STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: GARAŻ MARZEŃ – SREBRNE GWIAZDY
Do tej pory, opisując swój garaż marzeń, pomijałem auta swojej ulubionej marki, bo uznałem, że jej należy się osobny wpis. Dziś nadszedł moment, by go przedstawić.
Mercedesów wcale nie uważam za samochody najlepsze, tylko za najbardziej mi odpowiadające. To wielka różnica, którą nie wszyscy zauważają. Wielu z nas mówi, że jakiś produkt jest „beznadziejny”, jeśli po prostu nie spełnia ich osobistych oczekiwań, albo że jest „wspaniały”, bo pasuje akurat konkretnie im. Ja staram się tego unikać: mimo że ogromnie lubię oba moje aktualne samochody, to nie polecam ich każdemu, kto zapyta „co warto kupić?”. Wręcz przeciwnie – uważam się za specyficznego użytkownika, o raczej ekscentrycznych preferencjach (przynajmniej jak na dzisiejsze czasy) i pięć razy zastanowię się, zanim zacznę namawiać do naśladownictwa.
Z trójramienną gwiazdą żyję już 36 lat – od 1987r. (z 2,5-roczną przerwą pomiędzy latem 1995 i zimą 1997/8, kiedy mój tata jeździł już Hondami, a ja nie miałem jeszcze prawa jazdy). Tak wczesny kontakt miał oczywiście wpływ na kształtowanie gustów: to naturalne, że środowisko, w którym wzrastamy, uważamy za „normalne” i każde inne mierzymy jego miarą. Zaczęło się od czterech kolejnych aut mojego taty (2x W115 i 2x W123), później Mercedesami poruszałem się sam (W116, C123, W124, W210, C208, C209, wreszcie nieopisanym tu jeszcze W204). Również pierwszy klasyk, którego w końcu odważyłem się kupić, wozi na grillu to samo logo (R129).
Nigdy w życiu nie posiadałem auta innej marki, co jest chyba dość poważną patologią. Ale w przyszłości to raczej się zmieni, bo jakkolwiek na razie nie czuję potrzeby zmiany pojazdu, to ewentualnego następcy mojej C-Klasy w stuttgarckiej stajni nie widzę. Świat ewoluuje w kierunkach, o których jeszcze przed chwilą nie śniło się… nie, nie filozofom, bo im to akurat śniło się od dawna i właśnie dlatego mamy, jak mamy. Ale normalni ludzie nie spodziewali się, że Mercedes mógłby mieć swoich stałych przedstawicieli w rankingach najbardziej awaryjnych aut albo używać silników Dacii napędzających przednie koła, a równocześnie forsować roczne abonamenty za wyposażenie – w produkcie, który klient kupił na własność, a za rzeczone wyposażenie jeszcze dopłacił.
Dziś jednak ma być o marzeniach. W moim garażu marzeń od Mercedesów się roi, a ta jego sekcja tym różni się od innych, że z większością parkujących tu okazów miałem realny kontakt, z posiadaniem włącznie. To fajne uczucie, polecam. Wymaga co prawda pewnej elastyczności w doborze marzeń, no i przymknięcia oczu na wiele przyziemnych szczegółów – bo moje auta zawsze były stare, czasem nawet bardzo, a ich specyfikacje – a czasem i stan – nieraz odbiegały od wyśnionych. Ale i tak było i jest warto. Marzenia nie zawsze muszą dotyczyć Ferrari albo Bugatti – ich obiektem mogą też być np. samochody dyżurujące na postojach taksówek. Tym łatwiej je wtedy spełnić, a radość będzie ta sama.
***
Zestawienia samochodów sortuję zwykle alfabetycznie, jednak Mercedes jest zawsze na M. Zacznę więc od marzenia największego, czyli tak zwanej „Pagody„.
„Pagoda” to typoszereg R113, czyli SL z późnej Epoki Chromu. Następca legendarnego „Gullwinga„, a dokładniej – jego wersji roadster, której zaprojektowanie zlecił Max Hoffman – najbardziej wpływowy dealer wszech czasów. Chodziło o ucywilizowanie ultraszybkiego supersamochodu i dostosowanie go do potrzeb amerykańskich milionerów, na co dzień rozpieszczanych komfortem i przepychem skrzydlatych Cadillaców. R113 nie był więc dziką bestią, a eleganckim i wygodnym grand tourerem. Jednym słowem: moja ulubiona marka, ulubiony segment i epoka… może niekoniecznie ulubiona, bo każda jest na swój sposób jedyna, ale na pewno najbardziej stylowa, beztroska i radosna.
„Pagoda” była produkowana w latach 1963-71. Konstruowała ją cała plejada najsłynniejszych inżynierów Daimler-Benz: Fritz Nallinger, Rudolf Uhlenhaut, Friedrich Geiger, Paul Bracq, Béla Barényi… Jako pierwszy sportowy samochód w dziejach mogła pochwalić się strefami kontrolowanego zgniotu i bezpiecznym wnętrzem – tapicerowanym i pozbawionym ostrych krawędzi.
Określenie „Pagoda” pochodzi od wklęsłego hardtopu przypominającego dach azjatyckiej świątyni, ukształtowanego tak dla zwiększenia przestrzeni nad głowami jadących. Drugim charakterystycznym akcentem była wielka gwiazda na atrapie chłodnicy, która – przejęta od „Gullwinga” – została stałym elementem serii SL, a potem i innych sportowych Mercedesów. Nadwozie nie było wielkie: mierzyło 4.335 x 1.760 mm przy rozstawie osi 2.400 mm, a niektóre jego elementy – maskę silnika, poszycie drzwi i pokrywę schowanego soft topu – wykonano z aluminium.
Foto: materiał producenta
Całość – bez hardtopu i dodatków – kosztowała początkowo 20.600 DM, czyli prawie pięciokrotność „Garbusa” i czterdziestokrotność przeciętnej zachodnioniemieckiej pensji, ale też odrobinę mniej od debiutującego równocześnie, pierwszego Porsche 911 (21.900 DM).
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Krótki rozstaw osi, szeroki rozstaw kół, niski środek ciężkości i pierwsze u Mercedesa opony radialne poskutkowały dobrymi własnościami jezdnymi, choć specyficzny układ tylnego zawieszenia (z tzw. łamaną osią tylną, preferowaną przez producenta z uwagi na zapewniany komfort) mógł powodować niebezpieczną, gwałtowną nadsterowność. Dlatego też, podobnie jak w klasycznych Porsche, w „Pagodzie” nie wolno nagle odciążać tyłu.
Pod maską znalazła się rzędowa szóstka OHC z mechanicznym wtryskiem paliwa, kolejno w trzech wariantach pojemności: 2,3 (do 1967r.), 2,5 (tylko w 1967r.) i 2,8 litra (po 1967r.). Wszystkie zapewniały podobne osiągi (około 200 km/h i 10 sekund do setki), ale poprawiała się elastyczność i kultura pracy. Dostępna była czterobiegowa skrzynia ręczna lub automatyczna (bez konwertera, a więc trochę szarpiąca, za to nie ograniczająca dynamiki), a jako wisienka na torcie – pięciobiegowa ręczna, produkcji ZF. Zwłaszcza ta ostatnia to prawdziwy Święty Graal mercedesiarzy, występujący w dosłownie pojedynczych sztukach.
