STRUMIEŃ ŚWIADOMOŚCI: „Z MIŁOŚCI DO MOTORYZACJI, ZE SMAKIEM DO WINA”
Czy przedwojenna motoryzacja może być interesująca?
Dla wielu dzisiejszych samochodziarzy „klasyk” to model z lat 90-tych, a historia indywidualnej mobilności zaczęła się od Polskich Fiatów, występujących w dwóch rozmiarach. O tym, że marka Polski Fiat funkcjonowała już w latach 30-tych, często nawet nie wiedzą, a jakiekolwiek auta przedwojenne są dla nich jak stwory z greckiej mitologii. A przecież one nie tylko istniały, nie tylko były produkowane i eksploatowane, ale też często nosiły znane do dzisiaj marki. Co więcej, wcale niemało takich wozów wciąż istnieje i jeździ.
Wiosną 2010r. oglądałem najsłynniejszy europejski konkurs elegancji dawnych samochodów, w barokowym pałacu Villa d’Este nad włoskim jeziorem Como. Wiele pokazywanych tam pojazdów dotarło na miejsce na kołach: specjalną nagrodę za dojazd najdalszy otrzymał niejaki Frans van Haren, właściciel Mercedesa SSK z 1928r., który przyjechał aż z Amsterdamu. Ponad tysiąc kilometrów.
Czy to jest wyczyn? Jeśli w 1908r. grupka zapaleńców postanowiła pojechać samochodami z Nowego Jorku do Paryża – praktycznie dookoła świata, przez pustkowia pozbawione dróg, samodzielnie zdobywając nie tylko benzynę i części zamienne, ale też żywność i wodę pitną – to czym jest przejażdżka współczesnymi, gładkimi autostradami, w tempie pozwalającym swobodnie wyprzedzać sznury ciężarówek?
Tak, przedwojenne samochody potrafią normalnie jeździć – w dowolnych warunkach, na dowolnym dystansie. Po to je w końcu konstruowano i produkowano. A że od kierowców wymagają odrobiny więcej niż aktualnego prawa jazdy kat. B, to tylko czyni je ciekawszymi.
***
Automobilowe Epoki Mosiądzu i Niklu wciąż mają swych fanów. Należy do nich między innymi pan Stanisław Suder, który posiada wspaniałą kolekcję samochodów naprawdę dawnych i cyklicznie organizuje poświęcone im imprezy. Już dwukrotnie miałem zaszczyt uczestniczyć w nich jako członek jury: w czerwcu 2019r. na Retromobil Gali Kraków, a teraz w Suder Retro Mobil Cars Show. Dziś chciałbym zrelacjonować to ostatnie wydarzenie, które zapowiadałem tutaj od wiosny i które udało się znakomicie.
„Z MIŁOŚCI DO MOTORYZACJI, ZE SMAKIEM DO WINA” – brzmiało tym razem motto
Wielu ludzi myśli, że takie imprezy są hermetyczne, odgrodzone od świata wysokimi murami arystokratycznych rezydencji i niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Prawda, że czasem tak bywa, ale nietrudno znaleźć pokazy, gdzie zaprasza się publiczność i przewiduje się dla niej specjalne atrakcje – np. plebiscyty na najpiękniejszy samochód, animacje dla dzieci, itp.
Miejsce tym razem było zacne: to Pałac Minoga, wzmiankowany jako szlachecki dwór już w XIII wieku, a w swej obecnej postaci wzniesiony w 1859r. według projektu Filipa Pokutyńskiego. Wokoło rozciąga się sześciohektarowy park i działająca winnica.
Foto: , Licencja CC
Najważniejsi są jednak Uczestnicy i ich pojazdy. Goście wystawiające swoje czterokołowe skarby byli niezwykle życzliwi i chętnie odpowiadali na pytania zwiedzających. Zresztą ktokolwiek podejmujący niemały ciężar przywiezienia takiego cacka na imprezę otwartą, gdzie każdy może bezpłatnie wejść, nie robi tego po to, żeby przed ludźmi uciekać.
***
Program zaczynał się w sobotnie przedpołudnie, ale uczestnicy już od czwartku zjeżdżali do siedziby firmy Suder & Suder, przy wylotówce z Krakowa na Olkusz.
Regulamin generalnie dopuszczał tylko pojazdy sprzed 1950r., ale przewidywał też indywidualnie aprobowane wyjątki
Foto: Ryszard Gargul
Pan Stanisław Suder (z prawej) i jego prawa ręka, Konrad Chlan, wystąpili w wyścigowym rynsztunku. Za nimi stoi przedstawiany już na Automobilowni wyczynowy bolid Alba z 1919r.: ponieważ pan Stanisław nie wystawia swych pojazdów we własnych konkursach, jego samochody nie były oceniane, ale swą obecnością uświetniały imprezę.
