STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: ACQUA-BENZINA-OLIO-GENERATORE, cz. III

Po ostatnich wpisach pojawiło się trochę głosów zazdrości, bo i opisywane dni były jednymi z najwspanialszych w moim życiu. Jednak tym razem pewnie będzie inaczej, bo dwa ostatnie samochody dostarczyły nam wrażeń zgoła innego rodzaju.

Pierwszy z nich miał zastępować Triumpha TR6 z przepaloną uszczelką głowicy, chciałem więc, żeby był angielski. Sergio miał w garażu jeszcze dwa takie – Jaguara XJ6 MkI i Mini Coopera ’81. Tego pierwszego wynajmował tylko z kierowcą, ale chyba wzbudziłem w nim zaufanie, bo chciał mi go dać. Nie zdecydowałem się jednak, bo Jag trochę za wielki jak na tamtejsze drogi, no i okrutnie drogi. Mini byłoby idealne i właśnie je wybrałem. Niestety, nie wróciło na czas z serwisu i chcąc nie chcąc musiałem znów wziąć włoszczyznę – Fiata 124 Spider ’82. Bardzo fajny samochodzik, w dodatku w detalach przypominający Ładę 2103, w której się wychowałem (LINK). Ten egzemplarz był jednak sprowadzony z USA (tak, Fiat importowany z Ameryki do Sorrento!!), miał więc gumowe, „federalne” zderzaki oraz takiż szybkościomierz – nie dość, że w milach, to jeszcze ze skalą kończącą się na 85. Sorry, taki mieli klimat (Jankesi w tamtych czasach).

OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jako najnowocześniejszy z całej piątki 124 Spider miał pasy bezpieczeństwa (z brzęczykiem przypominającym o ich zapięciu!!), zagłówki, tarczowe hamulce ze wspomaganiem, lusterko ustawiane z kabiny i wtrysk paliwa. Wisienką na torcie była czerwona lampka na konsoli podpisana EX GAS SENSOR. Po prostu XXI wiek, a zamawiałem przecież klasyka… O dziwo, nie było elektrycznych podnośników szyb ani serwa kierownicy, co w rekreacyjnym aucie zza oceanu dosyć mnie zdziwiło.

Spodziewałem się “nowoczesnego” prowadzenia oraz doskonałej reakcji na ruchy prawej nogi na którymkolwiek pedale, i poniekąd tak było – tyle tylko, że pojazd był w katastrofalnym stanie. To, że wiele elementów wnętrza było połamanych i pourywanych, to nic – w końcu włoszczyzna z lat 80-tych to nie jest W124. Dużo gorzej, że: a) motor pracował na trzech cylindrach (problem z zapłonem), b) zawieszenie skrzypiało jak smutny Żuk niesmarowany od nowości. I jak tutaj cieszyć się jazdą…?

Jak-tako było jedynie przy większych prędkościach, kiedy hałas wiatru zagłuszał wszystko inne, ale rozpędzić się w tamtych okolicach nie jest łatwo, tym bardziej, że poruszaliśmy się głównie po małych miasteczkach zaliczając kolejne stanowiska archeologiczne (Oplontis, Boscoreale, Stabiae). Starożytnych ruin dla nas nigdy za wiele, ale jazda ruiną nowożytną nie ma w sobie nic z przyjemności. Nawet odpuściłem sobie planowany na wieczór rytuał – zapalenie wszystkich lampek na desce rozdzielczej bardzo przypominającą tę z Łady (kto czytał artykuł o Ładzie, ten wie o co chodzi). Ale uprzedzając komentarze o polskim malkontenctwie, które mnie samego niepomiernie wkurza, dodam, że całościowo dzień był całkiem udany (wykopaliska przednie!!). Jedynie samochód nie dostarczył tyle radości, ile by mógł, gdyby ktoś trochę o niego zadbał. Ale to przecież też nieodłączna część doświadczenia ze starym żelazem, nieprawdaż?

