STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: JAK NIE TERAZ – TO KIEDY? JAK NIE MY – TO KTO? cz. I

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Dla tego wpisu przewidywałem inny tytuł, bo i wakacje miały wyglądać trochę inaczej, ale dzisiejszy świat jest pełen niespodzianek.

Być może pamiętacie moją zeszłoroczną MEGAOFERTĘ – poszukiwanie towarzystwa na oldtimerowy urlop w południowej Francji.

Chętni znaleźli się prawie natychmiast. Ponieważ byli krakowianami, szybko nawiązaliśmy kontakt i ustalili szczegóły. Mieliśmy polecieć do Nicei i wynajmować tam po dwa auta dziennie przez pięć dni. Każdy kierowca miał więc zapłacić za pięć samochodów, ale wypróbować mógł aż dziesięć. Z przebogatej oferty firmy Rent A Classic Car Nice (na stronie internetowej zobaczycie tylko jej część) wybraliśmy modele, zorganizowali resztę i zaczęli przebierać nogami w oczekiwaniu na wylot. Jego datę ustaliliśmy na lipiec. Połowę lipca. Drugą połowę lipca. Dokładnie – siedemnastego lipca (to cytat, ale naprawdę lecieliśmy w tym dniu).

Co by było, gdybyśmy byli wybrali termin o tydzień wcześniejszy – o tym wolę nie myśleć. Choć nigdy nie czciłem rocznicy Rewolucji Francuskiej, zdarzało mi się oglądać pokazy ogni sztucznych 14 lipca, i to właśnie tam – na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie w okresie licealnym trzykrotnie spędziłem z rodzicami wakacje (tata miał wtedy kuzynkę w Menton, przy samej granicy włoskiej). Gdybyśmy byli w tym dniu w Nicei, z pewnością poszlibyśmy podziwiać fajerwerki. Tym razem jednak w największe święto Francuzów siedzieliśmy w domu i to tutaj dowiedzieliśmy się o tragedii, która rozegrała się na nicejskiej Promenadzie Anglików.

Nazajutrz, jeszcze przed pracą, zadzwoniłem do Towarzysza. Byliśmy zgodni: “Piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce”. “Nie pozwolimy bandytom rządzić naszym życiem i marzeniami“. Dwie godziny później – drugi telefon, do wypożyczalni. “Jesteśmy cali i zdrowi, życie toczy się dalej, a my – działamy“. Duża ulga, bo firma mieści się sto metrów od promenady, którą opisywałem kiedyś TUTAJ, a którą teraz świat poznał w zgoła innym kontekście.

Co ciekawe, u mnie w biurze wszyscy dopytywali się: “oczywiście nie zamierzacie rezygnować…?“, podczas gdy u mojej żony – dokładnie odwrotnie: “Lecicie?? Chyba was pogięło!!“. Oboje pracujemy w korporacjach outsourcingowych mających siedziby naprzeciwko siebie i – wydawałoby się – nie różniących się przekrojem demograficznym, a tymczasem rozkład opinii okazał się całkowicie zero-jedynkowy. Ale to tylko na marginesie.

W czasie ostatnich przygotowań rozmawialiśmy z Towarzyszem jeszcze kilka razy, ale wyraźnie wyczuwałem jego pogarszający się nastrój. Gdy w końcu oficjalnie zakomunikował mi, że wraz z żoną pasują, była już sobota po południu. Kilkanaście godzin przed wyjazdem.

Tę decyzję uważam za zupełnie nieracjonalną, ale ponieważ z zasady staram się wykazywać empatię, rozumiem, że rodzice dwójki małych dzieci mogą mieć obiekcje przed podróżą w miejsce, gdzie turystów rozjeżdża się ciężarówkami. Oszczędzę Wam szczegółów gorączkowego odwoływania połowy rzeczy w przeddzień wylotu, ważne jednak, że z dziesięciu samochodów marzeń za cenę pięciu zrobiło się sześć za cenę sześciu. Jednym słowem – dopłata 20% przy jednoczesnej utracie prawie połowy atrakcji. Ponieważ jednak jestem chorobliwie pozytywnie nastawiony do życia, to tylko dziękowałem Bogu, że nie polecieliśmy tydzień wcześniej.

Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że było wesoło: nie dość, że zamach, to jeszcze straciliśmy towarzystwo i pięć darmowych przejażdżek. Atmosfera zrobiła się mało wakacyjna, lecz staraliśmy się być dobrej myśli. Czasy są coraz bardziej niespokojne, więc jedynie powtarzaliśmy sobie w duchu cytat z Michaiła Gorbaczowa, podpatrzony w niedawnym artykule gościnnym Fabrykanta: “JAK NIE TERAZ – TO KIEDY? JAK NIE MY – TO KTO?“.

***

Na lotnisku Nice Côte d’Azur, wybudowanym na terenie wydartym morzu, spodziewaliśmy się stanu wojennego – żołnierzy, psów policyjnych itp. – ale nic z tych rzeczy: żadnych wzmożonych kontroli ani jakichkolwiek śladów horroru sprzed zaledwie trzech dni. Dopiero sama sześciopasmowa promenada – na co dzień główna arteria 350-tysięcznego miasta – sprawiła przygnębiające wrażenie. Czynna tylko w jednym kierunku, pełna grupek żałobników i obsypana naręczami kwiatów, upiornie kontrastowała z ostrym, śródziemnomorskim słońcem, błękitem nieba i wody oraz cudowną jak zawsze, ciepłą i słoną bryzą znad morza, która nam, ludziom Północy, tak mocno kojarzy się z wakacyjną błogością. Wstrząsający dysonans.

Gdy jednak wiozący nas miejski autobus skręcił w plątaninę wąskich uliczek Starego Miasta, ujrzeliśmy obraz normalności. Otwarte kawiarnie i ogródki restauracji, skutery pędzące pomiędzy trąbiącymi samochodami, emeryci grający na skwerkach w bule – jak to w niedzielne popołudnie nad Morzem Śródziemnym. O niebezpieczeństwie przypominali tylko rozlokowani strategicznie żołnierze lub policjanci z bronią automatyczną, no i rewizje toreb w supermarketach (ochroniarze każdorazowo buszowali nam po plecaku i spinali jego zamek trytytką – jak widać, ten uniwersalny wynalazek przydaje się nawet w walce z terroryzmem). “Musimy nauczyć się żyć w nieustannym zagrożeniu” – tyle w temacie mają do powiedzenia obywatelom politycy.

La vie continue” (“życie toczy się nadal”) – to zdanie słyszeliśmy od każdego zagadanego tubylca: na recepcji hotelu, w pizzerii, w warzywniaku. A także, oczywiście, w siedzibie Rent A Classic Car Nice, gdzie zjawiliśmy się nazajutrz, w poniedziałek o 9.00h.

Wypożyczalnia mieści się w niepozornym, nieoznaczonym garażu i trzeba jej chwilę poszukać. W tle widoczna palma na Promenadzie Anglików, w tamtym dniu – czynnej tylko w jednym kierunku.

 

Wystrój lokalu nie powala, ale na widok jego zawartości po prostu oniemiałem

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Nie, nie z powodu wspaniałości samochodów – dobrze wiedziałem, jakie modele tam stoją, w życiu widziałem je już wszystkie, a kilka z nich jeszcze w latach 90-tych było w tamtych okolicach widokiem równie powszednim, jak u nas, nie przymierzając, Škoda Favorit albo Hyundai Pony. Chodzi o to, że po raz pierwszy ujrzałem takie cacka nie jako muzealne eksponaty ani zabawki szurniętych milionerów, tylko jako przedmioty niemalże użytkowe, do których każdy może wsiąść i pojechać. One nie miały na szybach kartek z oklepanym w Polsce sucharem o cudzych żonach (“patrz, podziwiaj, nie dotykaj“), tylko położone na siedzeniach, wydrukowane biurowym laserem quick reference cards dla klientów – z instrukcją odpalania, opisami przełączników i układu biegów. W ciągu nadchodzącego tygodnia sam miałem zasiąść za kierownicą aż sześciu z nich.

W pierwszej kolejności obejrzałem sobie jednak te okazy, których rezerwacje z bólem serca anulowałem półtorej doby wcześniej: Mercedesa 190 SL ’56, Corvette C1 ’59, Mustanga cabrio ’65 i Austina-Healeya 100/6 ’59. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę miał okazję wypróbować któryś z nich.

Refleksję przerwała mi właścicielka biznesu, Linda (to ta pani bliżej środka zdjęcia). Podała mi cyrograf do podpisania i terminal do kart płatniczych. Sama opłata za wypożyczenie to w tym przypadku niewielka część stresu – przynajmniej kwota jest znana z góry. Gorzej z udziałem własnym w Auto-Casco: za kradzież lub zawinione uszkodzenia miałem odpowiadać do spędzającej sen z powiek kwoty 6.000€. No, ale nie od dziś wiadomo, że spełnianie marzeń jest ryzykowne, a także, że klasykami nie wolno się rozbijać – w takim przypadku konsekwencje finansowe mogą się okazać najmniej bolesne.