Moim Świętym Graalem jest 280-tka w kolorze Moosgrün z pięciobiegową skrzynią, koniakową skórą i kremową kierownicą (tak, barwę kierownicy wybierało się osobno). Jak najbardziej są dzisiaj takie możliwości: popyt na piękne klasyki jest tak duży, że pewna niemiecka firma stworzyła dla „Pagody” konfigurator online, jak dla nowego modelu, i restauruje auta w dowolnie wybranej specyfikacji!! Z dostępnością odpowiedniej bazy nie ma problemu, bo R113 powstało w 48.912 egz., z których większość wciąż istnieje.
Foto: Niels de Wit, Licencja CC
Takiego cudu nie miałem okazji dotknąć, ale raz, w lipcu 2016r,. udało się pojeździć czymś bardzo podobnym: białą 280-tką z ręczną czwórką, czerwonym wnętrzem i jasną kierownicą. To był jeden z fajniejszych dni w moim życiu, który w dodatku utwierdził mnie w przekonaniu, że „Pagoda” to coś, o czym warto marzyć. Nieprawda więc, że swoich idoli lepiej nie spotykać – po prostu, rzeczywistość nie zawsze dorównuje wyobraźni, czasem jednak i owszem.
Tamten dzień opisałem TUTAJ…
Foto: praca własna
…wtedy też zrobiłem zdjęcie, które po obróbce przeistoczyło się w logo Automobilowni. Ono już chyba tu pozostanie, bo nawet w marzeniach nie potrafię wymyślić nic odpowiedniejszego od wielkoturystycznego faworyta kasty jet-set ze złotych czasów automobilizmu i zachodniej cywilizacji jako takiej, wożącego na przedzie logo wynalazcy automobilu.
Foto: praca własna
***
Gdy dobre 20 lat temu zaczynałem bliżej interesować się klasyczną motoryzacją i czytać zagraniczną prasę branżową, ładna „Pagoda” kosztowała 20.000€ – pięciokrotność mojego ówczesnego auta (na które zresztą nawet nie zarobiłem samodzielnie), ale miałem nadzieję, że może kiedyś coś… Niestety, zanim takie kwoty pojawiły się w zasięgu, ceny urosły o… 600%. Tak, jeszcze w ubiegłej dekadzie odrestaurowane R113 przebiły poziom 120.000€, a dzisiaj naprawdę piękne sztuki kosztują jeszcze więcej. Za to rzeczone 20.000, a nawet troszkę mniej, okazało się wystarczające do spełnienia innego marzenia – młodszego o dwie generacje.
Mercedesa R129 – który na taśmie produkcyjnej doczekał XXI wieku – od „Pagody” oddziela tylko jeden model pośredni (W/R107). To wielu ludzi zaskakuje, a z jeszcze większym szokiem spotykam się mówiąc, że technicznie oba auta są zbliżone. Przynajmniej przedliftowe R129 były całkiem podobne: wolnossąca, sześciocylindrowa rzędówka z żeliwnym blokiem, mechaniczny rozdzielacz zapłonu z wirującym palcem, mechaniczny wtrysk paliwa, hydrokinetyczna przekładnia bez żadnej elektroniki, stalowe zawieszenie z hydraulicznie wspomaganą kierownicą, brak jakiejkolwiek kontroli trakcji, analogowe zegary z bębenkowymi licznikami przebiegu, stacyjka na metalowy kluczyk, nieruchome reflektory z żarówkami H4, pomarańczowe migacze… Wszystko jak w latach 60-tych. Najpoważniejszą różnicą jest wielowahacz z tyłu, częściowo elektroniczne sterowanie wtryskiem (KE-Jetronic) i część wyposażenia, ale w porównaniu do dzisiejszych serwerowni na kołach R129 to najprawdziwszy zabytek, rodem z głębokiego XX wieku. Dlatego też, wobec 600-procentowej różnicy w cenie i pokaźnej w utrzymaniu, z powodzeniem zastępuje moje największe marzenie.
Nie oznacza to oczywiście, że o R129 nie marzyłem niezależnie: jego – jak wiele górnopółkowych modeli lat 90-tych – świetnie pamiętam z czasów, gdy pachniał nowością i widywałem go tylko w katalogach. Ewentualnie sporadycznie na zagranicznych wyjazdach: po raz pierwszy R129 z otwartym dachem zobaczyłem jesienią 1992r. w Wiedniu, z okna wycieczkowego autobusu. Patrząc z góry widziałem łysinę właściciela i przyłożony do jego ucha telefon. TELEFON, W JADĄCYM SAMOCHODZIE – to nie mieściło się w głowie…!!
W tym przypadku sprawdziło się powiedzenie, że za „pięknego klasyka” uważamy zwykle model, do którego wzdychaliśmy za młodu, ale nie było nas stać. Obecna względna dostępność to oczywiście specyfika modelu – jego masowości (powstało aż prawie 205 tys. egz. R129) i bliskiego pokrewieństwa z taksówkami serii W124. Tylko dlatego ten wspaniały, choć mocno geriatryczny grand tourer, kosztujący w 1989r. od 125 tys. DM (czyli 7,3 Volkswagena Golfa lub prawie 40 niemieckich pensji), daje się dziś kupić i eksploatować taniej od nowego kompaktu.
To auto też nie jest olbrzymem (pierwsza seria – 4.470 x 1.811 mm). Stylizował je Bruno Sacco – legendarny designer wszystkich Mercedesów tamtej epoki, który poniekąd przypadkowo przywrócił motoryzacji dwubarwne lakierowanie. Moim ulubionym kolorem jest przedstawiony poniżej bornit metallic, w połączeniu z szarą skórą. Oczywiście na egzemplarzu z pierwszej serii, z pięciolitrową V8-mką o mocy 326 KM.
Foto: Rutger van der Maar, Licencja CC
W garażu realnym kryje się jednak coś prawie równie pięknego – 300 SL-24 z 1993r., w kolorze nautikblau. Opisywałem go już kilkakrotnie (najszerzej TUTAJ), więc nie będę się powtarzał. Pokażę tylko niepublikowane dotąd zdjęcia autorstwa kolegów z GarageAge, których całą twórczość serdecznie polecam. Podobnie jak samochód – ale tylko tym, do których przemawia ostatni grand tourer z trójramienną gwiazdą zachowujący wszystkie tradycyjne wartości marki, z trwałością i wytrzymałością granitowej skały na czele.
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
***
W zestawieniu nie może zabraknąć luksusowego coupé. Ten gatunek z czasem rozrósł się i utył ponad miarę, dlatego w garażu marzeń trzymam model dość wczesny – W112. To rówieśnik „Pagody”, z lat 1962-67, bazujący na ówczesnym dużym sedanie, czyli poprzedniku S-Klasy. Ale nie taki zwykły.
W tamtych czasach duże Mercedesy dzieliły się na dwie serie: W111 i W112. Obie miały te same karoserie i po sześć cylindrów, ale ta pierwsza – pojemność 2,2 litra, zaś druga – trzy litry, w aluminiowym bloku z 300 SL „Gullwing„, a więc z rodowodem wyścigowym. Trzylitrówka występowała zawsze z wtryskiem paliwa (wtedy była to kosmiczna technologia) i rozwijała 160, a później 170 KM („Gullwing” miał 215, ale 220-tka – 95-120). Była seryjnie łączona z automatem i dyferencjałem o zwiększonym tarciu, choć później, pod presją klientów, dodano opcję manualną. Drugim wyróżnikiem W112 było pneumatyczne zawieszenie samopoziomujące, a kolejnymi – seryjne wspomaganie kierownicy i czterokołowe hamulce tarczowe.