Wreszcie nadszedł dzień ostatni, a wraz z nim Alfa-Romeo Duetto. Rocznik ’67. Soczyście czerwona. Przywiózł ją osobiście Sergio, bo prosiłem go o wspólne zdjęcie na pamiątkę. Oto i ono.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Nie mam pojęcia, dlaczego tablice były z Parmy, nie zapytałem. Pogadaliśmy za to o aucie: Oryginalnie miało silnik 1600, ale dosłownie kilka dni wcześniej został on wymieniony na 1300-tkę, świeżo dotartą po remoncie. Byłem pierwszym klientem po przekładce!! Cała reszta też wyglądała pysznie – piękny lakier, idealnie chodząca skrzynia (oczywiście 5-biegowa), zero stuków z zawieszenia, nawet zamki działały. Na ten dzień zostawiłem najdłuższą trasę, jaką mieliśmy w planie – do greckich świątyń w Paestum, ponad 100 km w jedną stronę, w większości autostradą. Sergio nie musiał mi wiele objaśniać, tu nawet mechanizm składania dachu wymagał tylko jednego ruchu ręką, jak we Fiatach. W tym momencie zdałem sobie też sprawę, że właśnie mam okazję porównać Alfę Duetto do Fiata 124, tak jak wcześniej konfrontowałem 1500-tkę z Giulią. Dwie pary bezpośrednich konkurentów („moje” 124 było z 1982r., ale model produkowano od 1966), z czego każdorazowo ten z Turynu z usterkami, a ten z Arese – bez.

Zaraz po ruszeniu zauważyłem, że silnik 1300, mimo że nominalnie tak samo mocny jak Giulia, ma słabiutki dół i poniżej 2000 obrotów właściwie wcale nie jedzie. Wyżej brzmiał jednak i ciągnął znakomicie, a pięciobiegowa skrzynia pracowała wzorowo (oczywiście pod warunkiem właściwego dawkowania obrotów), więc nie przeszkadzało mi to zbytnio. W pewnym momencie zrobił się spory korek, w którym bałem się o temperaturę wody, ale ta utrzymywała się na poziomie 70 stopni.

Wreszcie autostrada na Salerno. Płatna (2€ za wjazd, niezależnie od dystansu), ale kręta, wąska i górzysta, z ograniczeniem do 80 lub 100. Taka właśnie była idealna prędkość podróżna z otwartym dachem. By ją utrzymać na podjazdach trzeba było czasem redukować na czwórkę, a i na piątce obroty przy licznikowych 110 km/h podchodziły pod 4000. Ale świeżo wyremontowany motor nie protestował, a temperatura wciąż nie przekraczała 70 stopni.

Po zjeździe w miasteczku Battipaglia znów stanęliśmy w korku. Rzut oka na wskaźnik ACQUA – sakramentalne 70 stopni. I właśnie wtedy silnik zgasł.

Kręcę rozrusznikiem – nic. Drugi raz, trzeci, czwarty… O dziwo, nikt nie trąbi, nikt nie klnie, wszyscy kulturalnie nas omijają. Motor milczy. Myślę sobie – zalał się, czy co?

Na szczęście było lekko z górki. Żona wysiadła, popchnęła jedną ręką, ja odbiłem kierownicą w prawo gdzie akurat zwolniło się miejsce parkingowe. Czekamy chwilkę, kręcę znowu. Nic.

Otwieram maskę – silnik na miejscu, nie wybuchł. Brak widocznych oznak jakiegokolwiek kataklizmu. Przewody zapłonowe nie spadły (to chyba jedyna rzecz, którą mógłbym sam „naprawić”). Rozrusznik kręci ładnie, ale bez efektu. Zauważam, że w czasie kręcenia nie śmierdzi benzyną z wydechu, więc myślę sobie, że to raczej układ paliwowy niż zapłon. Ale co ja zrobię sam z układem paliwowym…? O technice pojęcie jakieś mam, ale czysto teoretyczne, w praktyce ledwie potrafię wbić gwóźdź w ścianę.

Telefon do Sergia. „Alfa nie pali”. „Odpal na pych, chyba umiesz…?”. „Nie, nie rozumiesz, rozrusznik kręci, ale nic z tego”. „Niemożliwe, ten motor jest nowy!!”. No fajnie, ale nie działa… „Gdzie jesteście?” „W Battipaglii” „Mamma mia, 80 km!!”. Kątem oka zauważam na rogu szyld: OFFICINA MECCANICA. Uzgadniamy, że pójdę po fachowca, każę mu zbadać pacjenta i oddzwonię.

W myślach godzimy się już z fiaskiem odwiedzin u Hery i Ateny w Paestum, chcemy tylko jakoś wrócić, no i zastanawiamy się, czy Sergio nie obwini mnie, że mu auto zepsułem. Wydaje mi się, że nic zdrożnego nie robiłem, jechałem maksymalnie 110, z gazem dość głęboko i na obrotach pod 4000, ale temperatura stała na 70 stopniach… Co będzie, jak gość każe mi zapłacić za nowy silnik do zabytkowej Alfy-Romeo…? Mam się z nim sądzić w Neapolu i powoływać biegłego…?