W pierwszym dniu czekał na nas samochód ze środka zdjęcia: Rolls-Royce Corniche w kolorze Onyx Bronze Light. Na monakijskich tablicach!!

Corniche to francuskie określenie drogi wzdłuż nadmorskiego klifu, jakich w tamtych stronach nie brakuje. Można więc powiedzieć, że mieliśmy jeździć Corniche’em po corniche’ach.

Samochód jest ultraluksusowym, czteromiejscowym cabrioletem bazującym na limuzynie Silver Shadow, czyli pierwszym modelu marki z samonośnym nadwoziem, niezależnym zawieszeniem i hamulcami tarczowymi. Stylizował go niejaki John Blatchley, a produkowała należąca do RR manufaktura Mulliner Park Ward – poniekąd więc auto można uznać za przykład coachbuildingu (choć w nie większym stopniu niż Volkswagena Karmann-Ghia albo Peugeota 406 coupé). Na rynek weszło w 1966r., rok po odmianie zamkniętej, a nazwę Rolls-Royce Corniche – moim zdaniem jedną z bardziej wymownych w historii motoryzacji – nosiło od 1971r. Nasz egzemplarz pochodził z rocznika 1988, czyli z serii drugiej, wyposażonej już w ABS i wtrysk KE-Jetronic, ale jeszcze nie w airbagi.

Ostatnia, czwarta seria pozostała na rynku do 1995r., czyli dokładnie do momentu mojego pierwszego wyjazdu na południe Francji. W tamtym czasie był to więc aktualny model, mimo że jego konstrukcja, z kilkoma pomniejszymi modernizacjami, liczyła sobie już trzydzieści lat (a my, głupi, wstydzimy się długiego okresu produkcji Warszaw, Syren czy Polonezów). W Monaco RR stanowił wielce pospolity widok, miałem więc wiele okazji, by dobrze mu się przyjrzeć. Stylistyka, mimo że ociekająca przepychem, nie wydawała mi się wulgarna, a idealne proporcje maskowały rozmiar: wszak niewiele dwudrzwiowych cabrioletów legitymuje się rozstawem osi 3.061 mm, długością 5.169 mm i szerokością 1.829 mm.

Gabarytami się nie przejmuj” – powiedział mi Yvan, jeden z dwóch etatowych mechaników wypożyczalni. “Nie ty pierwszy jeździsz tutaj Rollsem” – zaśmiał się – “i wierz mi, że projektanci dróg biorą to pod uwagę“. Objaśnił mi wszystkie instrumenty, przełączniki i procedurę tankowania (“pamiętaj – tylko Pb 98, bo francuska 95-tka zawiera 10% alkoholu i niszczy stare układy paliwowe“). Na specjalnym blankiecie zaznaczył wszystkie uszkodzenia lakieru, profilaktycznie zerknął do bagażnika (“Gdyby ktoś siedział w środku, to byś się nie wytłumaczył, haha!!“). No i… pojechaliśmy!!

Yvan miał rację: uliczki starej Nicei, choć klaustrofobiczne z wyglądu, swobodnie mieszczą każdy pojazd mechaniczny, a Rollsem, mimo jego wymiarów, manewruje się banalnie: brak dachu i wysoka pozycja kierowcy zapewniają doskonałą widoczność, a kanciasta sylwetka – wyczucie gabarytów. Zwrotność nie ustępuje starym Mercedesom, a kierownica jest tak silnie wspomagana, że dziecko mogłoby nią kręcić jednym palcem.

Tak jeździ się po starej Nicei (polecam poobracanie sobie widoku). Wbrew pozorom nie jest ciężko: mimo braku zakazów i restrykcji w poruszaniu się po centrum ruch nie jest przesadnie intensywny i płynie dość leniwie. Uważać trzeba tylko na skutery lawirujące pomiędzy autami i pieszymi na grubość kartki papieru, ale to jest specyfika całego Południa Europy. Rowerzystów jak na lekarstwo – gorący klimat i skrajnie górzysty teren robią swoje.

 

Na wielu uliczkach są wyznaczone bus-pasy, ale kierowcy traktują je dość dowolnie, co ułatwiają im regularne przerwy w krawężnikach. Skracają one czas oczekiwania na skręt w prawo i umożliwiają omijanie śmieciarek, dostawczaków itp., które często zatrzymują się na środku ulicy, by wykonać swoją pracę.

 

W omawianym dniu nie było całkiem różowo: jedna nitka Promenade des Anglais była wciąż zamknięta, cały nicejski ruch szedł właśnie tymi ciasnymi uliczkami, co spowodowało, że na autostradę wyjeżdżaliśmy półtorej godziny, zapoznając się przy tej okazji z naszym lądowym jachtem (to niezupełnie przenośnia – szef samochodowego oddziału Rolls-Royce’a powiedział kiedyś, że jego produkty nie konkurują z innymi autami, a z jachtami i brylantowymi koliami, ale ja, jako petrolhead, patrzę na to oczywiście inaczej).

Tak wygląda Corniche na corniche’u. Sylwetka na milę pachnie latami 60-tymi (vide resztki skrzydeł błotników czy też zaokrąglona “linia bioder” podkreślona listwą ozdobną), ale jest harmonijna i elegancka, bez efekciarstwa i pogoni za modą. Nasz egzemplarz nie miał, niestety, charakterystycznych dla starych Rollsów, filigranowych wycieraczek reflektorów z końskiego włosia, które ogromnie ekscytowały mnie 20 lat temu, lecz w cabriolecie stacjonującym na Lazurowym Wybrzeżu faktycznie są one zbędne.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

By podnieść dach, należy odpiąć mnóstwo zatrzasków jego skórzanej osłony (takich, jak w naszych kurtkach zimowych) i nacisnąć guzik elektrycznego mechanizmu. Reszta następuje samoczynnie. Yvan powiedział jednak, że możemy to sobie darować, bo padać będzie najwcześniej za sześć tygodni. “Na postojach też nie zamykać…?“. “Nie ma sensu – zamki drzwi i tak nie działają… Ale nie przejmuj się: tutaj nikt nie kradnie aut, więc my ich też nie zamykamy. Zwłaszcza Rolls-Royce’ów… No chyba, że pojedziesz do dzielnic imigrantów, ale raczej nie masz tego w planie…?”.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Późny Corniche to ciekawa mieszanka Epoki Chromu i Plastiku. Jego kierownica od zawsze przypominała mi Fiata 126p, lecz reszta imponuje rozmachem. Drzwi zatrzaskują się zaskakująco lekko, wydając przy tym szlachetne kliknięcie. Skóra i drewno nie wykazują najmniejszych skaz, chociaż po prawie 30 latach i zapewne niejednej rozbiórce nie są już idealnie spasowane. Za to wyposażenie nie odbiega od standardów z początku XXI wieku.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Stacyjka przypomina motylkowe włączniki iskrowników z lat 20-tych. Jej umieszczenie poniżej przełącznika świateł nie jest zbyt fortunne: raz po wyjeździe z tunelu zdarzyło mi się zgasić zapłon zamiast reflektorów – cud boski, że nie zablokowałem kierownicy. Na dźwigni automatycznej skrzyni umiejscowiono przyciski tempomatu. Hamulec postojowy jest typu mercedesowskiego (niestety, nie działał).

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Elementy sterowania wyglądają, jak gdyby ktoś zebrał je w garść i cisnął o kokpit – gdzie trafiły, tam zostały. Spryskiwacz włączamy wciśnięciem dźwigienki kierunkowskazów, ale wycieraczki – pokrętłem po lewej stronie deski rozdzielczej. Panel klimatyzacji – bardzo wydajnej, choć jednostrefowej – mamy po przeciwnej stronie (w upale klima jest wybawieniem nawet w cabriolecie). Wszystkie gałki skutecznie zasłania kierownica – w tamtych czasach ergonomia w zasadzie nie istniała. Obrotomierza brak, jest za to zestaw lampek ostrzegających o różnych patologiach, w tym usterkach ABS-u i sondy lambda. W zabytku!! Ach, jak ten czas leci…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Wyświetlacze temperatury zewnętrznej i zegarka nie działały (podobnie jak licznik przebiegu, wskaźnik temperatury wody i parę innych drobiazgów), ale elektryczne szyby, lusterka i fotele z pamięcią – jak najbardziej. Radio z pięciopasmowym equalizerem musiało być swego czasu istnym szałem, choć w cabriolecie muzyki prawie nie da się słuchać (trzeba by podkręcić głośność do poziomu gwałcącego poczucie przyzwoitości wobec otoczenia, a już na pewno nielicującego z powagą marki Rolls-Royce i dobrym imieniem jadących 😉 ). 

