkiem do szpanowania się nadawały, następca Elise – Emira też wygląda dla mnie jak takie małe Ferrari, chociaż silnik ma zaledwie 2l – stąd m. in. moje postrzeganie marki jako takiej w pół drogi do supersamochodu.
Biorąc pod uwagę Eviję to oni już supersamochód mają. Zresztą Evora też wysoko stała cenowo; jasne, nie tyle co topowe McLareny czy Ferrari, ale czy to nie był supersamochód?
Przy okazji: pamiętam, że w Top Gearze uznawali nazwę firmy za akronim: Lots Of Troubles, Usually Serious. Ciekaw jestem, czy rzeczywiście aż tak źle z nimi? Silniki od dawna mieli od Toyoty, więc pod tym względem nie powinno być źle.
Definicja supersamochodu jest względna, jak większość takich terminów w motoryzacji. Dla mnie supersamochód to F40, F50 albo Veyron, nawet nie F355 albo 458 Italia. A Elise to auto za 20k GBP, jak lepsze Mondeo, z silnikiem Rovera prawie jak w Polonezie (tyle że w wersji 1,8 zamiast 1,4). A że coś takiego potrafi robić setkę w 5 sekund i fruwać po torach szybciej od Lambo, to tym większy szacunek dla konstruktorów 🙂
Akronim Clarksona pochodził natomiast z dawnych czasów, kiedy w angielskich autach sypało się wszystko. Te z 90-tych lat już nie są takie złe.
A na tych semislickach to po drodze publicznej wolno?
Wolno
gdzie tam wolno, SZYBKO! 🙂
Jak mają homologację E4, to wolno, znaczy – szybko!
Dzięki wszystkim za odpowiedzi -;). Tak jest. Szybko!
Lotus był zawsze moim marzeniem, którego nie mam jak spełnić, bo na jedyne auto się nie nadaje; poziom niepraktyczności jest poza skalą. To jest zabawka w 100%. No i nie wyobrażam sobie tego nie garażować. Ale samą ideę uważam za genialną, w ogóle jestem fanem lekkich aut. Przyjemniej mi się je prowadzi. Ciekaw jestem przy tym, jak wypada Elise w porównaniu z Lotusem Seven i jego itineracjami w postaci np. Donkervoorta. Albo z pojazdami pokroju Ariela Atoma / KTM Bowa?
Szukałem tej ekstruzji ale znalazłem tylko w odniesieniu do żywności, a odnośnie metali wyłącznie: “rodzaj obróbki plastycznej metali i tworzyw sztucznych”. Na czym on więc polega? Bo z tym pojęciem się wcześniej nie zetknąłem.
Co do “monokoka” to jakoś bardziej mi się podoba: “monocoque”, brzmi ładniej, szkoda spolszczać 😉
Za dzieciaka widywałem w literaturze tylko wersję francuską, dopiero niedawno zauważyłem spolszczoną i jakoś tak mi to brzmi… Jak “klaun” albo “lajkowanie”. Starzeję się.
“Ekstrudowanie”, obrazowo mówiąc, to jest coś jak przeciskanie przez maszynkę do makaronu, żeby uzyskać żądany przekrój elementu. To proces odwrotny do ciągnięcia (np. drutu) – zamiast ciągnąć, przepychamy: https://en.wikipedia.org/wiki/Extrusion
Co do porównania aut – hmmm, jechałem raz KTMem, ale dawno. Nie czuję się kompetentny porównywać. KTM to jednak raczej czysta wyścigówka, Elise to jak najbardziej auto drogowe, przynajmniej w drogowej wersji. Nie będę się jednak wymądrzał, bo nie jeżdżę na tyle dobrze, poza tym zbyt wiele czasu minęło.