300 SE – bo tak oznaczano handlowo W112 – były duże, ale jeszcze nieprzesadnie (4.880 x 1.845 mm), miały też dodatkowe chromy, podwójne zderzaki i często dwubarwne lakiery. Spore powierzchnie przeszklone i subtelne, ledwie zaznaczone płetwy błotników dodawały elegancji i spowalniały wizualne starzenie. Dlatego też te modele, w kolejno modernizowanych wersjach, produkowano do 1971r., podczas gdy sedany zostały wymienione trzy lata wcześniej. Coupé i oferowany równolegle czteroosobowy cabriolet uchodzą za najpiękniejsze samochody w historii marki.
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
„Kto wsiada za tę kierownicę, może sobie pogratulować, bo najwidoczniej w swoim życiu wszystko zrobił jak należało” – pisał o 300 SE coupé niemiecki dziennikarz. Ja jestem bardzo daleki od twierdzenia, że posiadanie wypasionej fury dowodzi nienagannego postępowania człowieka (zwłaszcza wśród Niemców niemłodych w latach 60-tych…), tak jednak postrzegano to w tamtym miejscu i czasie.
Foto: materiał producenta
Wnętrze przypomina „Pagodę„, ale jest bardziej dostojne i konserwatywne. Obudowa trzech dużych wskaźników to pojedynczy element, wystrugany z jednego kawałka drewna!!
Foto: , Licencja CC
Wchodząc do produkcji 300 SE coupé kosztował 32.750 DM – niemal ośmiokrotność Volkswagena, trzykrotność ówczesnego podstawowego Mercedesa 190, ponad 1,5-krotność „Pagody” lub 911-tki i aż 60-krotność przeciętnej niemieckiej pensji!! W pięć lat powstało 2.419 egz. Ja niestety nie miałem do czynienia z żadnym z nich – widocznie w swoim życiu coś zrobiłem nie tak.
***
Następna na liście będzie limuzyna klasy S. Ogólnie ten segment uważam za przesadzony, ale w garażu marzeń postawiłem jeden wyjątek: W116 w topowej wersji 450 SEL 6,9.
Podstawowym zadaniem S-Klasy jest bycie ponad – dlatego wybrałem model z lat 70-tych. Naonczas światową gospodarkę trawił chaos wywołany przez kryzys energetyczny i przeciwskuteczne reakcje polityków, a dodatkowo – prądy antycywilizacyjne i antyhumanistyczne, które po raz pierwszy od pokoleń przedostały się do tzw. głównego nurtu, politycznego i medialnego. Tymczasem właśnie wtedy, w 1975r., Daimler-Benz pokazał najbardziej ekskluzywną S-Klasę, która gwizdała sobie na oczekiwaną powszechnie apokalipsę – jak najzupełniej słusznie, bo żadna apokalipsa nie przyszła, a czasy najfajniejszej motoryzacji wcale się nie kończyły, a raczej właśnie rozpoczynały.
Za najtańsze W116 liczono 28,8 tys. DM, za topowego dotychczas, przedłużonego 450 SEL – 44,4 tys., zaś za nowego 450 SEL 6,9 – niemal 70 tys. (prawie 9 Golfów lub 40 niemieckich pensji). S-Klasę najdroższą od drugiej najdroższej – nawet nie bazowej!! – dzieliło więc 25 tys. DM, czyli równowartość W123 300D z paroma dodatkami.
Foto: materiał producenta
Co dostawało się za taką górę złota? Wymiary 5,06 x 1,87 metra nie brzmią dziś imponująco, podobnie jak masa własna poniżej dwóch ton. W cenę wliczono natomiast prawie wszystkie opcje, a przede wszystkim gargantuiczną, 6,9-litrową V8-mkę (rozwierconą specjalnie w celu przebicia 6,75-litrowego Rolls-Royce’a) i hydropneumatyczne zawieszenie wszystkich kół.
Silnik bazował na 6,3-litrowej jednostce W100. Rozwijał 286 KM i 540 Nm, zapewniając szybkość prawie 240 km/h i przyspieszenie 0-100 km/h w 7,4 sekundy – mimo zastosowania bardzo długich przełożeń (2,65:1 w tylnym moście) i wyjątkowo leniwej, trzybiegowej przekładni automatycznej. W kilku miejscach czytałem, że widoczny na zdjęciu rozdzielacz ciśnienia paliwa był najdroższą częścią samochodową świata, ale konkretnej ceny niestety nie znalazłem.
Foto: materiał producenta
Zawieszenie opierało się na licencji Citroëna, z tym że jego pompę napędzał niezniszczalny łańcuch rozrządu zamiast gumowego paska, a w podwoziu dodano rezerwowe elementy gumowe, na wypadek awarii. Jeśli chodzi o mechanikę, W116 to pierwszy Mercedes z zerowym promieniem zataczania (z osią pochylenia koła i osią sworznia zwrotnicy przecinającymi się dokładnie na płaszczyźnie jezdni). Ma to duże znaczenie dla bezpieczeństwa…
materiał producenta
…i jest absolutnie konieczne przy zastosowaniu ABSu, który – dzięki współpracy z Boschem – w 1978r. trafił do W116 (w tym do 6,9 seryjnie). Naonczas był to cud techniki, za który w pozostałych wersjach dopłacało się 2.293 DM. Droższa była tylko klimatyzacja (od 3.005 DM) i samochodowy telefon (ponad 17.000 – tak, siedemnaście kawałków, to nie literówka. Za dziewiętnaście sprzedawali nowego Mercedesa 200 albo ponad dwa nowe Golfy).
Foto: materiał producenta
W116 był pierwszym „niesportowym” Mercedesem (nie SL-em) o twarzy z dominującymi liniami poziomymi. Dodało to sylwetce dynamizmu, nie odbierając powagi i okazałości.
Foto: materiał producenta
Z typoszeregu R/W107 przejęte zostały głęboko karbowane klosze lamp, mające zapobiegać brudzeniu
Foto: materiał producenta
Wnętrze wersji 6,9 wyróżniało się gałką regulującą wysokość zawieszenia i panelem seryjnej, automatycznej klimatyzacji (pierwszej takiej u Mercedesa, choć opracowanej i kupowanej u Chryslera)
Foto: materiał producenta
Tak, poruszałem się kiedyś W116-tką, która w dodatku była moim pierwszym osobistym samochodem. Tyle że tamta sztuka trzymała się na lakierze, przeciekała w deszczu i na pewno nie przeszłaby badania technicznego w żadnym normalnym kraju, a pod jej maską pracował przeszczepiony diesel połączony z ręczna skrzynią
Foto: archiwum rodzinne
Takie wspomnienia są bezcenne, jednak to nie one zdecydowały o włączeniu 6,9-tki do niniejszego zestawienia, a wspomniany już kontekst, czyli zignorowanie powszechnej narracji antycywilizacyjnej. „Tak właśnie trzeba żyć” – pomyślało do 1980r. 7.830 klientów, którzy zamówili Mercedesa 450 SEL 6,9, wobec 473.035 sztuk W116 ogółem. Ja poproszę kolor byzanzgold: dostępny jako „specjalny” (Sonderlackierung), za słoną dopłatą i jedynie w latach 1972-75 (a więc w 6,9 tylko przez pierwszy rok), za to wśród entuzjastów kultowy, bo bardzo rzadki i zmieniający odcień zależnie od oświetlenia, a z czasem nabierający szlachetnej, pomarańczowo-miedzianej patyny.