 

Jak jeździ Corniche? Oczywiście niezwykle majestatycznie. Zawieszenie stoi na stalowych sprężynach, ale prześwit samoczynnie reguluje hydrauliczny układ na licencji Citroëna. Całość pochłania nierówności w sposób, przy którym Mercedesy wydają się toporne. Próg zwalniający wywołuje jedynie subtelne bujnięcie, a pomniejsze nierówności, studzienki czy łączenia asfaltu są całkowicie nieodczuwalne. Auto doskonale leży w ręce: mimo swej wielkości i masy 2,4 tony (!!) prowadzi się dziecinnie łatwo – w ogóle nie jak zabytek (oczywiście przy prędkościach spacerowych: do wyższych Rolls-Royce nie zachęca, zresztą na Lazurowym Wybrzeżu niełatwo je rozwinąć). Francuskie “ronda kompaktowe” czy ciasne, górskie agrafki – w tamtych okolicach powszechne nawet w centrach miejscowości – nie wymagają żadnego wysiłku, wręcz przyjemnie jest obracać niedużą, skórzaną kierownicą i patrzeć, jak olbrzymia maska zakończona srebrzystą figurką Spirit of Ecstasy zatacza okrąg niemalże w miejscu, a moment obrotowy wielkiej V8-mki wyciąga auto na prostą. W kazamatach podziemnych parkingów też nie odczuwałem stresu, który aż nazbyt dobrze pamiętam z podróży po Hiszpanii i Portugalii samochodem o metr krótszym (co jednak jest głównie zasługą architektów, którzy bardzo hojnie zwymiarowali wszystkie korytarze, ślimaki i bramki). Bardziej obawiała się moja żona – co chwilę przypominała mi o kosztach ewentualnej obcierki. Zaraz na myśl przyszła mi pani Hiacynta Bukiet z serialu “Co ludzie powiedzą?“, która w moim ulubionym odcinku namówiła męża na jazdę próbną Rollsem (nie do końca uzgodnioną ze sprzedawcą…): “You won’t scratch OUR ROLLS-ROYCE, will you…?” 😉

Silnik ma typowo amerykański charakter – nie tylko za sprawą swej natury (V8 OHV, 6,75 litra), ale też kultury pracy i wybitnie wolnoobrotowego charakteru. Przy 30-50 km/h ochoczo przyjmuje każde muśnięcie gazu wydając z siebie stłumiony pomruk, ale dalszy ciąg rozczarowuje. Fabryka nie podawała oczywiście mocy (szacunki mówią o 280 KM), lecz w deklarowane 210 km/h i 10 sekund do setki subiektywnie jakoś trudno mi uwierzyć – po wyjeździe na autostradę rozpędzanie do 120 km/h zdawało się sprawiać autu wyraźny wysiłek. Fakt, że tam było mocno pod górę, ale po blisko siedmiolitrowym kolosie spodziewałem się duuuużo większej łatwości przyspieszania. No cóż – w końcu auto nazywa się Corniche i takie właśnie jest jego naturalne środowisko.

Muszę też obalić mit o tykaniu zegarka będącym rzekomo najgłośniejszym hałasem w Rolls-Royce’ie. Nie tylko dlatego, że w “naszym” zegarek nie działał: nie wiem jak w limuzynach, ale w cabriolecie, przy głębiej wciśniętym prawym pedale, dudnienie ośmiocylindrówki brzmi co prawda bardzo miękko, ale równie donośnie jak w krążownikach z Detroit (gdy odpuścimy gaz, oczywiście milknie). Amerykańska jest też przekładnia – trzybiegowy Turbo-Hydramatic 350 produkcji General Motors. Jej konwerter momentu obrotowego z pewnością ma co konwertować, lecz działa przy tym niewiarygodnie płynnie. Niezależnie od dawki gazu samochód rusza bardzo łagodnie (żeby nie powiedzieć – dostojnie), a zmian biegów nie sposób wyczuć, nawet na słuch – zapewne to kwestia mocnego poślizgu. Rolls-Royce słabo hamuje silnikiem, co na kilkunastoprocentowych spadkach jest sporą wadą. Choć Yvan mówił, że ręczna redukcja jest zbędna, świadom masy auta wolałem nie przeciążać hamulców (tak, tam są wentylowane tarcze, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże).

Pod koniec dnia do baku weszło 18,5 litra. Ponieważ drogomierz nie działał, nie wiem, ile dokładnie przejechaliśmy, ale licząc z mapy raczej nie więcej niż 70 km. Odpowiadałoby to spalaniu 25l/100km, czyli zgodnie z przewidywaniami. Na stacji benzynowej czekała nas jednak inna niespodzianka: rozrusznik odmówił współpracy!! “Taaa… znam ten problem” – westchnął przez telefon Yvan – “przekaźnik się grzeje… Po dłuższej jeździe lubi nie zaskoczyć, ale jak poczekasz 10 minut, wszystko wróci do normy”. Faktycznie, wróciło, ale w międzyczasie musiałem kilkakrotnie tłumaczyć zniecierpliwionym ludziom, że przepraszam za blokowanie dystrybutora, ale MÓJ ROLLS-ROYCE nie raczy odpalić!! Śmiechom i żartom nie było końca 😉 (przy okazji Linda zyskała potencjalnego klienta, bo jeden pan wziął ode mnie namiary na wypożyczalnię). Tak że tego… to nieprawda, że one się nigdy nie psują.

Liczyłem na fotkę w złotym Rollsie cabrio pod kasynem w Monte-Carlo. Niestety, aktualnie są tam roboty drogowe i policjant kieruje naokoło. Na pociechę zostało więc ujęcie zza kierownicy, przy rogatkach księstwa.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Uwierzycie, że Rolls-Royce’a, który w 1988r. kosztował okrągłe sto tysięcy funtów (!!), otwiera i odpala zwykły kluczyk Yale…? Ja wiem, że wtedy innych nie było, ale i tak mnie to bawi. Za to breloczek z napisem ROLLS-ROYCE OWNER na kilometr pachnie nuworyszostwem…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Szczęśliwy koniec poniedziałku

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

***

Dzień drugi miał być najbardziej wyjątkowy ze wszystkich – i taki też był. Nie przypuszczałem jednak, że poza wrażeniami automobilowymi przyniesie też obserwacje filozoficzno-socjologiczne, które – piszę to wielkim z bólem – potwierdzają egzystencjalny pesymizm, w jaki wpadłem w ostatnich latach (pomimo mojego wrodzonego, bardzo pozytywnego usposobienia). Albo inaczej: dobitnie pokazują, że rzeczone uczucie jest bardziej rozpowszechnione niż sam bym się spodziewał.

Powiem górnolotnie: cywilizacja zachodnia (lub, jak kto woli, łacińska) znajduje się w fazie schyłkowej. To nie jest zwykły kryzys takiej czy innej dziedziny – to dekadencja na całego, jak w Cesarstwie Rzymskim u progu Wędrówki Ludów. Jeszcze 20 lat temu podobne analogie, choć pojawiały się, były trochę wydumane. Wtedy Zachód postrzegaliśmy jako prężny i dynamiczny (częściowo dlatego, że patrzyliśmy nań z innej perspektywy), lecz dzisiaj wszystkie symptomy występują już w pełnej krasie. Jak na dłoni widać, że ta cywilizacja, choć bardziej rozwinięta i zamożniejsza od jakiejkolwiek innej w dziejach, powoli umiera. Wciąż olśniewa bogactwem i zorganizowaniem, ale już tylko siłą bezwładności. Przypomina miliardera otoczonego wszelkimi luksusami i obsługiwanego przez stu lokajów, ale nie wstającego już z łoża śmierci. To nie jest jeszcze agonia, ale nie ma złudzeń, że cały potencjał, energia i motywacja do efektywnego działania i konkurowania dawno się wyczerpały. Właśnie we Francji objawia się to wyraźniej niż w jakimkolwiek innym znanym mi miejscu.

To były czasy!!“. “Wtedy byliśmy Kimś!!“. “Nic nie było niemożliwe!!“. “Dlaczego wszystko, co piękne, musi być stare…?“. W tamten wtorek słyszałem to na każdym postoju, a czasem i na czerwonych światłach (każdorazowo z ust osób mocno starszych, ale właśnie takie najczęściej spotyka się w tamtych okolicach). Również w czasie jazdy przechodnie, skuterzyści i kierowcy co rusz odwracali głowy, wyciągali kciuki do góry i pełni fascynacji wykrzykiwali gratulacje, albo w biegu zadawali proste pytania, typu “który rocznik?“, “ile za nią dałeś?” (dla Francuzów każdy samochód jest rodzaju żeńskiego), albo “ile takich wyprodukowali?“. Na parkingach natychmiast gromadziły się grupki gapiów organizujących naprędce sesje fotograficzne. Niektórzy zagadywali nas na dłużej i wpadali w osłupienie na wieść, że jesteśmy Polakami, że auto jest tylko wynajęte na jeden dzień (“Można coś takiego pożyczyć…?!?! Gdzie…?!?! Za ile…?!?!“) i że jedziemy złożyć wizytę Żandarmowi z Saint Tropez (“To w Polsce znacie naszego de Funesa?!?!“). Z natury jestem introwertykiem, nie lubię być w centrum uwagi obcych, lecz możliwość pokazania komuś zainteresowanemu pięknego oldtimera zawsze rozwiązuje mi język. W każdym razie w owym dniu nagabywało mnie chyba więcej przechodniów niż przez ostatni rok.