Foto: Ryszard Gargul
Tu stoją Konrad i Tomek Dudka, który prowadzi w Niepołomicach zakład Auto Reaktywacja, a wiosną udostępniał mi Citroëna TA. Podobnie jak w 2019r., Tomek miał być członkiem jury i dbać o techniczną stronę imprezy.
Foto: Ryszard Gargul
Gwiazdą pokazu było Bugatti T43, które właściciel, pan Jean-Luc Chambrier, przywiózł na miejsce aż z Francji (nie, nie na kołach). Wprawdzie poza konkursem, bo chodzi o replikę argentyńskiej firmy Pur Sang, ale, jak świetnie wiemy, praktycznie nieodróżnialną od oryginału nawet przez najlepszych ekspertów FIVA.
Foto: Ryszard Gargul
FIVA (Fédération Internationale des Véhicules Anciens) to założona w 1966r. federacja klubów motoryzacji zabytkowej. Organizacja zacna i zasługująca na docenienie, bo między innymi jej wysiłkom zawdzięczamy utrzymanie historycznych pojazdów w ruchu drogowym: to FIVA lobbuje za wyjątkami od pseudoekologicznych zakazów, czego w dzisiejszych czasach nie można przecenić.
O FIVA wspominam dlatego, że przewodniczącym jury imprezy – a więc przełożonym moim i Tomka – był w Minodze Marek Gacek, jeden z dwóch w Polsce sędziów z międzynarodową licencją FIVA. Zaszczyt pracy z nim miałem już po raz drugi (pierwszy był na Retromobil Gali 2019).
Foto: Ryszard Gargul
Mieliśmy wielkie szczęście do pogody: przez cały weekend świeciło słońce, podczas gdy poprzedni przyniósł powódź, szczególnie tragiczną dla Czech i Dolnego Śląska. Marek dokładnie wtedy sędziował rajd u naszych południowyh sąsiadów i przez kilka dni nie wiedział, czy zdoła wrócić bezpiecznie i na czas. Na szczęście zdołał.
20-kilometrową trasę do Minogi konwój zabytków pokonał z policyjną eskortą. Dotarli wszyscy, bez żadnych kłopotów.
Foto: Ryszard Gargul
Wjazd na teren Pałacu
Foto: udostępnił Organizator
***
Ocenianych samochodów było ostatecznie dziewięć (wystawionych poza konkursem – ponad drugie tyle). Do najmłodszych należało błękitne MG TD z 1953r.
MG TD to klasyczny brytyjski roadster. Ten model przetestowałem kiedyś dzięki uprzejmości mojego wujka z Kęt, ale w skrócie przypomnę: chodzi o konstrukcję przedwojenną, rozwijaną od końca lat 20-tych do 50-tych. Wersja TD (1.250 cm³, 55 KM, 130 km/h) powstała w 30 tys. egz., w latach 1949-55.
Wspaniale zachowany egzemplarz wystawił w Minodze Rafał Pliszka
Foto: udostępnił Organizator
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: GarageAge
Również z 1953r. pochodzi srebrno-czarny Rolls-Royce Silver Wraith – produkowany pomiędzy 1946-59r., ale stanowiący rozwinięcie Wraitha wprowadzonego w 1938r. i reprezentujący jeszcze szkołę przedwojenną, tzn. sprzedawany jako podwozie do zabudowy. Jego sześciocylindrowa rzędówka ma pojemność 4,25 litra (i moc określaną jako „wystarczająca”, a dziś ocenianą na około 125 KM) i jest połączona z manualną, czterobiegową skrzynią. W ówczesnej Europie nawet Rolls-Royce’y wymagały pompowania sprzęgłem. Dopiero właśnie w 1953r. producent opcjonalnie zaoferował automatyczną przekładnię Hydramatic kupowaną od GM, taką jak w opisywanym tu niedawno Oldsmobile’u – czyli modelu klasy średniej, starszym o ponad dekadę. Dobrze pokazuje to dystans pomiędzy ówczesną motoryzacją europejską i amerykańską.
Silver Wraith jest oczywiście rzadszy od MG – powstał w 1.883 egz. Ten piękny okaz stanowi własność małopolskiego kolekcjonera, pana Marcina Kusa.
Foto: praca własna
Foto: Wojciech Wiecha
Foto: Wojciech Wiecha
BMW 326 to już prawdziwa Epoka Niklu – rocznik 1938. To też godne uwagi, bo dziś dominują raczej egzemplarze wyprodukowane w NRD (fabryka BMW w Eisenach po wojnie znalazła się po wschodniej stronie, a zanim zasłynęła z Wartburgów, przez dłuższy czas kontynuowała nielegalnie produkcję przedwojennych „beemek”).