Z nietęgą miną idę do warsztatu, gdzie pracowali najprawdziwsi, południowowłoscy Cytryn i Gumiak, przepraszam – Limone e Gommiacco (czytacie Złomnika, prawda? Jeśli nie, to zacznijcie). Jeden pochylony nad otwartą maską Fiata Panoramy, a drugi – nad testerem silnika podłączonym do seledynowej Marei Weekend w wersji inwalidzkiej, na rzymskich numerach.

20140916_111022

Po włosku rozumiem dość sporo, ale mówię tak sobie. Tłumaczę mechanikowi: „siamo turisti, abbiamo una Alfa classica, noleggiata a Sorrento, c’e un problema tecnico, il motore non funziona piu…”. Facet jest zajęty Mareą Signore Rzymianina, ale potem popatrzy. Ile potrwa? Nie wiadomo.

Na szczęście poszło szybko. Po kwadransie Rzymianin wyjeżdża. Limone zapala papierosa i idzie ze mną do samochodu. Otwiera maskę, z petem w ustach maca przewody zapłonowe. „Kręć!!”. Kręcę. Po dwóch sekundach mówi zgaszonym głosem „Basta…”. Wyrzuca dopiero co zapalonego papierosa, pochyla się z grobową miną i – nie wierzę własnym oczom – wykonuje nad silnikiem ZNAK KRZYŻA. I to nie od niechcenia, ale z namaszczeniem, jak ksiądz nad ciałem zmarłego, po czym zastyga w bezruchu, jakby kontemplował przemijającą doczesność… Ot, południe Italii!!

Najprawdziwsza groteska. Chce mi się śmiać z reakcji Włocha, ale równocześnie przechodzą mnie ciarki, bo przecież jestem za to auto odpowiedzialny!! „Che cosa e successo…?” – co się stało, pytam? Limone podnosi głowę i zrezygnowanym głosem obwieszcza: „non c’e compressione…”

Zamurowało mnie. Nie ma kompresji…?!?! W godzinę zajeździłem nowiutki motor przepięknej Alfy…?!?! Rany boskie… Jak to możliwe…? On tak pięknie szedł!! „Gdzie to widzisz?” – pytam. „Tego nie widać, to SŁYCHAĆ…”. Dopiero teraz zauważam, że faktycznie, motor kręci się luźno i jednostajnie, jakby wał nie stawiał żadnego oporu. Mam z tym do czynienia pierwszy raz w życiu, ale fachowiec poznał po dwóch sekundach.

Czy w czasie jazdy temperatura się nie podnosiła?” – pyta Limone. No gdzie tam, cały czas 70 stopni. „Tylko 70…? A ile jest teraz?” Patrzę – jest 70. A stoimy już pół godziny. „Aha… Wyciągnij kluczyk”. Wyciągam. BENZINA opada na zero, ACQUA – zostaje na 70… Wskazówka równie dobrze mogłaby być namalowana…Tylko skąd ja to mogłem wiedzieć…?

Facet idzie po rękawiczki, ostrożnie otwiera chłodnicę. O dziwo, nie bucha z niej para – w środku nic nie ma. Sucha jak pieprz, poza olejowym osadem na korku. Mnie serce podchodzi do gardła… „Kręć jeszcze raz!!”. Ciekawe po co? Ale kręcę. Z chłodnicy w regularnych odstępach czasu wydobywa się szary obłoczek – pyff, pyff, pyff… To dlatego paliwo nie śmierdzi – ono się normalnie spala, tylko że wszystko ucieka bokiem…

Drżącą ręką wykręcam numer Sergia i podaje mechanikowi komórkę. Nic nie rozumiem. Po pierwsze, nie rozumiem, co się stało z Alfą? Nie rozumiem też, o czym Limone gada, bo nawija bardzo szybko tamtejszym dialektem, którego nie kapują nawet filolodzy włoscy, nie mówiąc o mediolańczykach albo rzymianach (włoski to najbardziej zróżnicowany dialektalnie język Europy, zaraz przed niemieckim).

Limone podaje mi telefon. Tętno mam chyba ze 140. „To auto dzisiaj już nie pojedzie” – mówi Sergio. Tyle to ja też wiem. A on dalej: „I am so terribly sorry, I don’t know how it could happen”.