Co wywołało taką sensację wśród starszego pokolenia Francuzów? Oczywiście, to mogła być tylko ona: Bogini we własnej osobie. I bynajmniej nie taka zwyczajna…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

O Citroënie DS napisałem już kiedyś hymn pochwalny, więc nad samym modelem, jego historią, stylizacją i konstrukcją nie będę się dzisiaj rozwodził. Powiem tylko, że ten egzemplarz pochodzi z manufaktury Henri Chapron, której logo widnieje na przednim błotniku (a więc to kolejna perła coachbuildingu, choć znowu bynajmniej nie szyta na miarę). Powstał w 1967r., ma lakier Palladium Gris Metallic, a w swych wnętrznościach – 2,1-litrowy silnik gaźnikowy o mocy 100 KM i pełną hydropneumatykę. Jedynym brakującym smaczkiem są skręcane reflektory, wprowadzone do produkcji odrobinę później (czego nie żałowałem, bo i tak jechaliśmy w dzień, a w zamian mieliśmy dużo ciekawszy, przedliftowy kokpit). Jako ciekawostkę Linda powiedziała mi, że dokładnie ten egzemplarz, z jej wypożyczalni, grał jedną z głównych ról w nakręconym w ubiegłym roku filmie “By the sea” z Angeliną Jolie i Bradem Pittem (w polskich kinach leciał zeszłej jesieni) – siedzieliśmy więc na tych samych fotelach, co oni.

Samochód okazał się zdumiewająco podobny do Rolls-Royce’a. To nie żart!! Tyle tylko, że podczas gdy angielski olbrzym był uosobieniem ociekającego złotem, grzesznego zbytku z gatunku non plus ultra, Citroën oferował praktycznie to samo za śmieszny ułamek ceny.

DS-a jest od Corniche’a tylko o 24 cm krótsza i o 3 węższa, ale waży aż 1,1 tony mniej. Jej bakelitowo-metalowa deska rozdzielcza i sztuczna skóra nie przytłaczają przepychem, a więc i nie onieśmielają tak jak Rolls (w którym chwilami naprawdę czułem się jak serialowy pan Bucket/Bukiet), ale oba auta, choć pochodzą z innych półek cenowych, w istocie są tym samym – spacerowymi, czteromiejscowymi cabrioletami stworzonymi do niespiesznego delektowania się śródziemnomorskim latem w najwyższym możliwym komforcie. Chciałoby się dodać – najwyższym w ramach danego budżetu, ale to nie do końca prawda: dzięki hydropneumatycznemu zawieszeniu różnica komfortu Citroëna i Rollsa jest pomijalna, a w każdym razie nijak nie ma się do przepaści cenowej między nimi.

DS-a ma nawet pewną przewagę: jej zawieszenie polega na hydropneumatyce nie tylko w kwestii samopoziomowania, ale też resorowania. Jako że na Lazurowym Wybrzeżu niełatwo o wyboistą drogę, jedynym sprawdzianem pozostawały progi zwalniające – “Bogini” łyka je równie miękko jak Corniche, mimo znacznie niższej masy i skromniejszych foteli. Zauważyłem jednak dziwną rzecz: po każdym zanurkowaniu przodem – czy to na zjeździe z progu, czy przy hamowaniu – jakieś dwie-trzy sekundy zajmuje wstawanie z kolan, to jest powrót do poprzedniego prześwitu. Nie wiem, czy tak powinno być, czy to oznaki zużycia układu?

Wizualnie nie jest to Rolls-Royce, ale koncepcyjnie – prawie że. Tylko tyle, że wielokrotnie tańszy.

 

Na szybkościomierzu widzimy skalę wskazującą drogę hamowania. Przełączniki są jeszcze bardziej porozrzucane niż w Rollsie, no i niepodpisane, ale łatwo je zapamiętać. Przy lewej ścianie, przed drzwiami, widać dźwignię regulacji wysokości zawieszenia – trzy pozycje do jazdy i dwie serwisowe – ale Yvan kategorycznie zabronił mi jej dotykać (była ustawiona w środkowym z położeń “normalnych”). Na prawo od niej – hamulec ręczny, zaciągany przez przesunięcie w prawo i zwalniany przyciskiem na rączce.

 

Osobnego wyjaśnienia wymaga półautomatyczna skrzynia Citromatic – jeden ze składników czaru DS-y. Zarówno przekładnia jak i sprzęgło są sterowane hydropneumatycznie, więc drążek chodzi lżej niż włącznik kierunkowskazów. Nietrudno przestawić go przez przypadkowe potrącenie, a najwygodniej sięgnąć doń… poprzez wieniec kierownicy (jej pojedyncze ramię w niczym tu nie przeszkadza). Prowadnica dźwigni ma kształt poziomej podkowy: pozycja neutralna znajduje się po lewej, między dwiema płaszczyznami ruchu. Przesuwając dźwignię od siebie włączamy jedynkę, na prawo od niej jest wsteczny. Wracając tą samą drogą na luz i ciągnąć drążek dalej do siebie wrzucamy dwójkę, a na prawo od niej – kolejno trójkę i czwórkę. Idąc od luzu w lewo włączamy natomiast… rozrusznik!! Trzeba tylko pamiętać o uprzednim przekręceniu kluczyka: bez tego rozrusznik zadziała, ale nie będzie iskry i silnik szybko się zaleje.

Pedału sprzęgła oczywiście brak. Po zapięciu biegu na postoju – inaczej niż w klasycznym automacie – samochód nie “pełza”, a stoi w miejscu. Sprzęgło załącza się odśrodkowo, czyli potrzebuje odrobinę gazu (jest przy tym ogromnie czułe – niełatwo łagodnie ruszyć). Zmieniając biegi najlepiej zwolnić gaz równocześnie z ruchem dźwigni, dać przekładni około sekundy na reakcję, po czym nacisnąć z powrotem. Przy dobrym wyczuciu można przeprowadzić całą operację zupełnie płynnie, ale jest to trudne: minimalne spóźnienie z gazem wywołuje nieładne szarpnięcie, a nadmierny pośpiech – przeciągnięcie, jakby poślizg sprzęgła. Na początku szło mi słabo, ale pod koniec dnia, po 230 km, czułem się już pewnie.

Hydropneumatyki ciąg dalszy: na fotce kokpitu dobrze widać grzybkowy pedał hamulca. Fama głosi, że działa on zero-jedynkowo, nie pozwalając na dawkowanie siły hamowania. Nie wiem, może 60 lat temu tak odczuwali to ludzie przesiadający się z Volkswagena “Garbusa” albo Pobiedy, ale dzisiejszy kierowca nie powinien mieć problemów: skok pedału jest faktycznie bardzo krótki, a siła nacisku – nieduża, lecz na tle współczesnych aut nie czuje się żadnego szoku (większy kłopot, jak już pisałem, sprawia płynne ruszanie i timing przy zmianie biegów, ale może to tylko moja nieudolność, ewentualnie jakieś niedociągnięcie techniczne). Co ważne, sama skuteczność hamulca jest znakomita: w przeciwieństwie do przytłaczającej większości modeli z lat 50-tych DS-a nie wymaga trzymania zwiększonego odstępu ani czujności większej niż nowe samochody, bo jej hamulcom można ufać niemalże tak, jak dzisiejszym.

Za to układ kierowniczy naszego egzemplarza podejrzewam o usterkę: obracał się bardzo lekko, ale po dokręceniu do oporu zaczynał dziwnie wibrować, a po kilku szybkich obrotach (np. w czasie parkowania) chwilami jakby tracił siłę wspomagania.

Jak by nie było, nie dziwię się, że w latach 50-tych ten samochód traktowano jak przybysza z innego wymiaru. Na tle rywali naprawdę musiał robić takie wrażenie – nie tylko stylistyką, ale i łatwością prowadzenia, własnościami jezdnymi, skutecznością hamulców, a przede wszystkim – komfortem jazdy, praktycznie nieustępującym młodszemu o dekadę Rolls-Royce’owi, z którym miałem okazję porównać go bezpośrednio, dzień po dniu.

Patrząc na sylwetkę DS-y można mieć wątpliwości co do wielkości bagażnika, ale w praktyce nie jest tak źle.