***
Były dwa GT, była luksusowa limuzyna, teraz zjeżdżamy w dół – do segmentu średnich coupé. Tu chwilę się zastanawiałem i wybrałem serię 123. Może trochę banalnie, jednak C114 uważam za nieproporcjonalne, a C124 jest wprawdzie świetne, ale ta seria znajdzie się poniżej w innej wersji. Zostaje więc auto, którym… znów kiedyś poruszałem się na co dzień. W dodatku w specyfikacji bliskiej mojemu marzeniu.
Benzynowy Mercedes musi mieć sześć cylindrów – bo czwórki, cytując Złomnika, nie są wprawdzie zbyt mocne, ale za to dużo palą. W mojej ulubionej marce uznaję więc (kompromisowo) diesle, albo (optymalnie) multicylindrową benzynę. Obie opcje mają swoje wady, ale też bardzo wyraźne zalety, których w benzynowych R4 zwyczajnie nie widzę. Dlatego C123 musi być dwuwałkową, wtryskową wersją 280 CE, oczywiście z automatyczną skrzynią.
Eleganckie, mocne i komfortowe – takie ma być coupé z trójramienną gwiazdą. Szczególnie oszczędne oczywiście nie będzie, nie będzie też ostro sportowe: katalog dwudrzwiowego C114 oznajmiał wprost, że to propozycja dla „indywidualistów o dojrzałym stylu jazdy„. Czyli, mówiąc dosadniej, nie dla wariatów – mimo że w przypadku 280 CE moc 185 KM przewyższała równoletnie Porsche 911 (osiągi były już odrobinę niższe: 200 km/h i 10 sekund do setki).
Foto: materiał producenta
Skrócony rozstaw osi, linia bezsłupkowego dachu z bezramkowymi drzwiami i wysmakowany kształt tylnej szyby to najciekawsze detale karoserii mierzącej 4.640 x 1.786 mm – którą też zresztą projektował Bruno Sacco, choć jeszcze nie samodzielnie, a do spółki z Friedrichem Geigerem
Foto: materiał producenta
Mercedes 123 to jeden z nielicznych samochodów, które wolę w postaci z końca produkcji. Większość liftingów psuje pierwotną koncepcję stylisty, ale tutaj zmieniały się tylko detale, a te późniejsze uważam za elegantsze i bardziej spójne. Młodsze roczniki bywają też lepiej wyposażone, choć większość klientów pozostawała powściągliwa w tym względzie – również dlatego, że komplet krzyżyków na karcie zamówienia potrafił podwoić cenę bazową (wynoszącą dla 280 CE w 1978r. 31.800 DM, czyli 3,5 Golfa lub 14 niemieckich pensji).
Foto: materiał producenta
Mój niegdysiejszy 280 CE, o dziwo, miał nawet zdrową blachę (ewenement wśród 20-letnich „Beczek”), ale nie najlepszą mechanikę, a dodatkowo partacko zamontowaną, prymitywną instalacją gazową, która z czasem zrujnowała układ wtrysku benzyny. Poza tym konieczny był remont automatycznej skrzyni. Całą historię opisywałem kiedyś TUTAJ.
Foto: praca własna
Moja wymarzona specyfikacja mogłaby być podobna: lakier milano braun dobrze pasuje do modelu i epoki, podobnie jak „barokowe” alufelgi Fuchs. Tylko dodatków mogłoby być więcej – elektryczne szyby, tempomat czy klima w tym segmencie „po prostu się należą” (cytat) – przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia, bo 40 lat temu nawet bogaci ludzie wcale tak nie uważali. W każdym razie nieprzyjemne przygody eksploatacyjne nie zraziły mnie do modelu, a wręcz przeciwnie: egzemplarz w stanie fabrycznym – oczywiście bez gazowego palnika w filtrze powietrza – w moim garażu marzeń jak najbardziej stoi.
***
Kontynuujemy zjazd ku nizinom. Kolejny przystanek to W124 jako zwykły sedan, którego chciałbym w wersji 300 D TURBO, ewentualnie z napędem 4MATIC. Oczywiście z serii drugiej, środkowej (lata 1989-93) – czyli z tzw. szeroką listwą i najlepszą jakością w dziejach marki.
W tym marzeniu chyba niewiele różnię się od większości rodaków. Mowa o modelu w Polsce kultowym – chyba bardziej od poprzednika, bo „Beczka” i u nas najczęściej bywała roboczym wołem i tak też ją kojarzono (na widok mojej benzynowej dwudrzwiówki jeszcze w bieżącym stuleciu ludzie robili wielkie oczy). Tymczasem o jej następcy co najwyżej się wtedy marzyło.
Oczywiście, również przy W124 nie pogardziłbym topowym coupé, ale mając siedem slotów muszę coś powybierać, a koniecznie chciałem wstawić tu klasycznego, dieslowskiego sedana – bo po pierwsze, w takich autach się wychowałem, po drugie – to one chyba najlepiej odpowiadały wizji Karla Benza, który chciał zbudować praktyczny i solidny środek transportu osobistego. Wybrałem więc ostatnie wydanie takiego Mercedesa projektowane jako niezniszczalne i za takie też uchodzące w praktyce.
Najpopularniejszej limuzyny Mercedesa dziś nikt nie nazwałby dużym autem (mierzyła 4.740 x 1.740 mm). Sylwetkę autorstwa Sacco wszyscy znamy, dodam więc tylko, że nie znalazłem pojedynczego zdjęcia odwzorowującego mój ideał: tu mamy szerokie listwy i kolor bornit metallic (który naprawdę bardzo mi się podoba), ale jakiś inny motor…
Foto: materiał producenta
…tu – bardzo podobnie (nautikblau też mógłby być)…
Foto: materiał producenta
…a tu jest właściwy silnik, ale model przedliftowy, z kilkoma różniącymi się detalami i gorszą trwałością. A skąd wiadomo, że tam wyżej to nie były trzysety z turbo?
Foto: materiał producenta
Ano stąd, że nie miały kratki wlotu powietrza w przednim błotniku. To znak rozpoznawczy wszystkich turbodiesli W124 (tu są też moje ulubione alufelgi, ale z kolei kolor niefajny).
Foto: materiał producenta
W tej generacji seryjne wyposażenie wciąż było skromne (z wyjątkiem kwestii bezpieczeństwa), lecz lista opcji – imponująca. Kokpit z takim zagęszczeniem guziczków zapierał dech w piersiach znacznie mocniej niż dzisiaj stucalowe ekrany dotykowe (które wszyscy krytykują, lecz mimo to ktoś produkuje je i kupuje).