Sergio przeprasza mnie chyba z dziesięć razy. Głośno lamentuje, że silnik był nowy, ale ani słowa pretensji do mnie. Każe nam wziąć taksówkę do Paestum na jego koszt (!!), a tymczasem w te pędy posyła tam Maria z… drugą Alfą Spider, tym razem rocznik ’86. Nie jest taka ładna, ale innej pod ręką nie ma… Jeszcze raz przeprasza…

Zostawiamy mechanikowi przeapetyczną Włoszkę, która dzisiaj już nie pojedzie.

20140916_113252

Siadamy do taksówki (któryś vanowaty Nissan) i pomału dochodzimy do siebie. Dociera do nas, ile mieliśmy szczęścia: wszak motor padł nie na autostradzie ani wąskiej drodze na wybrzeżu, ale dokładnie przed drzwiami warsztatu!! Na miejscu bierzemy rachunek dla Sergia (50€ za 25 km jazdy – takie tam są stawki) i idziemy zwiedzać świątynie. Po dwóch godzinach zjawia się Mario. Mówi, że drugi Spider jest w nienajlepszym stanie, ale jeździ. Trzeba tylko chwilę poczekać, bo chyba hamulce się przegrzały i pedał wchodzi do końca…

Uwierzyłem w to, bo widziałem, że gość wpadał na żwirowy parking prawie że bokiem. Faktycznie, po kwadransie hamulec działa. Dziękujemy Mariowi za pomoc, wsiadamy i zostawiamy go na miejscu, skąd ma go niebawem zabrać kolega (Spider trzeciej osoby nie weźmie). Jedziemy spokojnie z powrotem, aż tu nagle – na samym wjeździe do Battipaglii, tylko że od drugiej strony!! – hamulec znów wpada do podłogi.

Jak na jeden dzień to już za dużo. Staję na poboczu, badam ręką koła (przy okazji zauważając opony marki KORMORAN!!). Trzy koła są lekko ciepłe, tylko lewe przednie parzy jak gorące żelazko…  Zapalam auto, próbuję ruszyć bez gazu, samym sprzęgłem. Hamulec ewidentnie trzyma. Czyli to nie temperament Maria zagotował płyn…

20140916_163548 20140916_163814 20140916_163827

Nie mam zamiaru jechać na autostradę bez hamulca, więc znów dzwonię do Sergia. „Houston, znów problem”. Facet załamany, już nie wie, jak nas przepraszać. Kolejna godzina oczekiwania (po drodze mieliśmy ofertę kupna Alfy!!). Tym razem Mario przyjeżdża Agilą

Po drodze do Sorrento gaworzymy łamanym włosko-angielskim. Mario jest fanem Vespy – przygotowuje skutery do zawodów na ćwierć mili. Niektóre, na podtlenku azotu, rozwijają ponoć po 40 KM ze 150 cm³!! Poza tym mówi, że restauruje właśnie Lancię Fulvię, którą ceni wyżej niż jakąkolwiek Alfę, że nie rozumie zagranicznych, złych opinii o starych Fiatach, bo one są mechanicznie tak samo niezawodne jak Mercedesy (jego ojciec, winiarz, wozi podobno owoce Fiorinem ’86 z nigdy nieotwieranym motorem o przebiegu 500tkm) i snuje podobne morskie opowieści. Pytam o firmę – prosperuje świetnie, co roku od marca do października. 90% klientów to Anglicy, do tego trochę Arabów. Czasem zdarzają się Niemcy, ale rzadko, bo ci zazwyczaj przyjeżdżają własnymi klasykami na kołach. Z Polski i w ogóle Europy Wschodniej my jesteśmy pierwsi w wieloletniej historii. O dziwo, Rosjanie klasyków nie wynajmują. Na miejscu, w Sorrento, zawieramy jeszcze facebookową znajomość z Mariem. Na recepcji w hotelu czeka już na nas w kopercie 50€ – od Sergia za taksówkę.

Gdy trzy dni później siadłem do swojego Mercedesa, doznałem szoku nie mniejszego, niż tydzień wcześniej w Fiacie 1500 Cabriolet – to byłby dopiero materiał na artykuł. Zdawało mi się, że to nie samochód, a Playstation. Zero wiatru. Absolutna cisza. Hamulec i gaz bardziej czułe niż joystick. Kierownica chodzi jednym palcem. Automatyczna skrzynia. Ledwie ruszę, a na liczniku 100 km/h, przy czym subiektywnie czuję, jakbym jechał 40. Widoczność zza kierownicy słabiutka, ale to akurat nie szkodzi – krakowskie ulice i parkingi wydają mi się szerokie i puste jak lotnisko.

