STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: KRA 0002
KRA 0002 – taki numer rejestracyjny, oczywiście na czarnych tablicach, miał drugi samochód mojego taty (o pierwszym możecie poczytać tutaj).
Numer nie był jednak jedyną szczególną cechą tego auta. Wyobraźcie to sobie: masywna, lśniąca chromem krata grilla z czterema okrągłymi reflektorami. Chromowane zderzaki z pionowymi kłami (chromowanymi). Trójkątne fletnerki zamykane fikuśnym zatrzaskiem (a jakże, chromowanym!!). Dwukolorowa tapicerka – wiśniowo-czarna – ze stylowym mieszkiem dźwigni zmiany biegów. Chrom na detalach drzwi, kierownicy i sporych połaciach konsoli. Stacyjka jak w Porsche – z lewej strony kolumny kierowniczej. Bezapelacyjny gwóźdź programu to jednak drewniana deska rozdzielcza z pięcioma przepięknymi, okrągłymi zegarami żywcem wyjętymi z Ferrari. Mówię poważnie – one wyglądały prawie tak samo: szybkość, obroty, paliwo, woda i olej, dodatkowo jeszcze godzinowy na środku deski rozdzielczej. Wszystkie ślicznie podświetlane na uspokajająco zielony kolor. Pod maską bardzo przyjemne OHC, chętnie wkręcające się na obroty i brzmiące nadzwyczaj miło dla ucha (przynajmniej jak na czterocylindrowca), w dodatku zapewniające zryw, z którym nie równało się nic produkowanego w naszej części świata. Przy pracach nad silnikiem producent flirtował zresztą ze wspomnianym Porsche!!
I tylko jeden szczegół zdradzający, że znajdujemy się po ponurej stronie Żelaznej Kurtyny: Skala owych wysmakowanych, sportowych wskaźników była wyraźnie krótsza niż w Ferrari, a ich opisy wykonano cyrylicą.
Gdybym nie ujawnił tego ostatniego szczegółu, to pewnie niewielu z Was domyśliłoby się, że chodzi o radziecką Ładę 2103. Nawet jeżeli dodałbym, że skóra, drewno i wewnętrzne chromy były imitacjami, bo ten chwyt stosowali nawet całkiem szlachetni producenci.
Czerwoną Ładę kupił ojciec w 1984r., bo 18-letni Wartburg groził już złamaniem na pół. Skąd taki wybór? Dla dzisiejszej młodzieży nie będzie to łatwe do pojęcia, ale zdecydowało to, że podobne auto, tylko ciemnozielone, posiadał brat taty – a to bardzo ułatwiało zdobywanie wspólnymi siłami potrzebnych części. Dodatkowo brat ów dysponował też – rzecz zupełnie wówczas wyjątkowa – fabrycznie nową, zapasową karoserią. Prawo do jej zakupu przyznano mu po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia z tramwajem (tak, prawo do zakupu – o nie trzeba się było prosić). Ponieważ w dziedzinie blacharstwa pojazdowego Polacy są mistrzami wszechświata, oryginalną budę udało się wyklepać, a zapasowa grzecznie czekała sobie na swoją kolej. Tymczasem trafiła się okazja zakupienia na giełdzie ośmioletniej, mocno zgniłej, lecz mechanicznie zdrowej Łady z niskim przebiegiem. Auto użytkował pewien wojskowy, który mało jeździł, a parkował pod chmurką, stąd stan auta (oraz wspomniany już, elitarny numer rejestracyjny). Wystarczyło teraz „jedynie” ożenić wujkowe, dziewicze nadwozie z ledwie dotartymi podzespołami nowego zakupu – na owe czasy była to wręcz warsztatowa fraszka – i ośmioletnia, lecz w zasadzie fabrycznie nowa Łada stanęła przed kamienicą naprzeciwko ówczesnego, krakowskiego muzeum Lenina (ciekawe ilu z Was wie gdzie to było?).