Foto: materiał producenta
Silnik 300 D TURBO to sześć cylindrów w rzędzie i komory wstępne, a więc kultura pracy naprawdę zbliżona do benzynowej. Moc 147 KM dziś wywołuje uśmiech, ale wtedy przewyższała gaźnikową 2,5-litrówkę R6 poprzednika. W trasie dało się dotrzymać kroku nawet topowemu 280 CE (200 km/h, 10 sekund do setki), przy spalaniu niższym niż w W123 300 D (w trasie poniżej 7 litrów, w mieście poniżej 9). To był jeden z pierwszych diesli, jaki zagościł na lewym pasie niemieckich autostrad. Moment obrotowy 273 Nm też wygląda już śmiesznie, choć wtedy zmusił konstruktorów do stosowania wyłącznie skrzyń automatycznych, bo pod ręką nie było odpowiednio wytrzymałego sprzęgła.
O reszcie wyrafinowanych szczegółów technicznych – od pięciowahaczowego zawieszenia tylnego, poprzez jednoramienną wycieraczkę na mimośrodzie, aż po podgrzewany spryskiwacz – już kiedyś pisałem, a kiedyś do nich pewnie wrócę. Podam więc jeszcze tylko cenę: w 1989r. mój wymarzony 300 D TURBO 4MATIC bez dodatków kosztował 72 tys. DM, czyli 4,2 bazowego Golfa lub 21 niemieckich pensji, a powstał w zaledwie 2.136 egz. (natomiast wersja RWD – w 38.908, na łącznie ponad 2,5 mln wszystkich W124).
Egzemplarz, którym sam kiedyś jeździłem, był dla mnie pierwszym autem w naprawdę dobrym stanie (z przebiegiem zaledwie nieco ponad ćwierć miliona kilometrów, do których osobiście dorzuciłem 108 tysięcy). Miał silnik 300 D (choć bez turbiny i automatycznej skrzyni), miał szeroką listwę z dwubarwnym lakierem, nie miał jednak klimatyzacji, welurowej tapicerki ani innych dodatków nieodzownych do wjazdu do garażu marzeń. Mimo to był jak marzenie – co jak najbardziej doceniałem wtedy i o czym pamiętam dziś, trzymając dla niego miejsce w zestawieniu.
Foto: praca własna
***
Pozycja ostatnia może Was zdziwić, bo… zajmuje ją model prawie współczesny, w dodatku całkiem pośledniego segmentu. Tak – to moja aktualna C-Klasa.
Być może zaraz pomyślicie, że ja tutaj automatycznie umieszczam wszystko, czym kiedykolwiek jeździłem, ale tak nie jest. W artykule nie znajdziecie W210 (które jest brzydkie i gnije) ani żadnej z dwóch generacji CLK (bo choć ogromnie lubiłem je obie, to jednak obie – a zwłaszcza tę pierwszą – uważam za konstrukcje kompromisowe i oszczędnościowe). Są za to dwa inne modele, których posiadać raczej nie będę, z czego w jednym nawet nie siedziałem. Jeśli zaś chodzi o C-Klasę, to wstawiam ją tu nie z uwagi na jakąś wyjątkowość, tylko jako ostatniego w mojej opinii Mercedesa, w którym można się poczuć jak w Mercedesie.
W tym przypadku zaskoczę jeszcze jednym: w moim garażu marzeń stoi nie coupé ani nawet sedan, tylko kombi. Kombi to też gatunek wymierający, a przecież bardzo wdzięczny, tymczasem w serii 204 wygląda naprawdę zgrabnie – chyba najzgrabniej spośród wszystkich nadwozi. Wprawdzie bagażnik ma tylko minimalnie większy niż w limuzynie (odpowiednio 485 i 475 litrów), ale przynajmniej większy, nie jak w dzisiejszych „sportwagonach”. Do tego łatwiej dostępny, a w razie potrzeby można go załadować po dach.
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Czy takie zwykłe rodzinne kombi może być obiektem marzeń? Co uzasadnia postawienie go obok Bentleya Contintentala SC albo Aston-Martina DB4 Zagato? Oczywiście zgoda, że to zupełnie inne światy, jednak jako fan marki Mercedes-Benz przez cale dotychczasowe życie w takich właśnie modelach, masowych produkowanych i przystępnych cenowo, odnajdywałem wszystkie cechy najwyższej półki: począwszy od stylistyki i jakości wnętrza, poprzez komfort i mocne, sześciocylindrowe silniki, aż po trwałość i niezawodność nawet w bardzo zaawansowanym wieku. Uważam, że na serii W204 to wszystko się kończy.
W dobie niepohamowanego wzrostu gabarytów i masy wszystkich samochodów mierzące 4.596 x 1.770 mm kombi można nazwać odpowiednikiem niegdysiejszych klas E (dlatego zresztą się na nie przesiadłem). Na przedzie wciąż tkwi tradycyjny grill (sprawdzić, czy nie pakiet Avantgarde), a nadwozia nikt nie weźmie za pochodzące od jakiegokolwiek innego producenta (co było możliwe np. w CLK generacji II i chyba wszystkich modelach późniejszych). Widząc zza kierownicy łagodnie wybrzuszoną maskę ze sterczącą zeń gwiazdą naprawdę czuję się jak w W123, zwłaszcza że wszystkie przyciski (fizyczne!!) i instrumenty (analogowe!!) odnajduję w tych samych miejscach. Jedwabiste V6 z siedmiobiegowym automatem dają perfekcyjną kulturę pracy, ciszę doskonalszą niż w Tesli (to nie metafora, mierzyłem) i osiągi lepsze niż w 6,9-litrowym W116 albo mitycznym „Gullwingu„, spalając przy tym mniej niż Polonez. Co najważniejsze, całość wciąż wygląda i jeździ jak nowa (odpukać w niemalowane) – w wieku prawie 15 lat, w którym spora część legendarnie trwałych W123 była już przetopiona przez hutę, a przynajmniej do przetopienia się kwalifikowała.
W 2007r. kombi z trzylitrowym V6 kosztowało od 37.366€: to tylko 2,3 bazowego Golfa lub 13 niemieckich pensji, czyli najmniej w zestawieniu. Mimo to, na taką specyfikację zdecydowało się tylko 3.837 klientów (na sedana już znacznie więcej – 170.679).
Mój egzemplarz – który oczywiście opiszę kiedyś bliżej – jest właśnie sedanem, ale poza tym nie odbiega od opisanego marzenia: trzylitrowe, 230-konne V6 z automatem, pakiet Elegance, błękitny metallic z tradycyjnym grillem i gwiazdą, beżowa skóra. W wyposażeniu nie brakuje niczego istotnego, a co szalenie ważne, nie ma też głupot, które w dzisiejszej motoryzacji denerwują: wielkich telewizorów, zbędnych brzęczyków i wszelkich systemów stawiających się powyżej człowieka.
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Tak, to całkiem realny wynik, choć wielu w to nie wierzy
Foto: praca własna
Jeszcze jakiś czas temu to wszystko zwyczajnie by mnie cieszyło, jak każdy poprzedni samochód. Dziś jednak, wobec zachodzących w świecie przemian, urasta do rangi wyjątkowości. Młodszych aut tego typu już nie ma, bardzo więc prawdopodobne, że w przyszłości, po raz pierwszy w życiu, zmienię markę swego codziennego samochodu – bo jeśli mam mieć cztery (lub nawet trzy) cylindry, przedni napęd i wnętrze z okleiną z korzenia plastikowca szanghajskiego, to wolę je mieć w innej marce. Tymczasem W204 to według mnie ostateczne wcielenie idei Karla Benza, która dojrzała w powojennych Mercedesach klasy średniej i która swego czasu tak mocno do mnie przemówiła – dlatego też zamyka niniejsze zestawienie.