Gdybyście mieli ochotę iść w moje ślady, to firma Sergia nazywa się Spider Lifestyle, ma piękną stronę w Internecie (nie, to nie jest artykuł sponsorowany, Sergio dowiedział się o moim blogu dopiero po fakcie, jak go mailowo spytałem o zgodę na publikację wspólnego zdjęcia). Również w wielu innych miejscach Europy są takie wypożyczalnie – wpiszcie sobie “classic car rental” plus jakieś fajne miejsce. Nie jest to tania zabawa, ale od wielkiego dzwonu, w naszym przypadku na dziesiątą rocznicę, można się zrujnować. Tym, którzy dobrnęli z czytaniem do tego miejsca, na 100% mogę taką imprezę polecić.

P.S. Do dziś nie wiem, gdzie podziała się woda z chłodnicy czerwonej Alfy.

Foto: Prace własne

8 Comments on “STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: ACQUA-BENZINA-OLIO-GENERATORE, cz. III

  1. Powiem jedno: tak się powinno prowadzić biznes. Sposobem załatwienia sprawy Sergio zagwarantował sobie, że jeśli ktokolwiek z mych znajomych będzie mógł pozwolić sobie na taką wycieczkę, będę szczerze i uczciwie namawiał go, by skorzystał właśnie z usług Spider Lifestyle. A i ja, jeżeli uda mi się kiedyś uzbierać odpowiedni walor finansowy, na pewno się skuszę. Może nie na taki wypas, jak Ty, ale chociaż 2 dni z Pięćsetką, którą uwielbiam od zawsze. Tylko najpierw muszę nauczyć się przegazówek przy redukcji.

  2. Z zaciekawienie przeczytałem Twoje relacje. Niesamowite przeżycia, świetne przygody i nowe doświadczenia. Jestem jednym  z wielu który zazdrości Wam tego wyjazdu;) Oczywiście w zdrowym znaczeniu tego słowa. 

    kuzyn

    PS Samochody klasyczne wcale nie muszą być aż tak awaryjne;)

    • Ja oczywiście wiem, że włoszczyzna to nie Volvo Amazon ani nie W123, ale zwróć uwagę na to, że te auta od marca do października jeżdżą non-stop po 100km dziennie. Dla 50-latków to nie jest łatwe życie…

      • Wydaje mi się, że są dwie kwestie, wnioskując po Twoich opisach. Raz to przebieg o którym wspominasz a dwa to sposób przeprowadzonych napraw. Istnieją, ogólnie rzecz biorąc, dwie metody odbudowy samochodu. Jedną jest remont a drugą restauracja. Oczywiście zawsze istnieje prawdopodobieństwo kaprysów klasyka, ale w przypadku restauracji jest to ograniczone do minimum. 

        Pozdrowienia:)

         

  3. Te silniki są nie do zajechania. Jak kupowałem swoją 75, to mi właściciel nie uzmysłowił, że termostat jest kompletnie uwalony, a wentylator chłodnicy trzeba odpalać z guzika obok kolumny kierowniczej. Ponieważ wskaźnik temperatury nie działał w ogóle, o wszystkim się dowiedziałem, kiedy silnik się wyłączył na środku autostrady w Niemczech. W swojej mądrości Alfa postanowiła klęknąć… 100 metrów przed parkingiem (a te nie są usiane znowu tak gęsto), więc siłą rozpędu zjechałem na niego i otworzyłem maskę, z której buchnęło konkretnie temperaturą. Samochód odstał 10 minut i dziarsko dojechał 300 km do domu. Już z włączonym wentylatorem :).

    • Może jako praktyk podejrzewasz, co się mogło stać…? Mam cały czas namiary na Sergia, ale nie wiem, czy powinienem pytać, a z Limone & Gommiacco mógłbym się przez telefon nie dogadać.

      Ja nawet myślałem już, że może tej wody za mało nalali po remoncie, albo że motor krzywo złożyli i się wlewała do środka… W każdym razie przypomniałem sobie, że kiedyś na kursach na prawo jazdy uczyli tzw. “obsługi codziennej” – sprawdzania płynów, ciśnienia w kołach, stanu opon itp. przed każdą jazdą. W dzisiejszych czasach to jest totalna abstrakcja, ale kto wie, gdybym sprawdził przed jazdą wodę, może objechałbym wycieczkę bez przygód…?