Okres eksploatacji Łady przypadł na moje lata przedszkolne, 1984-87. To w tym aucie poznałem elementarz automobilisty, czyli nauczyłem się, teoretycznie rzecz jasna, do czego służą wszystkie pedały, dźwignie, wskaźniki i przełączniki. A także kontrolki – po ciemku nieraz męczyłem tatę, by zaświecił je wszystkie na raz. Do tego celu trzeba było włączyć zapłon bez zapalania silnika (by nie zgasło ładowanie i ciśnienie oleju), zaciągnąć ręczny hamulec, wyciągnąć cięgło ssania, zapalić długie światła i któryś migacz. Najlepiej, gdy w baku znajdowała się tylko resztka paliwa. Widząc tę czerwono-pomarańczowo-zielono-niebieską feerię barw cieszyłem się jak głupi z bateryjki. Ale nawet bez tego fascynowała mnie obserwacja wskazań przyrządów, zwłaszcza szybkości, obrotów i ciśnienia oleju (temperatura wody i stan paliwa były raczej nudnawe).
Łada miała autoalarm. Montował go profesjonalista w tej dziedzinie, który po prostu podłączył klakson do obwodów oświetlenia bagażnika, komory silnika i lampek obrysowych w przednich drzwiach. Klakson wył więc, gdy ktoś próbował dostać się do samochodu którąkolwiek drogą bez uprzedniej dezaktywacji urządzenia za pomocą przekręcenia kluczyka w stacyjce od Poloneza, która zastąpiła lampkę w drzwiach kierowcy (by to zrobić, trzeba było uchylić drzwi tylko minimalnie, by nie włączyć wycia). Patent godny Kubańczyków, od których ówcześni Polacy niewiele się zresztą różnili.
Muszę też wspomnieć o instrukcji obsługi w fioletowej okładce. Pamiętam ją doskonale, bo była to chyba pierwsza książka, jaką namiętnie czytałem. Zanim poszedłem do szkoły wiedziałem, przez który bezpiecznik poprowadzony jest który obwód i choć samej idei bezpiecznika jeszcze nie rozumiałem, służyłem tacie jako diagnosta: „Ojej, nie działa dmuchawa!!”. „A wycielacki?” „Ale heca, też nie!!”. „Bezpiecnik numel ctely!!” Rzut oka do skrzynki i opad szczęki. Dziś już pozapominałem te numery, ale wtedy znałem je na wyrywki. Pamiętam za to prawidłowe ciśnienia w oponach – 1,6 z przodu, 1,9 z tyłu – a także co ile kilometrów należały się wymiany płynów, filtrów czy smaru w łożyskach kół (nie będę Was tym zanudzał).
Łada służyła przez trzy lata jako krakowska taksówka, numer boczny 5285 – pamiętam malowanie go wałkiem od szablonu, nawet byłem z tatą po odbiór owego szablonu od jakiegoś szpeca. Ówczesne taksówkarstwo to temat-rzeka – muszę kiedyś ojca namówić na posiadówkę razem z wujem, tym od zielonej Łady, który też był taksówkarzem – z tego może być piękny artykuł. Ale nie dziś. Tym razem powiem tylko, że auto sprawowało się doskonale: praktycznie się nie psuło, tylko nawijało na bieżnikowane opony D-124 kolejne tysiące kilometrów – wożąc pasażerów, oraz rozliczne, deficytowe dobra konsumpcyjne dla ludu pracującego miast i wsi. Taka działalność nazywa się dziś przedsiębiorczością i dostaje się za nią nagrody od różnych instytucyj, wtedy zaś nazywała się pasożytnictwem i można było za nią otrzymać jedynie wyrok, a w bonusie jeszcze pieczątkę w papierach z pięknie wykaligrafowanym cyrylicą napisem „MIEŻDUNARODNYJ SPIEKULANT”. Ale na szczęście obyło się bez tego – wydatnie pomogła w tym radziecka marka „dyrektorskiej limuzyny”, jak nazywano wówczas Ładę, w połączeniu z prominenckim numerem rejestracyjnym. Tropiące spekulantów służby raczej nie spodziewały się znaleźć w takim pojeździe wroga ludowej ojczyzny popełniającego właśnie niesłychaną zbrodnię w postaci rozwożenia po prywatnych kioskach pieprzu ziarnistego albo damskich rajstop.