Auto zadebiutowało w 1936r. Miało sześciocylindrowy, dwulitrowy silnik o mocy 50 KM, rozwijało 115 km/h i do 1941r. znalazło prawie 16 tys. nabywców. Biało-niebieski egzemplarz państwa Adama i Teresy Czekaj był pięć lat temu obecny na Wawelu.
Foto: udostępnił Organizator
Foto: udostępnił Organizator
1934 – to rocznik drugiego Rolls-Royce’a pana Kusa, żółto-czarnego pojazdu serii 20/25 – czyli „małego” modelu superluksusowej marki, oferowanego w latach 1929-36 (oczywiście wyłącznie jako podwozia). Ten konkretny egzemplarz – również znany z Wawelu z 2019r. – ma karoserię z Australii, z dwojgiem drzwi po stronie lewej i tylko jednymi po prawej. Stan zachowania – a raczej jakość odbudowy – budzi ogromny szacunek.
„Wystarczającą” moc 3,6-litrowej, rzędowej szóstki szacuje się tutaj na 65 KM (właśnie skromność tych liczb, umiejętnie przekuta w marketingową „pozę” firmy, była przyczyną długoletniego ukrywania parametrów Rolls-Royce’ów). Mimo szalejącego kryzysu gospodarczego fabryka sprzedała 3.827 podwozi, wycenionych na 1.100 funtów sztuka – jedenastokrotność najtańszych samochodów brytyjskich (najmniejszego Austina, Morrisa i Forda), tudzież około 8,5-roczne przeciętne zarobki. Cena nie zmieniała się pomiędzy 1922-39r., bo w świecie pieniądza kruszcowego zjawisko inflacji nie istniało.
Foto: udostępnił Organizator
Foto: udostępnił Organizator
Foto: Wojciech Wiecha
Dalej w hierarchii starszeństwa znalazły się dwa Packardy: beżowy 733 z 1930r. i zielony 526 z 1928r. Packard był amerykańskim odpowiednikiem Rolls-Royce’a i pionierem na polu silników V12, jednak oba egzemplarze z Minogi mają motory rzędowe. Pierwsza cyfra oznaczeń to numer serii (używany przez Packarda zamiast rocznika: w ten sprytny sposób firma nie zobowiązywała się do corocznych wymian modeli, choć w praktyce modyfikowała je w podobnym rytmie, co 7-20 miesięcy), zaś dwie kolejne to rozstaw osi w calach pomniejszony o sto.
733 z 1930r. to wariant dłuższy z dwóch dostępnych, napędzany 5,2-litrowym R8 o mocy 90 KM. Właściciel, Ryszard Gargul (który na Wawelu wystawiał American Bantama), poddał auto restauracji trwającej aż dziesięć lat. Ponieważ jeździ nim regularnie, wprowadził kilka modyfikacji: problematyczny podciśnieniowy układ zasilania zastąpił elektryczną pompą, a trójszczotkową prądnicę z wiecznie niedziałającym regulatorem napięcia – nowoczesnym alternatorem. Tak przygotowany Packard bezproblemowo pokonuje dowolnie długie trasy.
Foto: praca własna
Foto: Wojciech Wiecha
Foto: udostępnił Organizator
Foto: udostępnił Organizator
Egzemplarz z 1926r. ma 4,7-litrowy motor sześciocylindrowy, rozwijający 80 KM. Seria 526 w ciągu nieco ponad jednego roku powstała w 28.336 egz. (równolegle produkowana 533 – w kolejnych 13.412). Przypomnę że ledwie dwulitrowe BMW opuszczało fabrykę 16 tys. razy w prawie sześć lat, a porównywalny Rolls-Royce – 3.827 razy w lat siedem. To kolejny, dobitny miernik ogromu przepaści dzielącej ówczesną Europą i USA.
Foto: Agata Hendzel
Foto: Wojciech Wiecha
Cofając się dalej napotykamy Forda A. Ale nie zwyczajnego, a z karoserią landaulet naśladującą dawne karety, zamówioną do celów wystawowych przez samego Edsela Forda!!
Dane seryjnego Modelu A – następcy legendarnego Modelu T – przytoczę tylko z obowiązku: 4 cyl., 3,3 litra, 40 KM, 100 km/h, ponad 4,3 mln sztuk wyprodukowanych w latach 1927-31. Ten konkretny egzemplarz przyjechał z Muzeum FordMobil prowadzonego w Będzinie przez Agatę i Roberta Hendzlów, którzy niedawno sprowadzili go z likwidowanej kolekcji holenderskiej.