Donkervoort jest konkretnie odjechany – się chwalą, że wyciskają ponad 2g w każdym kierunku w topowej wersji. “Trochę” zyskali od czasu, kiedy robili kolejne klony “7”, od której obecne wersje różnią się wszystkim (no, w wyglądzie widać trochę genów 7, batmobilu i dziwnych stymulantów) – przejechałbym się takim czymś 😀
Ekstrudowane profile są w sumie dość popularne – różne meble systemowe, stoiska wystawowe z profili o przekroju przypominającym literę X czy elementy kabin prysznicowych. Ponoć ciągadła wykonuje się z diamentu (więc donstali się w ogóle nie nadają)
Polskim odpowiednikiem “monocoque” jest “konstrukcja skorupowa” i takie pojęcie występuje co najmniej od lat 50-60, może dawniej też, ale starszych podręczników nie widziałem 😉
A “monokok” to ta sama grupa co “procesowanie tasków”, “dowożenie dedlajnów”, “szarowanie mitingów”, “adresowanie problemów” i reszta bełkotliwej korporacyjnej nowomowy…
z “monokokiem” i “monokokonem” to oczywiście żarty. A zapożyczenia przedostają się do polszczyzny, bo są po prostu znacznie bardziej zwięzłe i wygodne, a poza tym – “samo-objaśniające się” (kalka z self-explanatory 😉 ). Dlatego “monokok” jest wg mnie mniejszym grzechem niż np. “dowożenie dedlajnów”, bo “dotrzymywanie terminów” jest równie jasne i równie wygodne, a o “konstrukcji skorupowej” już ciężko tak powiedzieć.
Polacy i tak nie są najgorsi. Np. Niemcy na telefon komórkowy mówią powszechnie “Handy” i myślą, że to po angielsku – a Anglicy czy Amerykanie w ogóle nie mają i nie rozumieją takiego słowa. My jeszcze na razie nie bawimy się w anglojęzyczne słowotwórstwo niezależne od Anglosasów 🙂
mi słowo “monokok” bardziej nadaje się na kategorię filmów porno 😉 take przeciwieństwo kategorii “orgie” 😉
Pełna zgoda. Mamy od lat określenia “konstrukcja półskorupowa” i “konstrukcja skorupowa”, więc warto je stosować.
Od siebie dodam tylko, że takich zamkniętych ekstrudowanych profili nie stosuje się w lotnictwie, ponieważ wykonywane są zwykle ze stopów aluminium 6061, 6063, które w porównaniu z tymi stosowanymi w lotnictwie (2024, 7075) mają niską wytrzymałość (a za to bardzo dobrą odporność na korozję).
“Beethoven to równy gość, pisał dzwonki do Nokii” 😉 i jak widać też pisał utwory do chińskich pozytywek, bo chyba ta melodia to jeden z największych pozytywkowych hitów 🙂 to tak humorystycznie 😉
a co do pozytywek to hitem jest znicz z pozytywką zespołu “ich troje – wstań powiedz nie jesteś sam”, o znalazłem tą reklamę https://www.hopaj.pl/19544 🙂
natomiast co do samochodu, to chętnie też bym się przejechał, technologicznie robi wrażenie! z wyglądu no to taka nieszczęsna końcówka lat 90, mi tam się to w ogóle nie podoba, no ale to kwestia gustu 🙂
a jeszcze trochę zgadywanek 🙂
przyciski widać są z Berlingo/partnera i chyba jakiś 106stek też, a manetki migaczy i wycieraczek z Astry F 🙂 a zbiorniczek płynu chłodniczego z jakiejś renówki (clio?) a zbiorniczek płynu do spryskiwaczy przypięty trytytką to jak z malucha 🙂
oczywiście to nic złego, poco marnować czas i pieniądze na wymyślanie czegoś dawno wymyślonego…
i jeszcze lusterka z Corsy!
https://en.m.wikipedia.org/wiki/Toyota_ZZ_engine
Wiem bo mam Toyota MR2 z tym samym silnikiem .
Piersza seria miała K series a pozostałe silniki Toyota
Podzespoły w automotive muszą spełniać masę kryteriów i testów niezawodności, przeważnie opracowanie byle przycisku trwa z 5 lat. Nie dziwi że później wszystko w koncernie na 1 kopyto, aniszowy producent bierze z półki od koncernów, lub od producentów części.
Dlatego np te same tylne lampy helli znajdziemy w jakimś supercarze i w autobusie 🙂
Ogólnie takich bzdurek nie da się opracowywać osobno dla każdego małoseryjnego modelu, bo by auta musiały kosztować miliony. To tak jak ze śrubkami i łożyskami – jaka normalizacja musi być, bo nie ma sensu wynajdować na nowo patyka od migaczy, który nie ma żadnego wpływu na zachowanie auta i jego istotę, a może kosztować krocie, jeśli nie będzie wielkoseryjny.