 

Zostaje jeszcze temat silnika, uznawanego powszechnie za najsłabszy punkt DS-y i każdego klasycznego Citroëna. No fakt, na kolana to on nie rzuca – pracuje chropawo, brzmi trochę jak nasza Warszawa (ma zresztą tę samą pojemność), tylko chętniej się kręci i rozwija sto koni. Gdy jednak przebolejemy kulturę pracy, zauważymy, że w jeździe nie ma większej różnicy między 2,1-litrową DS-ą a 6,75-litrowym (!!) Rollsem. Dynamika “Bogini” jest więcej niż przyzwoita – łatwiej uwierzyć mi w deklarowane przez jej producenta 13 sekund do setki niż w brytyjskie 10. Jeśli dobrze zmieniamy biegi, na starcie spod świateł zostawimy w tyle większość tłumu. Czy w cabriolecie trzeba czegoś więcej? Zresztą, nawet jeśli, to Rolls-Royce i tak nam tego nie zaoferuje… Oczywiście poza kulturą pracy (bo pełny automat też był w Citroënie dostępny).

Bardzo doceniam, że 50-letnia DS-a nie zagrzała się w 30-stopniowym upale w korku, w którym 15 km jechaliśmy dwie godziny (między St Tropez i Ste Maxime, w lecie to norma), a jeszcze bardziej, że na dystansie 230 km – w jedną stronę brzegiem morza 30-70 km/h, w drugą autostradą – spaliła 13l/100 km, czyli połowę z tego, co Corniche. W ten wynik jest wliczony wspomniany korek-gigant – a dwie godziny na wolnych obrotach to dobre cztery litry do tyłu.

Na autostradzie – mocno górzystej – utrzymywałem prędkość przelotową 100-120 km/h. Mogło być więcej, gdyby chciało się nam postawić dach (Citroën nie ma elektryki), ale po co…? To nie jest wyścigówka, a bulwarowy cabriolet. No i oczywiście symbol wszystkiego, co niegdyś czyniło potęgą kraj de Gaulle’a i de Funesa.

Właśnie myśli o przemijaniu nasuwały się nam tego dnia najczęściej. Oczywiście, była to w dużej mierze sprawka przechodniów i ich refleksji o Wielkiej Francji: podczas gdy Rolls-Royce w Monaco w nikim nie wywoływał żadnych emocji, francuscy emeryci w przypadkowo napotkanym, srebrzystym cabriolecie odnajdywali kawałek swojej młodości – spędzonej w kraju silnym i dumnym, którego wokół siebie nie widzą już od lat.

Nostalgii sprzyjały zresztą okolice: miasteczko Żandarma z jego autentycznym posterunkiem (z lat 90-tych pamiętam, jak był jeszcze normalnie czynny, dziś znajduje się tam tylko poświęcone filmom muzeum, niezbyt zresztą imponujące) i promenada pod Pałacem Festiwalowym w Cannes, gdzie w betonie odciśnięte są dłonie gwiazd ekranu (nie tylko francuskich – znajdziemy tam też m. in. Andrzeja Wajdę i Andrzeja Żuławskiego). Dziwnym trafem największe z nich święciły triumfy właśnie w okresie produkcji Citroëna DS. To właśnie przerażająca prawda: najwspanialsze wytwory tej części świata zdążyły już zyskać status muzealny.

Szczerze wątpię, czy dzisiejsze modele marki, pożal się Boże, DS, będą za 50 lat zdolne odwrócić czyjąkolwiek głowę i wzbudzić jakieś miłe wspomnienia (ani czy w ogóle dadzą się utrzymać tak długo na chodzie). Sunąc wzdłuż błękitnego morza hydropneumatycznym cabrioletem, wspominając komedie z de Funesem i słuchając tęsknych piosenek Charlesa Aznavoura (PRZYKŁAD1 PRZYKŁAD2 PRZYKŁAD3) nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Epoka Chromu pod każdym chyba względem była najbardziej niesamowitym epizodem w dziejach naszej cywilizacji.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

C. D. N.

Wszystkie fotografie są pracami własnymi.

63 Comments on “STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: JAK NIE TERAZ – TO KIEDY? JAK NIE MY – TO KTO? cz. I

  1. Kraj silny i dumny – wojna w Algierii, Organizacja Tajnej Armii….. Tak, że tego, na wspomnienia francuskiego emeryta to bym uważał. Bo mogą być podobnie ne do wspomnień starszych Niemców na widok czarnego Mercedesa cabrio. Ich kraj też był wtedy silny i dumny. A nasz zaczyna być silny i dumny dzisiaj, tylko kabrioletow nie produkujemy…
    A poza tym cywilizacja europejska jest dekadencka i schyłkowa od 1000 lat, w średniowieczu wszyscy czekali końca, w 18 wieku czekali końca, nawet w tych latach 60 u nas mówiło się o upadku zachodu. Wiec radzę zachować spokój. 🙂

    • Masz rację z kolonializmem i z ludzkimi obawami od 1000 lat (chociaż średniowiecze to nie do końca ta sama cywilizacja – naszą liczyłbym gdzieś tak od czasów Oświecenia). Tylko tyle, że oprócz imperialnej ekspansji (prowadzonej w każdej epoce przez wszystkich, których na nia stać) i gadania o dekadencji występował jeszcze rozwój gospodarczy i ogólnocywilizacyjny, który dzisiaj już się zatrzymał. Zmiana tego stanu rzeczy jest oczywiście możliwa, ale wymagałaby całkowitej zmiany obowiązujacej filozofii – dziś to, co przynosiło kiedyś rozwój, jest uważane za wstecznictwo, a to, co rozwój hamuje – za postęp. Na takie przewartościowanie niestety nie ma widoku (obym się mylił!!). Stad bierze się mój (i nie tylko mój) pesymizm.

      • Gadanie o dekadencji było regularnie przerywane albo wojnami, albo katastrofami naturalnymi – ostatnio taka dekadencja była chyba na przełomie XIX i XX wieku, dość szybko zakończona w roku 1914. Nie chcę powtórki z 1914…

      • Mnie bardziej chodzi o powtórkę z IV-V wieku naszej ery – symptomy sa identyczne i następuja w tej samej kolejności. Po tamtych wydarzeniach przez kolejne 800 lat na Forum Romanum pasły się krowy. Stad mój nastrój.

      • Nie bardzo łapię o co chodzi z tym zastojem cywilizacyjno – gospodarczym. “Ekonomia” chyba od zawsze zaliczała wzloty i upadki. Terroryzm? Też jest obecny od dłuższego czasu (chociaż faktycznie, w Europie było dość spokojnie w pierwszej dekadzie XXI w. ale wcześniej w RFN, Hiszpanii, Italii czy Irlandii można było podziwiać różne “efekty pirotechniczne” – w krajach “demokracji ludowej” zaś władza kontrolowała wszystko i wszystkich).
        Narzekanie, że produkcja z Europy przenosi się na wschód jest dokładnie tyle warte, co narzekanie, że PRL dbał o przemysł, nie to co dzisiaj.

        Inna sprawa, że dzisiaj ludzie mają tendencje do zamykania się na “zamkniętych osiedlach” i wmawiania sobie, że mogą sami o siebie dbać i sami o sobie decydować.

      • W wielkim skrocie chodzi o TRWALE zerowy wzrost gospodarczy, gigantyczne i systematycznie rosnace zadłużenie (trend na tym etapie już absolutnie nie do odwrócenia) i niezdolność państw do wypełniania swoich podstawowych funkcji, jak zapewnienie bezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego oraz funcjonowania gospodarki, w tym równej konkurencji. W zamian wynajduje się funkcje zastępcze, które sa bardzo szkodliwe i pogłębiaja kryzys (przede wszystkim chodzi o odbieranie większości efektów pracy podmiotom, które jeszcze zachowały produktywność i przekazywanie ich tym, którzy nie maja zadnego zwiazku z owa praca).

        Terroryzm to tylko jeden z efektów ubocznych tego, co się dzieje – tylko akurat wyjatkowo medialny.

        Generalnie temat-rzeka i nie do końca na ten blog, ale może kiedyś wreszcie zbiorę się i napiszę tekst, którego plan w punktach mam już ułożony (będzie to mocny offtop, ale w pewien sposób jakoś wiażacy się z motoryzacja, a dokładniej – z nagonka na nia).

      • Masz w tytule “Automobilownia – historia motoryzacji – wielowymiarowo” więc jak najbardziej artykuł bedzie pasował, tym bardziej, że polityka zawsze miała wpływ na motoryzacje.
        O rozwoju czy zwoju gospodarki się nie wypowiadam, bo nie wiem, ale chyba wszystkie “cywilizowane” kraje są od dłuższego czasu “pod kreską”. Co do wypełniania swoich obowiązków przez państwo, no cóż, jak wygląda u nas dostęp do służby(?) zdrowia wiemy (i to chyba od zawsze), po prostu żeby przetrwać trzeba dbać samemu o siebie i tyle(nie, to nie jest przejaw optymizmu).

  2. DS… 🙂
    Maska Mi się śmieje i mam lekki wyciek z hydrauliki 😉
    Trudno dodać coś więcej – a porównanie komfortu zawieszenia do RR i to młodszego o 2 dekady i kilka klas droższego – przynosi tylko dodatkowy zaszczyt twórcom.
    Gdyby Mnie było stać na RR to i tak wybrał bym DS-kę lub bardziej jej następcę CX-a:
    “Aerodynamika Bogiem
    Komfort nałogiem
    Hydro podstawą
    Turbo zabawą”

    • Ja też wolałbym DS.