Nie obyło się natomiast bez kolizji – raz na tylnym zderzaku Łady zaparkowała Syrena, kiedy indziej zaś tata nie wyhamował na lodzie i nadział się na hak holowniczy Tarpana (o nową chłodnicę nie było łatwo). Ofiar w ludziach Łada na koncie nie miała, jeśli nie liczyć mojego przytrzaśniętego drzwiami palca, prawie natychmiast po kupnie auta. Rodzice dziękowali Bogu, że to już nie Wartburg – ten nie miał bowiem grubych, gumowych uszczelek, tylko gołe blachy dopasowane do siebie z enerdowską precyzją. Nawet dzisiaj mnie ciarki przechodzą…
Dzięki taksówkarskiemu przydziałowi benzyny kilometrów najechało się tyle, że już po trzech latach silnik dokonał żywota i został zastąpiony nowym, kupionym od znajomych taty z ulicy, na której się był wychował. Nie, oni nie mieli Łady, ale mieli do niej fabrycznie nowy motor. Po co? A bo akurat był w sklepie. W tamtych czasach wiele rzeczy kupowało się tylko dlatego, że akurat były w sklepie, a dopiero potem zastanawiało, z kim i na co można je wymienić. W czasach, kiedy o Allegro i Facebooku nikomu się nie śniło.
Tuż po wymianie silnika nastąpił koniec aktywnej służby Łady – w wakacje 1987r. zakupiony został bowiem kolejny pojazd, tym razem już naprawdę szlachetny, choć cztery lata starszy i znów z karoserią uniemożliwiającą normalne przejście badania technicznego. Opiszę go kiedy indziej, a teraz wspomnę tylko, że pochodził z, jak to się wtedy mówiło, „drugiego obszaru walutowego”, i miał silnik Diesla pozwalający na uniezależnienie się od kartek na benzynę. Niestety, nie zapalał w większe mrozy i na tę ewentualność Łada została w rodzinie, bo odpalała tym lepiej, im było zimniej – w końcu projektowano ją na warunki ZSRR. Przy silnych mrozach, jakie wtedy były raczej normą niż wyjątkiem, dobrze było tylko obrócić kilka razy wał korbą. Tak, Łada miała pod zderzakiem otwór na korbę rozruchową, jak samochody sprzed stu lat!! Nie było to wcale pozbawione sensu na Syberii, gdzie w razie rozładowania akumulatora nie dało się liczyć na pomoc sąsiada, bo mieszkał on 100 km dalej. Sądzę, że gdyby w latach 80-tych sprzedawano w Polszcze porządne oleje, to zapewne rozbełtywanie zawartości miski korbą też nie byłoby potrzebne, a może nawet oryginalny silnik nie wyzionąłby ducha tak szybko. Niestety szczytem marzeń był wtedy Selektol Special 20W-40, klasa SD, a nierzadko z braku laku lało się Superol (wygooglujcie sobie co to jest, sprzedają do dziś, aż sam się zdziwiłem). Z tego względu przy minus dwudziestu pięciu rozrusznik trzeba było wspomóc silną ręką. Gdy jednak wał się już poruszył, motor zaskakiwał od pierwszego obrotu. Poza łatwym odpalaniem Łada miała w zimie jeszcze jedną zaletę – wspaniałe ogrzewanie, które w ciągu 10 minut robiło z jej wnętrza rozpalony piec, niezależnie od temperatury zewnętrznej. Różnica 50 stopni była zupełnie realna.