***
Oczywiście, wymarzonych Mercedesów miałbym znacznie więcej: nie obraziłbym się za pierwszą generacje SLK (najlepiej 230 Kompressor, z żółtym lakierem i czerwoną skórą), za coupé C107, C114 lub C124, za limuzynę W108 lub W126 i za wiele innych. Nie chciałbym natomiast żadnego supersamochodu, żadnego AMG, żadnego W140 (zbyt ciężkie i ostentacyjne) ani też modeli z lat 30-tych – bo one, przy wszystkich swoich walorach, nawet mnie kojarzą się zbyt ponuro.
W swej historii trójramienna gwiazda zdobiła wszelkie typy pojazdów – dla tirowców, rolników i taksówkarzy, dla drobno- i grubomieszczan, dla milionerów, gwiazd Hollywoodu, królów i papieży (LINK1 LINK2). Jeszcze całkiem niedawno każdy wyróżniający się produkt, z każdej branży, potocznie nazywało się „Mercedesem w swojej kategorii„. Czy tamte czasy mają szansę wrócić?
Foto: materiał producenta
Foto tytułowe:
Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)
Ja jestem jednak fanem V8 więc w moim garażu chętnie bym zobaczył takie cacka jak : w124 E500 czy 560SEC. Co do w112 , jak byłem w szkole średniej, moja koleżanka z podstawówki dostała od ojca w prezencie takiego w białym kolorze. Nawet pod koniec lat 90tych ten samochód robił wrażenie .
Jasne, to ma swój urok. W sumie w zestawieniu umieściłem dwie V8-mki (W116 i R129 – bo mimo że moja ma R6, to w tekście pisałem o V8).
Jestem szalenie ciekawy co może zastąpić mercedesy. Może coś z Korei?
Nie chcę nic zapowiadać ani deklarować, bo jak mówiłem, na razie ani myślę o zmianie auta. Ale jeśli już, to najbliższym substytutem C-Klasy wydaje mi się Lexus IS. No ale zobaczymy, jak to będzie wyglądać, jak przyjdzie co do czego.
W przyszłym roku zdradzam Hondę i zamierzam kupić nową E-klasę. Zobaczymy
Czekamy na relację!!
Cześć Szczepanie. Wesołych Świąt życzę Wam. Tobie i Ani. Całej rodzinie i znajomym. Do dziś mnie gryzie temat Twojego radioodtwarzacza. Sorry, nie spodziewałem się takich trudności. Wiele innych naprawiłem i grają do dziś. Wierz mi, chciałem jak najlepiej. Przepraszam. Nie zawsze wychodzi jak chcemy. Chociaż tyle, na moje pocieszenie, że kondensatory wymieniłem i ktoś kto odkupił od Ciebie to radio już tego robić nie musi. Nie gniewaj się, że wyszło jak wyszło. Nie zawsze mi wszystko wychodzi. Widzę, że Pagoda mocno chodzi Ci po głowie. Mnie ten kabriolet też bardzo się podoba. Dlatego, życzyłbym Ci go pod choinkę, a sobie choćby podstawowego modelu 911. Najlepiej wiatrem chłodzonego, ale niekoniecznie -;) Chociaż widziałem Twoją minę, jak Paweł się wypowiadał o Porsche -;) Każdy ma prawo lubić co mu się podoba i nie żywię absolutnie żadnej urazy, traktując to kompletnie i wyłącznie, humorystycznie-;) Paweł jest bardzo fajnym gościem, a do tego perfekcjonistą, specjalizującym się w Mercedesach ale równie dobrze, jak to teraz się mówi, modnie, (umie w inne auta) . Serdecznie Dzięki za znajomość. R129 jest bardzo fajnym autem, a Twój egzemplarz jest bardzo ładnie zachowany ii liczę kiedyś na przejażdżkę za kierownicą, jak już nie będę musiał przyjmować leków. (Rozmawialiśmy o tym) Jeszcze raz. Zdrowych, wesołych i szczęśliwego nowego.
Pozdrawiam
Marcin
Aj… Zapomniałem wspomnieć o utworze Chrisa Rea, Driving Home For Christmas. Pasuje idealnie -;)
Bycia wiernym tylko jednej marce nie nazywałbym patologią, a raczej konsekwencją wolności wyboru – rzeczy, o którą szczególnie w dzisiejszych czasach warto walczyć. Ja sam na podobnych zasadach jestem posiadaczem wyłącznie takich aut, które zostały wyprodukowane, albo zmontowane w Polsce (przy czym karoserie ich wszystkich zostały wytłoczone na naszej ziemi, zza granicy mogą pochodzić inne komponenty, też niekoniecznie wszystkie).
Z niekłamaną przyjemnością czytało mi się ten artykuł, widać w nim Twoją pasję do Mercedesów, miłość do tej marki, coś więcej niż po prostu temat do kolejnego ciekawego artykułu.
Ja sam nie mam odwagi marzyć o autach z takich półek cenowych, w temacie Mercedesów najbardziej mnie by satysfakcjonował jakiś egzemplarz z vinem wskazującym na polski montaż w Karczewie pod Otwockiem dla zachowania spójności z resztą mojej floty.🙂
Noo, te Mercedesy z Karczewia to w ogóle temat-zagadka i godny lepszego opracowania. Bo o ile o karetkach z podłódzkiego Głowna to wiadomo że powstały i się jakieś kilka sztuk zachowało (jedną ma pewien posiadacz dwóch „kupet” spod Wawy ( ͡° ͜ʖ ͡°)), tak tych „polskich meroli” to raczej nie widać. A szkoda.
Świetny, osobisty artykuł. Miło czytać.
Gdy przejechałem się pierwszy raz Mercedesem marzeń (W124), to go pocałowałem w gwiazdkę.
Gdy pierwszy raz widziałem, jak się składa dach w R109, na Targach Poznańskich w 1989 roku, to szczękę miałem na ziemi. A wraz ze mną zgromadzony tłum.
Gdy zobaczyłem na ulicy W140, to oczy miałem jak spodki na widok samodomykających się drzwi, podwójnych szyb, antenek wysuwających się z bagażnika i jeszcze znaczka V12.
Mercedesy inspirowały i były samochodami marzeń. Niestety już nie ma czasów.
Ale, póki co, zawsze można sobie kupić jakiegoś używanego.
Wesołych Świąt!
No niestety. Nie ma… takich czasów jak kiedyś. Są czasy tandety i jednorazówek. Nie tylko Mercedesy inspirowały. Ja byłem na targach poznańskich jakoś w 96/97 albo 97/98 na szkolnej wycieczce. Imponował Opel MAXX, BMW Z3, czerwone, było wystawione, i oferty firm tuningowych, z dzisiejszego punktu widzenia dosyć skromne. Fajne było stoisko Philips Car Systems, gdzie wystawiano pierwsze nawigacje CarIn, jeszcze bez map Polski, i radioodtwarzacze z cyfrowymi magnetofonami dcc. Wziąłem sobie katalog i dostałem firmowy długopis od ładnych Pań na stoisku. Po latach człowiek widzi jaka to lipa jest ale wtedy było fajnie.
O Szczepan , a skąd w materiałach koncernu Mercedesa zdjęcie Twojej Żony ? 🙂
żarcik , zdrowia i wesołych Świąt dla Ciebie, Anii i szanownych czytelników !