      CX już mniej, bo dla mnie jest on trochę jak druga część kasowego filmu, nakręcona bez nowego pomysłu tylko po to, by zwabić ludzi dobrze kojarzacym się tytułem. Gdyby nie istniała DS-a, CX-a zapewne bym wielbił. Ale na tle poprzednika nie wnosi on wiele nowego, a i stylistyka mniej mnie przekonuje. Ale oczywiście chylę czoła przed każdym klasycznym Citroenem (swoja droga to ciekawe, że pierwszym i jedynym, jakiego prowadziłem, był właśnie rzeczony DS cabrio).

      PS Rolls jest konstrukcyjnie młodszy o 10 lat – wszedł na rynek w 1965r. (jako sedan, ale to akurat nie ma znaczenia), Z tym że jego zawieszenie jest licencyjna kostrukcja Citroena zubożona o pneumatyczne elementy resorujace.

      • “Z tym że jego zawieszenie jest licencyjna kostrukcja Citroena zubożona o HYDRAULICZNE elementy resorujace.” A nie pneumatyczne? RR ma sprężyny śrubowe, a więc nie może mieć kul z azotem, które odpowiadają za resorowanie. Jeśli się mylę proszę o poprawienie mnie.

      • Tak, oczywiście, chodzi o osławione kule. Mój błąd (skrót myślowy z tą hydrauliką, jak że zawieszenie określa się potocznie, aż błędnie, jako “hydrauliczne”). Już poprawiam.

  3. szkoda Austin-Healey’a – ciekaw byłem wrażeń, szczególnie w porównaniu do corvetty i SL 😉
    ale co się odwlecze to nie uciecze

    reakcje publiczności na DS kompletnie zrozumiałe, to jest jeden z tych modeli, które się bardzo pozytywnie kojarzą, gdzie byś nie pojechał to reakcje byłyby podobne, choć może o mniejszym nasileniu
    Rolls z kolei, wiadomo – nadal onieśmiela – podejdziesz zagadasz, a tam jakiś maharadża albo noworuski… i albo odejdziesz z posmakiem curry albo kury…

    • Mnie akurat najbardziej szkoda amerykanów. Mustanga może gdzieś kiedyś dorwę, ale na Corvette C1 raczej bym nie liczył. Chociaż Austin-Healey to oczywiście też megarzadkość, zwłaszcza w Polsce.

      190SL odpuściłem, bo zostawiłem Pagodę (stay tuned!!), więc starszy i mniejszy SL stosunkowo najmniej wnosił do tematu.

  4. Bosko!

    Z tym upadkiem cywilizacji to jest ciekawa sprawa- czy w ogóle jest możliwe uniknięcie upadku jakiejkolwiek cywilizacji i jej wieczne trwanie? Chyba nie. Każda cywilizacja tyje, nasyca się, komfort zaczyna rządzić jej mieszkańcami i całość jakby mięknie i odpuszcza sobie niektóre sprawy. Nic nie jest wieczne i cywilizacje też, niestety. Trzeba się z tym pogodzić i robić swoje- może z tego narodzi się jakaś nowa cywilizacja (choć nieco wątpię).
    Nikt nie mówił że będzie łatwo- to tylko my tak myśleliśmy.

    • Też się nad tym zastanawiam od jakiegoś czasu i wydaje mi się, że chyba niestety masz rację. Dobrobyt pozbawia ludzi zdolności, a nawet motywacji do walki, a bezbronnych i biernych – choćby byli nie wiem jak oczytani i bogaci – ewolucja eliminuje z całą bezwzględnością.

      Bardzo podoba mi się Twoja uwaga, że nikt nie obiecywał łatwości, tylko niestety my ją sobie ubzduraliśmy… Gorzka prawda…

      • mam ciekawą opinię od Włoszki, w wieku ok. 30 lat – podobno panuje tam zdanie, że młodzi Włosi są pierwszym pokoleniem od czasów II wojny światowej, które ma gorzej niż starsze pokolenia, ale pocieszające jest to, że następnym pokoleniom będzie jeszcze gorzej 😉

    • Istnieje w historii taka teoria (nie pamiętam już czyja) o centrach cywilizacji. Tak jak kiedyś była to Grecja, Rzym, Bizancjum, ew. Bliski Wschód, Włochy, Niderlandy, tak dzisiaj z USA to centrum przenosi się do Chin, a potem pójdzie gdzieś dalej zapewne. I tyle, tak to już jest; mnie ta koncepcja zawsze przekonywała.
      Natomiast porównanie ze starożytmym Rzymem, jest dla mnie mocno naciągane; jeżeli już można (a nie można i mówię to z pełnym przekonaniem jako historyk) porównywać tamtejszą cywilizację z naszą, to prędzej cofnąłbym się do, hm… początku IV w. , ale nie do końca V, kiedy to Rzym upadł.

      • Tak tak, czwarty wiek. Wszystko jeszcze działa, ale już się nie rozwija, tylko gnuśnieje i pograża w długach.

  5. RR ładny, podoba mi się wnętrze i zewnętrze ale technicznie to nic specjalnego. Gdzieś czytałem, że samopoziomowanie zawieszenia (tylko tył) było tańsze niż zastosowanie przegubów równobieżnych w tylnych półosiach. Tył na wahaczach skośnych to też nic specjalnego. Clarkson śmiał się, że w przypadku RR “ręczna produkcja” to bardziej eleganckie ostrzeżenia, że coś może odpaść w czasie jazdy. Inna sprawa, że o ile pamiętam z czasów czytania czasopism motoryzacyjnych oryginalne części do klasycznych RR i Jaguarów są śmiesznie tanie i śmiesznie marnej jakości.

  6. Nie wiem jak w przypadku RR, ale w autach, z którymi miałem do czynienia blokada kierownicy uruchamiała się dopiero po wyjęciu kluczyka ze stacyjki (wtedy słychać takie kliknięcie zapadki), a nie po wyłączeniu zapłonu. Także raczej nie mogło się zdarzyć zablokowanie kierownicy, co najwyżej utrata wspomagania 😉

    • W mercu w115 blokowala sie na pozycji zerowej kluczyka, nie trzeba nic wyciagac. Fakt, ze slychac klikniecie, jednak autor ma racje – sytuacja jest bardzo niebezpieczna. W ruchu jest bardzo malo czasu na reakcje i z reguly w lekkiej panice nie jest ona prawidlowa.

      • Szczerze, to nie wiem dokładnie, czy w RR trzeba ten kluczyk wyciągnąć. Ja na szczęście zdążyłem się połapać i włączyłem zapłon z powrotem, ale w innej sytuacji drogowej mogłoby być gorąco.

  7. Przejażdżki citroenem baaardzo gratuluję i trochę zazdroszczę 😉

    Co do uwag nt upadku cywilizacji, mówi się od tym od dawna, ale chyba nikt nie jest w stanie przewidzieć co będzie się działo”po”. O ile w wspomnianym przez Ciebie IV i V w. Widziano fanatyzm religijny i inną “ludnosc barbarzyńska” o tyle teraznie widzę niczego co miałoby zastąpić cywilizacje zachodnią. Tak naprawdę najbardziej grozi nam samo zagłada. Dlatego nie należy się smucić tylko korzystać z tego co jeszcze jest ile się da 😉

  8. sliczna DS-a, tez ogromnie zazdraszczam przejazdzki, a jak bys chcial porownac jazde z Xantia, to wciaz zapraszam, zarowno taxowkowym 1.9D bez turba leniwie rozpedzajacym sie o przebiegu ponad 400tys jak i niemalze jak nowym anglikiem w automacie majacym ledwo 100tys mil 🙂
    czyli hamulec dziala identycznie jak w Xantii 🙂 a z ukladem kierowniczym to moze slynny rozdzielacz wydatku? niech no sie BX-owcy wypowiedza, bo ja mam Xantie 2 obwodowe wiec u mnie ten problem nie wystepuje, dodatkowo tez maja zaworki antyopadowe wiec ta anglikowa to pol roku stoi i nie opada, ta co ma 400tys to z tydzien

    bardzo bym chcial sprobowac ta skrzynie Citromatic 🙂

    • Citromatic jak na owe czasy musiał być kosmiczny. Warto pamiętać, że należy go porónywać np. z naszą Warszawą, bo w 1955r. ona była była całkiem na czasie i należała do podobnrego segmentu…

      Xantię chętnie wypróbuję, jak tylko pojawię się w Twoich stronach.

      • Jeśli chodzi o Xantię – to może spróbuj poszukać kogoś ze sprawną i zadbaną (mechanicznie!) Xantią Activa V6…
        To było eksperymentalne auto, które przez korpo-niedopatrzenie trafiło do produkcji i na drogi 🙂 – niestety w zwyczajnej karoserii takiej jak emeryckie 1.9D i 1.6i 🙁
        Nie bez powodu w tabelce “testu łosia” jest na czele, a i koncepcja zawieszenia aktywnego jest zakazana w F1… Podobno kierowcy tracili przytomność na zakrętach a koła się trzymały drogi.