Przed przejściem na zasłużoną emeryturę Łada zdążyła jeszcze wykonać ciężką pracę związaną z otwarciem przez tatę w Wieliczce warsztatu konserwacji antykorozyjnej samochodów, co nastąpiło na jesieni 1987r. Na terenie firmy stała sobie jeszcze ładnych parę lat (bodajże pięć albo sześć, ale nikt w rodzinie dokładnie nie pamięta), zastępując raz po raz zmożone mrozami diesle. Potem, wraz ze swym niemal nieużywanym silnikiem, ale z pomału rdzewiejącym już drugim nadwoziem została sprzedana za bezcen przedstawicielom dynamicznej młodzieży wiejskiej i ślad po niej zaginął. Dziś chętnie bym ją odkupił, gdyby jakimś cudem przetrwała, ale szczerze w to wątpię. W mojej pamięci samochód zapisał się więc jedynie przytoczonymi powyżej obrazami: wnikliwie studiowaną instrukcją obsługi, kolorowym blaskiem wszystkich kontrolek zapalanych jednocześnie, widokiem ojca w futrzanej czapce obracającego na siarczystym mrozie korbą i następującym po kilku minutach gorącym powiewem, a także wciskającym w fotel przyspieszeniem: niby było to całe 17 sekund do setki, ale wrażenie było dużo lepsze, również z uwagi na rasowy dźwięk, nie występujący ani w Wartburgu, ani w obojga rozmiarów Polskich Fiatach wujków, nie mówiąc już o owych dieslach, które radziecką limuzynę zastąpiły.
W archiwum rodzinnym nie zachowała się żadna fotografia Łady KRA 0002, które nadawałoby się do pokazania tutaj (tytułowa tablica rejestracyjna jest fragmentem pewnego zdjęcia, którego akurat pokazać nie mogę). Ale to nie szkodzi, znalazłem bowiem w internetach ogłoszenie sprzedaży dokładnie takiego samego auta, w identycznej specyfikacji oraz kolorystyce zewnętrznej i wewnętrznej. Sobowtór po prostu. Jedyne widoczne różnice to kły zderzaków (nasza miała gumowe od 2106), brak zagłówków i pokrowców foteli (nieoryginalnych) oraz brak pęknięcia wieńca kierownicy na godzinie szóstej. Właściciel pojazdu, w zamian za udostępnienie ogłoszenia, zgodził się na użycie zdjęć w artykule, za co mu bardzo dziękuję (nie chciał bym ujawniał jego nazwisko). Muszę przyznać, że fotografie przywołały we mnie bardzo żywe wspomnienia sprzed… to niewiarygodne, TRZYDZIESTU LAT, a także uświadomiły mi, że design Łady pochodzi z późnych lat 60-tych i że jest niezwykle udany. Wcześniej w ogóle nie dostrzegałem ani wiekowości, ani też uroku włoskiego projektu retuszowanego przez nadwołżańskich inżynierów.
Łada we wczesnej wersji „luksusowej”, jaką była 2103, to według mnie najbardziej niedoceniany samochód bloku wschodniego. Ludzie wołają dziś jakieś chore kwoty za (ponoć) niskoprzebiegowe „Kaszlaki” czy „Borewicze” – pojazdy toporne, ślamazarne, paliwożerne, skandalicznie wykonane, żałośnie nietrwałe i załamująco awaryjne. Tymczasem Łady – o niebo wygodniejsze, elegantsze, cichsze, szybsze, staranniej złożone (mówię o wczesnych egzemplarzach) i autentycznie niezawodne – mimo znikomej podaży są tańsze i nie przyciągają nawet ułamka tej uwagi, jaką darzone są samochodopodobne wyroby PRL. Jeśli więc rozważacie zakup taniego, a stylowego i praktycznego klasyka produkcji RWPG – polecam serdecznie właśnie ten model, 2103 z lat 70-tych. Późniejsze już niekoniecznie, ze względu na pogarszającą się z roku na rok jakość wykonania. Ale o tym dowiecie się za jakiś czas, gdy przedstawię historię tylnonapędowych Ład.