Bardzo dziękuję, poprawiłem 🙂
Za życzenia również dziękuję – nawzajem, wszystkiego dobrego!!
Dobry wieczór.
Panie Szczepanie to dobry czas na spełnianie marzeń, więc pagody w garażu.
Ja nigdy nie byłem posiadaczem Mercedesa. Jedyny, którego prowadziłem dłużej niż chwilę to aktualny model Sprintera, w automacie, niespecjalnie to wspominam.
Ale jeśli miałbym wybierać Mercedesy do garażu to byłyby trzy: aktualna klasa A (dla Joanny), GLK pierwsza seria chyba x204 (dla Żony) i jakiś skromny baby benz w kąciku.
Te numery na SL, kojarzące się ze znanym krakowianinem to przypadek?
Nie wybierałem numerów – pani w WK dała pierwsze z brzegu.
Nie wiem, czemu tak „Joanny” nie lubisz, aby wmuszać jej A-classe. Bo z Mercedesa ma tylko gwiazdkę i ceny części.
Akurat w piątek (przed Wigilią) szarpałem się z tym „wynalazkiem” próbując ustawić geometrię zawieszenia… Próbując… Bo np. blachy w których opierają się śruby tylnych wahaczy są cieńsze i słabsze niż karoseria Tico. Dosłownie jakby wykonane z puszki po piwie…
I tak w całym aucie – wszystko ma WYGLĄDAĆ, ale tylko przez max. 3 lata lub 100 000 km.
Co później – to nikogo nie obchodzi.
Ma być tanio – jest tanio w produkcji, Ma być solidnie – jest tanio.
Pozdrowienia z Sindelfingen
To co napisałeś we wstępie o Mercedesach, dla mnie jest prawdziwe dla Alfy Romeo. Już to chyba kiedyś pisałem, że Alfy nie poleciłbym znajomemu (bo bałbym się że się rozczaruje) ani wrogowi (bo czemu niby wróg miałby mieć tak fajnie), a jedynie bardzo zaufanemu przyjacielowi, który zrozumie dlaczego to robię.
Część z modeli które opisujesz również zadowoli jedynie wąską grupę użytkowników, ale za to takich, którzy nie bardzo wyobrażają sobie coś innego, jak na przykład użytkownicy klasycznych Land Roverów (do poprzedniego Defendera) dla których musiał powstać Ineos.
Dla mnie z tej stajni będzie dość nietuzinkowy wybór, który zresztą sam odrzuciłeś mimo, że też takowy posiadałeś 🙂 – W210. Konfiguracja dla mnie to kombi z benzynową 6-tką (pomijając AMG), klasycznym automatem i w kolorze bordowym lub ciekawym niebieskim – Wedgewood.
Jest to jeden z niewielu modeli tej marki, którego prowadziłem na tyle długo, żeby faktycznie wyrobić sobie jakąś opinię i znalazłem w nim wszystko to co opisujesz, a co spodobało się także mi – klasyczne mercedesowe wnętrze (którego ja osobiście w W204 już nie do końca odnajduje), pełen relaks na dłuższych, spokojnych przejazdach, a równocześnie niepojmowaną dla mnie zwrotność przy tych gabarytach. Do tego zapas mocy i przestrzeni oraz mimo wszystko poczucie solidności. Niestety na dłuższą metę z tym ostatnim parametrem wszyscy wiemy jak to wygląda.
U mnie za to sytuacja podobna tylko z BMW. Zawsze miałem tylko BMW. 3x e36 (teraz mam jedno) i e39 (nadal je mam). Wyjątkiem był mercedes w123 i przez krótką chwilę baleron (3.0 4matic!!!). Auta nie były w super stanie, przez to, że były zajeżdżone czuje niesmak do mercedesów, może niesłusznie. Obecne planuje sprzedać e36 i kupić coś wyprodukowanego po 2014, ale to nie będzie bmw. Co do polecania aut „ulubionej” marki to jeżeli ktoś wcześniej nie miał bmw to nie polecam im tych aut, ale znajomego, który miał wcześniej e46 namówiłem na 530d e39 w automacie i jest zachwycony. W cenie poniżej 20k tak naprawdę moim zdaniem to auto jest bezkonkurencyjne
Ad1) To się chyba tyczy wszystkich pasjonatów motoryzacji i ich ulubionych aut. Pod tym względem nie jesteśmy normalni, co chyban ie powinno dziwić 🙂
Ad2) W210 to najbardziej komfortowe auto jakie miałem i najoszczędniejsze (bo akurat miałem 290 TD – 5,5 litra w trasie bez żadnych starań). Zwrotność jest standardem w dużych autach tylnonapędowych – co oczywiście może szokować hondziarzy albo alfistów 😉 – ale wynika z braku przegubów z przodu i wielkich wnęk kół. Po prostu koła mogą się skręcić pod bardzo dużym kątem, bez żadnych negatywnych konsekwencji. Potwierdzi każdy właściciel Mercedesa, ale też starszych Volvo (nie wiem, jak z BMW, jakoś nie rzuciło mi się w oczy w czasie kilku testów, jakie przeprowadziłem). Oczywiście W210 gnije, ale tak naprawdę, to dopiero w wieku, w którym W123 gniło już na potęgę – tyle że W123 mimo wszystko jeździło, nawet ze złamanymi podłużnicami, a W210 niestety łatwo się rozpada.
Może jestem jakiś inny , ale , w latach sześćdziesiątych pojechaliśmy wycieczką szkolną do stolicy . I tam jeździły MERCEDESY . Duże , czarne , błyszczące . Wszyscy chłopcy obstąpili jednego zaparkowanego pod pałacem kultury (specjalnie małe litery) . Wychowawczyni nie mogła nas od niego oderwać . I cały czas marzy mi się W 110 , z klekotem pod maską . Przejechać się takim skrzydlakiem , tak 50 , góra 65 na godzinę . Ze Złotego Stoku do Lądka Zdroju . Może dziadek by dał radę . Kto tam był to wie o co chodzi , innym polecam . Choć szybciej niż 30 nie dał bym chyba rady , klekot też nie.
to tak mniej więcej od początku:
– myślałem, że „Pagoda” to ruska nazwa, która się przyjęła 🙂
– Twój R129 dużo ładniejszy taki niebieski metalik niż taki brązowy
– ten 1 komputer od ABSu wygląda jak ruski wojskowy moduł (taki styl)
– co do Balerona – jak pisał Złomnik – jeśli wejdzie się na szczyt, to już każda droga prowadzi w dół 🙂
choć mi osobiście z Mercedesów najbardziej podoba się 190-tka 🙂
Natomiast jedynym Mercedesem jaki miałem to była Kaczka, autolaweta… była straszna 😉 w zasadzie to takie połączenie żuka z beczką
– co do trzymania się jednej marki – też tak mialem z początku uznając tylko Fiaty, dobrze, że mi przeszło 🙂
„Pagoda” to jak najbardziej nazwa globalna :-). R129 jest ładny w nautik blau, ale w W123 takiego ładnego granatu nie było, za to brąz – nie powiem, żebym był jego wielbicielem, ale on pasuje do epoki i modelu. Oczywiście są też inne opcje, ale ta po prostu mogłaby być. Kaczka – oczywiście, że to było narzędzie pracy, nie limuzyna, a w tamtych latach narzędzia były raczj toporne. Za to trwałość miała ogromną, jak na ówczesne standardy.