      • A znasz kogoś takiego…?

        Wiele jest fajnych modeli aut na świecie, ale przejażdżka jest możliwa tylko wtedy, jeśli ma się znajomego właściciela (ewentualnie znajomego znajomych). Czasami uda się coś znaleźć w ogłoszeniach, ale rzadko, tym bardziej, że musi to być w rozsądnej odległości od Krakowa.

        Jakiegokolwiek Hydrocitroena szukałem długi czas – numerów telefonów mam już nawet kilka (głównie XM, BX i C5), ale, jak widać, żeby coś się udało, musiałem dopiero lecieć do Francji i zapłacić niemałe pieniądze za wypożyczenie. No, ale za DS cabrio było warto 🙂

      • heh taka wlasnie Xantia activa 3.0 V6 skonczyla swoj zywot na zlomie kolo mnie z 2 lata temu… a taka ladna byla, tylko silnik zajechany, jeszcze wtedy ja zadnej nie mialem… rozebrali ja na czesci

      • Już kupiłem. I nie jest to akurat “Baleron” 🙂

        Na przejażdżki nie mam chwilowo głowy, zreszta tematyka artykułów też musi być choć trochę zróżnicowana, ale bardzo dziękuję za link. Na pewno będę szukał dojścia do innych Hydrocytryn, albo przynajmniej spróbuję reaktywować stare kontakty.

      • ZIWK: czemu niestety w zwyklej? osobiscie uwazam ze Xantia to jeden z najpiekniejszych stylistycznie samochodow, oczywiscie jedynka, bo dwojka juz ma dziwny ten przod, przekombinowany, na szczescie mozna go zmienic dosc latwo na stary 🙂

    • Melduje się jako były posiadacz dwóch Beiksów i XM. Wspomaganie na rozdzielaczu lubi osłabnąć przy szybkim i intensywnym kręceniu – zazwyczaj od oporu do oporu – kwestia wydajności pompy.

      Co do powolnych reakcji zawieszenia – jeśli to pierwsza podróż hydrowozem, to zrozumiałe. Przepływ płynu hydraulicznego nieco spowalnia ruchy nadwozia – szczególnie w przypadku w zasadzie bezpośredniego porównania z Rollsem, który “odbija się” na resorach

      • Czyli wszystko było w normie.

        Bardzo dziękuję za informację – liczyłem właśnie na to, że ktoś z doświadczeniem praktycznym rozwieje moje watpliwości 🙂

      • Szczepan napisał, że powrót do pozycji domyślnej potrafił zająć 2-3sek, to zdecydowanie zły objaw, chyba, że nieco przesadził z tymi 2 sekundami. Takie opóźnione ruchy mogą być spowodowane zużyciem siłowników hydraulicznych. U mnie w BX’ie nie były już w zbyt dobrym stanie i jednego razu w ostrzejszym zakręcie jeden przedni siłownik zablokował mi się w pozycji wyższej niż pozostałe (auto wyglądało jak lowrider). Dopiero podniesienie całego zawieszenia do góry i opuszczenie na pozycję do jazdy wyrównało mi poziom.
        Osłabione wspomaganie to zdecydowanie wina zbyt niskiego ciśnienia w układzie (nie wiem czy w DS’ie już był rozdzielacz wydatku, przez cytryniarzy nazywany rozdzielaczem wycieku). Może to być wina pompy, która już nie wyrabia z wyprodukowaniem odpowiedniego ciśnienia, wewnętrznych wycieków w układzie (nie będzie widać plam pod samochodem), zużytego zaworu hamulcowego i pewnie wielu innych powodów. Na szczęście mój BX nie miał wspomagania, więc problemów ze wspomaganiem nie miałem 😉
        Ogólnie połączenie jednym układem zawieszenia, hamulców, wspomagania i skrzyni biegów jest bardzo dobrym pomysłem, ale słabo zdaje egzamin po kilkudziesięciu latach, zawsze gdzieś będą jakieś wycieki i zużyte elementy.

        Samej przejażdżki zazdroszczę bardzo, nie dość, że DS, to jeszcze w jednej z najrzadszych wersji nadwoziowych. Czekam na kolejną część 🙂

  9. Łał. Wpis skłaniający do przemyśleń i taki… słodko-gorzki? Na pewno ciekawy. Bardzo, bardzo zazdroszczę przejażdżki DS-ą 🙂 I nic więcej o tym nie napiszę, bo w sumie nic odkrywczego do napisania nie mam.

    Za to – mam nadzieję szanowny Autorze, że mi to wybaczysz – skomentuję tu podlinkowany wpis o krajowej siódemce, gdyż pod nim już nie można. A wpis jest piękny, zdjęcia wspaniałe, i choć u mnie z braku jakichś wspomnień “trasowych” nie ma co przywoływać, to jakiś taki uśmiech do przeszłości wzbudza 🙂 I odrobinę zaprotestuję w kwestii odczuwania nowoczesności aut – dla mnie za względnie nowoczesne można uznać już te, które są w moim wieku, a zabytki to co najmniej dekadę starszę. No, ale to pewnie wynika z tego, że ja sam mam rok produkcji ’95 🙂 Ale pomimo przynależności do młodszego pokolenia przeraża mnie trochę wizja zaniku “manualnej” motoryzacji, a zaniku całej indywidualnej sobie zwyczajnie nie wyobrażam. No, ale ja poza wiekiem i zainteresowaniem technologią to chyba jednak dinozaur jestem…

    • A! I prawie rozpoznałem to amerykańsko-francuskie auto – trafiłem, że Vedette, ale zapomniałem, że zanim zrobiła się z tego Simca to był to Ford.
      A w pierwszym komentarzu – wincyj zdań zaczynających się od “ale”! Czasem niestety czytam całość dopiero po opublikowaniu, i wtedy dopiero widzę swoją wspaniałą kompozycję 😉

    • Komentowanie automatycznie wyłącza się po 30 dniach – to z powodu zalewu spamu (czasem trzeba było usuwać po kilkaset komentarzy na dobę).

      Co do nowoczesności aut – to fakt, że po około 1990r. tempo postępu wyraźnie spadło (jeśli nie liczyć tempa przybywania w samochodach generatorów awarii), więc miarę upływu czasu też wypadałoby dostowować.

      • No nie przesadzajmy z tym zatrzymaniem postępu w 1990, jako że “od zawsze” woziłeś się Mercami może tego nie odczuwasz, ale dzisiaj w najtańszych samochodach mamy po 4 poduszki powietrzne, ABS, ESP a przywalenie w cokolwiek przy prędkości miejskiej oznacza najprawdopodobniej jedynie straty finansowe. Na driventowrite jakiś czas temu z sentymentem wspominali Fordy Escorty i inne tanie samochodny z lat 80. W podsumowaniu stwierdzili z ulgą, że dzisiaj całe szczęście już nie ma na rynku takich strasznych puszek.
        Pojawienie się samochodów z działającym autopilotem będzie moim zdaniem prawdziwą rewolucją.

      • Ależ ja wiem, że popularny segment zyskał bardzo dużo dodatkowego wyposażenia, poprawiło się też wykorzystanie przestrzeni, no i bezpieczeństwo. To wszystko prawda. Z tym zatrzymaniem postępu chodzi mi tylko o to, że:
        1) wszystko, co przydatne, istniało już w latach 90-tych – być może nie w każdym samochodzie, ale istniało,
        2) od tamtego czasu długookresowe koszty eksploatacji samochodów (trwałość podzespołów i koszty napraw), niezależnie od segmentu, poszybowały w stopniu niewspółmiernym do użytkowości.

        Bajerów oczywiście mamy więcej, ale pytanie, czy za parę lat, kiedy z dróg znikna ostatnie auta o w miarę prostej konstrukcji (czyli właśnie te z lat 90-tych), przeciętnego kierowcę nadal będzie stać na utrzymanie auta. Właśnie posiadacze popularnych modeli są tutaj najbardziej zagrożeni (obok amatorów starszych sztuk z wyższej półki).

      • @ndv, mógł byś “zarzucić” jakimś linkiem odnośnie tego wspominania? Bo coś nie mogę znaleźć.

      • @SMKA: ten wpis czytałem już jakiś czas temu, na komórce w drodze do pracy więc niestety linka nie podrzucę, ale wracając do tematu czołgu na gaz w USA faktycznie przerabiają diesle na beznyniaki, tłoki, swiece, przepustnice itd: http://www.omnitekcorp.com/altfuel.htm

      • @ndv, co do przeróbek Diesla na benzyniaka, mam wrażenie że tak chyba łatwiej niż odwrotnie. Benzyniaka chyba trudno było by przerobić na Diesla, bowiem z tego co kojarzę silnik Diesla musi być bardziej wytrzymały od zbliżonego silnika benzynowego, bowiem Diesel poddawany jest większym (nie wiem do końca jak to ująć) naprężeniom/drganiom/siłom/czemuś tam. Oczywiście, można by (teoretycznie) wymienić kadłub, ale inny kadłub (razem z inną głowicą, tłokami, być może korbowodem) to już inny silnik (z oryginalnego to nie wiem co by zostało).