Zapraszam do zapoznania się z ofertą (sam auta nie widziałem i nie mam z nim nic wspólnego, udostępniam tylko link w zamian za fotografie):
http://olx.pl/oferta/kolekcjonerska-lada-2103-pierwszy-wlasciciel-1977r-49tys-km-CID5-ID6yg3n.html
Fiat 124 nie miał tylu błyskotek, ale w ZSRR auto odgrywało rolę luksusowego
Skóra-drewno-chrom (wszystko sztuczne, ale co tam)
Takie detale najsilniej przywołują wspomnienia
Jeśli ktoś nie wierzy, że to z Ferrari, niech wygoogluje zdjęcia. Ja sobie w tym czasie pozapalam wszystkie kontrolki.
Świetna historia, szczegółowo, acz przystępnie podana – tak jak lubię 🙂 Zdecydowanie proszę o więcej… nie tylko takich, bo praktycznie każdy post na klasycznie.eu i tutaj czyta się doskonale i dla mnie – amatora-sympatyka – to kopalnia wiedzy (i/lub ciekawostek)!
PS. Plus za trzeźwe spojrzenie na rodzime skarby PRL-u 😉
Spojrzenie na “skarby” to kwestia osobistych wspomnień. W ogóle klasyczna motoryzacja to kwestia wspomnień. Dlatego znacznie więcej Polaków interesuje się “Maluchem” niż Ładą, a na tę ostatnią zwróciłem uwagę właśnie ja, z powodów opisanych w artykule.
Miałem okazję kupić 2103 za 2200 zł rok temu. Przebieg 60 tyś, niezgnita. Nie skorzystałem, bo szkoda jej do KJS-ów było, ale wywarła na mnie baaardzo pozytywne wrażenie. Prowadzenie, jakość wykonania nieporównywalna do tworów FSO. Dźwięk silnika pamiętam do dziś. Trochę teraz żałuję, że jej nie wziąłęm, ale doprawdy nie miałbym co z nią robić.
A historia fajna. Ja pamiętam z wczesnego dzieciństwa zaś Wartburga 353 dwusuw. Ależ to robiło hałas! Ale wkrótce zastąpiła go Skoda Favorit.
Za 2200, niezgnita? Ożeszty, brałbym jak Putin Krym.
Ładę miał wujek-taksówkarz, pamiętam, że to był w oczach innych wóz wyższego sortu, choć nie tak prestiżowy jak Polonez.
I Ferrari też rozpędzało się tylko do 180km/h? 😉 (nie miało być przypadkiem Fiat Dino?)
Miało być Ferrari. Napisałem, że skala wskaźników w Ładzie była krótsza (Ferrari miało do 240). Zresztą wygoogluj sobie kokpit Ferrari Dino, przekonasz się.
hmmm…. no to wygooglowałem:
fiat dino: http://i.wheelsage.org/pictures/f/fiat/dino/fiat_dino_spider_2400_3.jpg
ferrari dino: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:FERRARI_DINO_246_Gt.jpg
które bardziej podobne?
przepraqszam, ale link do wiki się źle wkleił, powinien być taki (bez nbsp na końcu): http://commons.wikimedia.org/wiki/File:FERRARI_DINO_246_Gt.jpg
Masz rację… To wina pewnego zdjęcia któe mam w kolekcji – najwyraźniej jest na nim kokpit FIATA Dino, ale z kierownicą z Cavallino Rampante… To stąd problem… Ale ten z Ferrari też są podobne, zwłaszca te lampki co mnie fascynowały 🙂
Nie do końca się zgodzę z przedostatnim akapitem. Kto szukając dla siebie klasyka (niekoniecznie z bloku wschodniego) zwraca uwagę na bezawaryjność, komfort jazdy czy zużycie paliwa? Moim zdaniem taki pojazd kupuje się tylko ze względu na emocje z nim związane, a Łady mało na kogo tak pozytywnie oddziałują.
Osobiście nie znałem nikogo kto posiadał jakąkolwiek Ładę (co prawda okres mojego życia za Polski Ludowej to tylko kilka miesięcy, ale w latach 90-tych te pojazdy wcale nie były jeszcze rzadkością). Ponadto oczywistych skojarzeń z ZSRR/Rosją nie da się uniknąć. Może dlatego nie darzę ich sympatią.