  4. Taki tam ze mnie praktyk, że jeżdżę tym samochodem, na mechanice się nie znam… 🙂 Ale jeśli nic nie wybuchło, to może zwykła nieszczelność chłodnicy albo gdzieś na wężu?

  5. niezla historia, az trudno uwiezyc ze prawdziwa 😉

    jak by ta “wode” przepalala to by byla wielka chmura bialego dymu z rury i sporo mniej mocy (w Unie tak mialem jak sie przepalila uszczelka pod glowica do kanalu wodnego),
    a co do przegrzania… to w sumie tylko Cieniaskiem 700 jezdzilem pod koniec zycia tego beznadziejnego silnika jakis czas ze wskazowka na max (bodajze 130 st.C), bo i tak juz mialem dosc tego badziewia, w ktorym uszczelki pod glowice wymienialem raz na miesiac, a juz mialem kupiony i czekajacy caly sprawny zespol napedowy z rozebranego wczesniej rozbitego (nie przeze mnie) Cieniaska 900, no i wracajac do glownego watku – on jak juz zapalil (ciezko zapalal z powodu juz sporej ilosci przegrzan) to jechal i wszystko mu bylo jedno jaka jest ta temperatura, i puki cieply to zapalal po zgaszeniu, takze mnie osobiscie dziwi ze silnik tak sobie zgasl nagle i juz, jak by sie tak strasznie przegrzal, to predzej bym sie spodziewal ze by sie zatarl i zblokowal, ale ze tak po prostu zgasl?
    zagotowalem kiedys silnik w DFie, tzn jak juz zaczelo bulgotac to zaraz zjechalem na bok zeby wystygnal i zgasilem, po odczekaniu zapalil normalnie i dalej pojechalem, ale na drugi dzien juz praktycznie nie chcial zapalic, w koncu sie udalo, ale mial straszne problemy z paleniem, i co sie okazalo pekly ze 2 czy 3 pierscienie, chyba od przegrzania tego, i porysowaly blok (wymienilismy silnik na inny, od tego czasu tez sie strasznie boje przegrzan) ale tak czy siak to on normalnie zapalil cieply i pojechalem dalej, dopiero calkiem zimny na drugi dzien mial klopot, zreszta jak bym mial dobry akumulator to by po parunastu sek judlania zapalil, tyle ze ja nigdy nie mialem nowego akumulatora (do dzis nie kupilem nigdy nowego) tylko zawsze mialem jakis wymieniony na zlomie z totalnego trupa na jeszcze-nie-totalnego-trupa 🙂 no i taki nie totalny trup dawal rade krecic DFem raptek kilka sekund, a to bylo za malo na slaby silnik

    tak czy siak, nie wiem, predzej bym stawial na przeskoczony rozrzad, jak przeskoczy o jeden-dwa zabki to jeszcze kolizji moze nie byc, a juz palic nie bedzie chcial, albo i z wielkim trudem zalapywac bedzie ale ledwo i zaraz gasnac (kiedys koledze w favoricie przeskoczyl wlasnie – jechal sobie i nagle zero mocy i zgasla, ile zesmy sie ja najudlali, wymienili parownik, naustawiali zaplon i wogole kupe kombinacji a niby wszystko ok, paliwo jest iskra jest a ona ledwo czasem zalapie na jakies 400obrotow i zaraz gasnie, w koncu dalismy spokoj i zaholowalem go na wies, wymienil silnik a tamten rozebrali i okazalo sie ze lancuszek bardzo luzny i pewnie przeskoczyl. podobnie zreszta skonczyl ten moj DF, kiedy to juz byl bardzo zgnily i juz mialem Cinquecento, ale DF jeszcze dogorywal, to go pozyczylem koledze, ktory akurat remontowal swojego malucha i nie mial czym jezdzic, i jezdzil tym DFem az lancuszek przepilowal oslone rozrzadu, chlapal niesamowicie wiec olejem i kolega dolewal z litr dziennie 😉 az tez zgasl na swiatlach i to byl jego koniec, tez krecil i nie zapalal, ale on juz byl skazany na smierc, z powodu strasznej korozji, i ogolnego zajechania…. ja to juz sie zaczynalem bac nim jezdzic bo ta czesc podluznicy do ktorej byla przykrecona przekladnia kierownicza wygnila i sie ruszala, przez co samochod sie prowadzil fatalnie, plywal, hamulce juz tez stracily wspomaganie bo serwo juz umarlo, wiec tez ledwo hamowal, ten silnik zlozony z dwoch tez juz sie konczyl, takze sensu wiekszego nie bylo go remontowac…