      • @ SMKA: Moim zdaniem tak, i to zdecydowanie. Pierwsza różnica to kształt komory spalania, chyba wszystkie ZS z wtryskiem bezpośrednim jakie widziałem miały komorę spalania w tłoku i płaskie głowice natomiast praktycznie wszystkie współczesne “benzyniaki” mają daszkowe komory spalania wybrane w głowicy i prawie płaskie tłoki. Pomiędzy powierzchnią tłoka a sworzniem tłokowym raczej nie będzie miejsca na komorę spalania (więc inne korbowody i problemy dalej się mnożą). Inna sprawa, że sens takich przeróbek może być niewielki, LPG czy CNG są na ogół na tyle tańsze od ON, że w tą stronę w pewnych warunkach to się może opłacać. Tymbardziej, że nie potrzebujemy instalacji hydraulicznej na kilka tysięcy barów a i przepływ ładunku w komorze spalania nie jest tak krytyczny dla działania silników ZI.
        Przy opracowywaniu nowej rodziny silników pewnie dało by się opracować na jednym bloku i układzie korbowym wariant ZS i ZI (jest jeszcze kwestia optymalnej szybkości tłoka) ale znowuż przy podobnej mocy diesel musi być większy.

  10. Jeżeli Aznavour i nostalgia, to jeszcze hier encore pasuje idealnie 🙂 A cywilizacja, no cóż zazwyczaj było tak że ta bardziej agresywna i prymitywna wchodziła na miejsce tej która po swoim złotym wieku zaczynała się rozleniwiać (Rzymianie/Germanie/Słowianie), a po jakimś czasie doszlusowywała poziomem. Ale to nie jest układ zero-jedynkowy, zawsze pozostaje ślad po minionych cywilizacjach (prawo rzymskie, niemiecka kultura osadnicza w Europie śr.- m.in. Kraków, echa prawa okresu napoleońskiego, cyfry arabskie 🙂 ), a co więcej ślad w DNA nam współczesnych. Powołałbym się na przykład Rumunii, jest tam niewiele ludności pochodzenia czysto wołoskiego, są wpływy niemieckie, węgierskie, rzymskie, dackie, austriackie a nawet w niewielkim stopniu polskie. Trzeba pamiętać że mówimy o bardzo złożonych i długotrwałych procesach, ale upadek cywilizacji jako takiej byłby możliwy chyba tylko ze strony jakiejś katastrofy albo konkurencji ze strony innego gatunku. Więcej optymizmu i działania 🙂

    • “Hier encore” idealnie pasuje treścią, ale to amerykańska piosenka. W oryginale śpiewał ją Glenn Campbell i zwała się “Yesterday when I was young”. Mam w kolekcji też, ale słuchaliśmy innych 🙂

      P.S. Polecam jeszcze np. “Il faut savoir” – też pasuje, chociaż trochę w inny sposób 🙂

      • Treścią do prowadzonych rozważań może pasować dość świeży, ale przyjemny utwór la femme ou va le monde 😉

      • Nie znałem, przesłuchałem. Muzycznie zupełnie nie pasuje do DS-y 😉

    • Właśnie na ten temat zamiaruję coś kiedyś napisać, oczywiście z zahaczeniem o motoryzację. Obawiam się tylko, że przerośnie mnie przygotowanie klarownego tekstu na ten temat, a następnie dyskusja pod nim.

    • Żeby świat był taki prosty (chociaż faktycznie jak tu siać ferment czy organizować jakieś akcje jak nikt nie potrafi czytać – a przecież powszechna edukacja to jeden z postulatów socjalizmu)

  11. Drogi Szczepanie, gratuluję spełnionych wreszcie marzeń i przyznam się bez bicia że nawet trochę zazdroszczę :-P.
    A tak poważnie, to odnośnie tego całego upadku cywilizacji i współczesnych trendów w motoryzacji to zgadzam się jak najbardziej. Czytam ostatnio “Samochody Francuskie” Zdzisława Podbielskiego z 1986 roku, i on tam pisze że Francja była jednym z pionierów motoryzacji, że miała ogromne zasługi dla rozwoju motoryzacji (mowa oczywiście o samych początkach, czyli przełom XIX/XX wieku), że było dużo zdolnych inżynierów/konstruktorów (m.in. Panhard) którzy opracowywali przełomowe konstrukcje, rozwiązania techniczne, a wiele z nich stosowane nawet do dziś. A teraz paradoks jest taki, że Francja najgorliwiej zwalcza motoryzację, chociażby przez ostatni zakaz w Paryżu. Kolejny paradoks jest taki, że w ciągu ostatnich 15 lat mniej więcej, nie dokonał ŻADEN istotny przełom w motoryzacji. Samochody wyprodukowane nawet i 20/25 lat temu nie odstają w znaczący sposób od współczesnych.
    Bardzo to bolesne i przykre patrzeć jak nasza cywilizacja się dosłownie cofa w rozwoju. Po to tyle lat człowiek tworzył i udoskonalał samochód żeby go teraz zabraniać i zwalczać?

    • Upadek motoryzacji jest szczególnie przykry dla nas, petrolheadów, ale gdyby kłopoty polegały tylko na tym, to nie byłoby jeszcze źle. Niestety, kryzys sięgnał już poziomu fundamentów naszej cywilizacji i chcac go pokonać, należałoby te fundamenty odnowić, a na to niestety nie ma widoków, bo aktualnie obowiazujaca ideologia polega właśnie na ich podkopywaniu. Stad mój pesymizm – nastrój całkowicie obcy mojej naturze, ale niestety ogarniajacy mnie coraz mocniej… W naszej części Europy ludzie wciaż sa trochę inni i jak gdyby lepiej zauważali przyczyny tego stanu rzeczy, ale obawiam się, że ci, którzy sa tego świadomi, nie maja zbyt wiele do powiedzenia… Obym się mylił.

  12. Wybacz opóźnienie w komentarzu – bardzo wiele zdarzyło się w moim życiu przez kilka ostatnich dni i nie miałem głowy do pisania czegokolwiek. Przeczytałem jednak wszystkie trzy części i mogę powiedzieć jedno: zazdroszczę. Nie zawistnie tylko tak zwyczajnie, na zasadzie “ja też bym chciał”. I chociaż DS w wersji Decapotable ĄRI SZAPRĄ podoba mi się znacznie mniej niż “zwykły” sedan, to tej właśnie przejażdżki zazdroszczę Ci najbardziej. Raz, że to DS – mój ulubiony model samochodu w historii motoryzacji, dwa, że jednak kabriolet – a ja kabrioletem nie jechałem nigdy (kilkanaście minut na fotelu pasażera Carrery z zaciągniętym dachem się nie liczy, gdyż, prawdaż, zaciągnięty dach). Wspaniała wyprawa, wspaniały pomysł. Może kiedyś – choć z moim dochodem dozbierałbym w okolicach emerytury (której nie dostanę), a nie wiadomo, czy wtedy jeszcze jeżdżenie takimi autami (czy jakimikolwiek) będzie legalne.

    Choleraż, a może z planowanej sprzedaży mieszkania coś zostanie po kupnie kolejnego?

    A co do pewnych konstatacji – wiesz, ślepe trwanie przy wszystkich założeniach naszej cywilizacji oznaczałoby, że gdzieniegdzie nadal płonęłyby stosy, jednak prawdą jest, że obecnie doświadczamy podkopywania tych fundamentów dla samego podkopywania. A przecież żeby docenić to wszystko, co nasza cywilizacja zdołała osiągnąć, powinniśmy pamiętać, że to te fundamenty dały nam dobry start a następnie rozpęd – i, mając świadomość, że mówimy tu o szeroko pojętej cywilizacji chrześcijańskiej, piszę to jako zdecydowany ateista i zajadły antyklerykał. To wynikające z tych fundamentów indywidualizm i dążenie do równania w górę sprawił, że “człowiek Zachodu” namalował Monę Lisę, skonstruował DS-a i poleciał w kosmos. I tak porównując sobie zachodnią cywilizację z innymi, nie umiem przyznać racji konserwatystom: nasza jest lepsza. Nie dlatego jednak, że jesteśmy lepszymi ludźmi. Po prostu nasi przodkowie posłuchali tych, którzy w danej chwili mieli lepsze pomysły. I o tym musimy pamiętać, by nie utracić tego, co mamy.

      • Napiszę coś kiedyś na temat naszej cywilizacji. Szanuję każde przekonania, w tym ateistyczne, i jak już kiedyś mówiłem Ci – nie stoją one w sprzeczności z cywilizacją zachodnią, wręcz przeciwnie – to ona jako pierwsza przyznała ludziom wolność religijną, tak samo zresztą jak każdą inną. Ale to trmat na inną dyskusję.