No i wygląd. Wiadomo gusta są różne, ale 124 był moim zdaniem jednym z najbrzydszych Fiatów w ogóle, a radzieckie "luksusowe dodatki" bynajmniej nic w tej kwesti nie poprawiły. Chociaż i tak nie było tak źle jak z "naszymi polskimi" modyfikacjami bardzo ładnego przecież 125.
Pozdrawiam i czekam na kolejne tego typu artykuły. Bardzo przyjemnie się czyta.
Wielu ludzi kupuje klasyka po to, by wrócić do czasów dzieciństwa/młodości, i stąd popularność “pereł PRL-u” w Polsce. Ale nie wszyscy kierują się takim motywem – niektórzy chcą po prostu stylowego pojazdu dającego radość, i dla nich znacznie niższa awaryjność, lepszy komfort, dynamika, czy choćby nietuzinkowość danego modelu będą atutami. To do nich kieruję przedostatni akapit, a nie do zagorzałych fanów polskich samochodów, bo fan marki to fan marki i nie przekona go nic (sam jestem fanem pewnej marki, więc wiem jak to jest, ale poza tym fascynuje mnie całą historia motoryzacji, nie ograniczam się do jednego producenta).
Świetny tekst. Bardzo osobisty, dzięki czemu blog nabiera rumieńców i jest coraz bardziej "twojszy". Nie konkuruje z suchymi portalami. Niepowtarzalny i oryginalny. Tylko metki bakuje 🙂
Podzielam zdanie przedmówców, znakomity artykuł, krótki ale treściwy i smakowicie osobisty.
Wspaniała historia !
Ech, i u mnie ten wpis przywołał pewne wspomnienie.
Lata temu, osiągnąwszy wiek pozwalający na zdobycie wymarzonego prawa jazdy stałem się szczęśliwym posiadaczem groszkowego malucha z rocznika 1985. Auto wcześniej było użytkowane przez pana który jeździł nim za czasów PRLu do Skandynawii. Aby sprostać temu zadaniu maluszek został doposażony o kilka patentów. Najlepszym z nich był drugi zbiornik paliwa o nieco mniejszej pojemności niż “właściwy”. Dodatkowy bak znajdował się po przeciwnej stronie w stosunku do oryginału i połączony był z nim dwoma rurami. Tym sposobem można było zatankować prawie 40 litrów paliwa.
Dość długo auta nie przerejestrowywałem jeżdżąc na tablicach poprzedniego właściciela.
Pewnego dnia na szkolnych warsztatach (uczniem jeszcze byłem) majster przytaszczył kilka dużych pudeł. Ich zawartością okazało się kilkaset kompletów czarnych tablic rejestracyjnych pochodzących z gminnych zasobów. Tablice te za moment miały trafić do zniszczenia za pomocą nożyc i prasy. Osoba z rodziny majstra pracowała w wydziale komunikacji i widocznie robili porządki z tablicami z aut wyrejestrowanych.
I tak sobie powoli, gadając z majstrem tniemy i prasujemy te blachy z różnymi numerami, mija godzina, dwie. Przy którymś sięgnięciu do pudła wyłowiłem WBR 0001 i pomyślałem – dobre do przerejestrowania malucha. Zapytałem się majstra o taką możliwość – w odpowiedzi usłyszałem ze popyta się ALE tablice muszą być dwie. A tu jedna, drugiej ani śladu – zacząłem więc przeszukiwać pozostałe pudła zastanawiając się czy wcześniej jej nie pocięliśmy. W pewnym momencie zauważyłem obiecujący początek WBR 00 ale na początku się skończyło – na tablicy widniało WBR 001B – więc d**a. Po przetrząśnięciu tablicowego chaosu w pozostałych pudłach d**a zdawała się być coraz realniejsza. Odłożyłem więc tą jedną i tniemy dalej, dochodząc po kolejnej godzinie do kartonu w którym były same kwadratowe tablice. Ciach, ciach, ciach, psssst, pszszszt, kolejne sięgnięcie do pudła i znalazła się druga do pary.
Z przerejestrowaniem poszło gładko.