czy ja wiem… trochę przereklamowana ta trwałość, chodzi o to, że nie jest na ramie, i gnije, w busie to tam pół biedy, bo te podłużnice są dość grube i jak reszta budy jest to to się jakoś trzyma, ale w lawecie / skrzyniowym, to kaczki często się łamały za kabiną, moja pewnie też się (parę razy) tam złamała, bo tam było już tyle wzmocnień nawspawywane że nie wiem 😉
cała reszta to jak Lublinek, dokładnie ta sama konstrukcja – dwie sztywne osie na resorach, tyle, że Lublinek lepszy, bo na porządnej ramie, Andoria też 2.4d ma za to znacząco więcej chęci do jazdy, no ale nie jest tak trwała
a jedyna trwałość w Kaczce to ten diesel 2.4 z beczki i nic więcej
Mówimy o samochodach, które miały po 20 i więcej lat. I przebiegi siedmiocyfrowe.
ogólnie Lublinek to moim zdaniem jest taką „konstruktywną zrzyną konstrukcyjną” Kaczki 🙂 i to akurat jest dobrze
Zgadzam się z Tobą na 100%. Mercedes Pagoda jest przepiękny. To jest prawdziwa klasa i szyk. 😍 Nie wiem, jak takie arcydzieło może się komuś nie podobać. To jest jeden z moich ulubionych motoryzacyjnych pomników. Reszta aut z tej listy też jest fajna, choć z S-klas najbardziej lubię W126. Do tej listy dorzuciłbym też 300SL „Gullwinga”. 🙂
Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku!
Mercedesa miałem jednego. Vito 2,2 CDI, taki na pół osobowy, przeszklony, z drugim rzędem siedzeń, ale bez ściany działowej. Miał z 10 lat i ponad 200 000 tkm, wyskakiwała jedynka (zwykle ruszałem z dwójki), a pod światłami oprócz klekotu diesla słychać było, rdzę chrupiącą nadkola. Dało się jeździć bez kompleksów, ale i bez emocji. Przez pół roku pomagał mi budować dom.
Pagoda mi się nie podobała właśnie przez „pagodę” na dachu, kabriolet był fajny.
Niemieckich samochodów nie kupowałem, bo tak głęboko drążyłem w historii hitlerowskich Niemiec, że nie chciałem być uznany za germanofila. Natomiast stałem się patologicznym fanem Citroena, później DSa. Ale w końcu mi przechodzi, bo podobnie jak Szczepan nie lubię, jak samochód poprawia i dyscyplinuje kierowcę, a nawet podejmuje za niego decyzje, które starego wygę wprawiają w osłupienie, bo wtedy dopiero pojawia się zagrożenie na drodze.
Wesołych Świąt i zapachu benzyny (ropy) na drodze w Nowym Roku i jeszcze przez kilka lat.
Vito wyjątkowo szybko rdzewiało. Mój wujek miał takiego przez kilka lat – mówił, ze było jak płot, tzn. trzeba było malować co drugą wiosnę (i tak robił, chociaż tylko dół karoserii).
Citroeny uwielbiam, ale oczywiście te starsze, z hydro. One jeżdżą specyficznie, mało „samochodziarsko”, ale wygodniejszego zawieszenia chyba na świecie nie ma.
Z Mercedesem przyznam się, że miałem dość mały kontakt, ot jechałem parę razy dostawczym Sprinterem w pikapie i siedziałem w bodajże W123 coupe nieżyjącego już wujka – oba już dawno temu zostały sprzedane.
Jeśli miałbym marzyć o jakimś Mercedesie, to zastanawiałbym się nad trzema w sumie z różnych epok jakby nie patrzeć. Pierwszym byłby W123 w kombi, ALE z trzecim rzędem siedzeń w bagażniku, tudzież jakimś starszym jak W115, w sedanie lub wersji funeralnej. Z takich nieosiągalnych modeli to mi się podoba trochę kontrowersyjny model G4 W31 – kontrowersyjny bo nim jeździł pan z wąsem i część jego „świty”, a jeden egzemplarz podarował hiszpańskiej rodzinie królewskiej.
Od 1931r. Hiszpania nie była już królestwem, więc prezent mógł otrzymać najwyżej generał Franco 🙂 Dodam też, że trochę mniejszą terenówkę, model G5, Hermann Goering podarował prezydentowi Mościckiemu.
A fakt, mój błąd – generał Franco ją dostał w 1939 roku jakoś, ale po jego śmierci egzemplarz trafił do rodziny królewskiej, gdzie przeszedł renowację z jakieś kilkanaście lat temu. A z tym G5, którego otrzymał prezydent Mościcki od Goeringa to nawet nie wiedziałem powiem szczerze – chociaż z tego co czytam to też nie było jakoś mocno znane, a nawet ukrywane.
Nie chwalono się również tym, że G5 został podarowany Mościckiemu w zamian za odznaczenie Goeringa Orderem Orła Białego w 1936 r. Samochodu Mościcki używał niewiele. Zachowało się zaledwie kilka zdjęć z Białowieży i jedno ze Spały. Podobno przekazał go do PZInż, gdzie rozkręcono go na kawałki i na ich podstawie próbowano stworzyć Polskiego Fiata 508 4×4.
Że się nikt nie chwalił prezentem, to oczywiście zrozumiałe. Ale reszty historii nie znałem, dziękuję!
Czołem! Ależ zaskoczenie! Jestem posiadaczem jednego z wskazanych przez Szczepana Mercedesów.
Nie spodziewałem się, że 204 znajdzie się w tak doniosłym zestawieniu w takim towarzystwie.
Melduje się jako posiadacz S204 Avantgarde po liftingu z 1.8 CGI 😉 czyli 1/3 tego, co Szczepan wskazał jako zalety odpowiedniej 204.
Wszystkiego dobrego na przyszły rok dla Szanownego Autora i Szanownych Czytelników
Witam serdecznie 🙂
Nie wiem, czy zestawienie jest „doniosłe”, ale faktycznie, C-Klasa znalazła się tam tylko z uwagi na trendy panujące w dzisiejszym świecie. Co do poliftów – kusiły mnie, bo w późniejszych rocznikach było nawet coupe, ale ostatecznie zdecydowałem, że lepsze będzie V6 na wtrysku pośrednim, a takiego po liftingu już nie produkowali. Przy czym nie chodziło mi bardziej o awaryjność ukłądu zasilania niż o LPG (LPG nie planowałem, ale w końcu je założyłem, jak Putin napadł na Ukrainę i na stacjach zrobiło się 8 zł za litr. To uboczna zaleta wtrysku pośredniego).
W210 AMG z jakością blach Audi 80. To byłoby coś
Wszystkiego dobrego na Nowy Rok.
Co do Mercedesów to wszystkie przedstawione są piękne. W moim garazu marzeń na pewno by się znalazly.
Natomiast nie wiem czemu, ale mnie się nieprzyzwoicie podobają w203 i w211.
Co do tego dziennikarza, który napisał, ze wszystko sie robiło jak należy to jeździ się taka furą to wg propaganda tej drabiny sukcesu jak w USA. Dla gospodarki byli potrzebni aspirujący robotnicy, więc trzeba było jakoś aspiracje podbudowywać.