Foto: udostępnił Organizator
Foto: Agata Hendzel
Agata z Robertem – jak zresztą zwykle – wystąpili w pięknych strojach z epoki
Foto: udostępnił Organizator
1924 to rok produkcji trzeciego wystawianego w Minodze pojazdu pana Marcina Kusa – marki Durant Star 04C. Ta firma to temat na osobny wpis: William Durant, twórca koncernu General Motors, po ostatecznej utracie kontroli nad dziełem swego życia próbował odegrać się budując drugą, podobną organizację – niestety bez sukcesu. W latach 1921-31 usiłował konkurować z Fordem, GM, Chryslerem i innymi potentatami stworzywszy marki Star, Rugby, Durant, Flint i Locomobile (planowane luksusowe Princeton i Continental nie zostały już utworzone). Ostateczny kres marzeniom Duranta położyło gospodarcze załamanie początku lat 30-tych. On sam dożył 1947r. utrzymując się ze skromnej emerytury, jaką w swej wspaniałomyślności wypłacał mu prezes GM, Alfred Sloan.
Czterocylindrowy, 2,5-litrowy Star (marka Durant nie jest tu prawidłowa, została zaznaczona dla jaśniejszej identyfikacji pojazdu) jako nowy kosztował 500$ i próbował konkurować z Fordem T, Chevroletem i Dodge’em, ale nie dorównywał im technicznie: pan Durant zbyt mocno skupił się na aspekcie biznesowo-marketingowym zaniedbując stronę inżynierską (auta składały się z dość przypadkowych klocków od poddostawców, nie tworząc harmonijnej całości). Ocalałe relikty jego przedsięwzięcia są dziś ogromnie rzadkie. Ten tutaj dumnie prezentuje naklejkę „MAM 100 LAT W PEŁNEJ KONDYCJI”.
Foto: udostępnił Organizator
Foto: Ryszard Gargul
Najstarszym – aż 109-letnim!! – uczestnikiem konkursu był Ford T: znów z będzińskiego muzeum i znów ze szczególną historią, bo skarosowany jako dostawczak i przez długie lata rozwożący tortille w kalifornijskim mieście Santa Monica. Właściciel traktował go sentymentalnie, jako pamiątkę czasów rozkręcania biznesu, i używał do pracy jeszcze w latach 60-tych (!!). Po jego śmierci firmę przejęły dzieci, które, jak to nieraz bywa, szybko zbankrutowały. Na licytacji masy upadłościowej burmistrz Santa Monica apelował, by znanego w mieście fordziaka kupił ktoś z tubylców, dziś jednak auto znajduje się w Będzinie.
Furgonetka również wygląda wspaniale, a zachowany boczny panel z namalowanymi tortillami zastępuje czasami reklama akumulatorów, których hurtownię i (prawdopodobnie jedyne w świecie) muzeum prowadzą aktualni właściciele.
Foto: praca własna
Foto: Ryszard Gargul
Uwagę zwraca niezwykle misterna karoseria, a zwłaszcza kabina i dach
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Furgonetka bardzo mnie zdumiała: jako narzędzie pracy wystarczyłaby skrzynka zbita z desek, tymczasem swym rozmachem auto dorównuje luksusowym limuzynom. No ale w tamtych czasach mawiano, że obcowanie z Pięknem stymuluje człowieka do bycia pięknym – nie w sensie wyglądu, ale moralności, pracy i samodoskonalenia. Patrząc na ówczesne dokonania trudno nie zauważyć korelacji…
***
W Minodze, zanim zabytkowe silniki zdążyły przestygnąć, padł sygnał do wyjazdu na wspólną przejażdżkę pod Bramę Ojcowską, położoną na terenie Ojcowskiego Parku Narodowego. To miejsce normalnie objęte zakazem ruchu i udostępnione nam za specjalnym zezwoleniem.
Kawalkadę poprowadził pan Suder wieziony przez Tomka Dudkę w swoim najnowszym nabytku: zjawiskowym Nashu wyprodukowanym w 1932r. w USA, ale skarosowanym w stylu wyścigówki z lat 20-tych w 1957r. w Argentynie. Szczegóły tej historii pozostają jak dotąd tajemnicą.
Foto: udostępnił Organizator
Foto:Wojciech Wiecha
Foto:Wojciech Wiecha
Ośmiocylindrowa rzędówka Nasha ma pojemność 5,2 litra i moc 125 KM
Foto: praca własna
Jako że mój samochód nie był objęty zezwoleniem, pod Bramę Ojcowską zabrałem się z Agatą i Robertem
Foto: udostępnił Organizator
Fordami A Robert regularnie pokonuje dalekie trasy: tym samym egzemplarzem kilka tygodni wcześniej uczestniczył w Motoclassic Wrocław, gdzie – podobnie jak do Minogi – dojechał z Będzina na kołach. „Mamy w Muzeum kilka aut-długodystansowców, utrzymywanych w takim stanie, żeby jeździły całkowicie niezawodnie” – mówi właściciel.
Foto: praca własna
Nie tylko niezawodnie, ale i bezpiecznie: pod Pieskową Skałą mieliśmy groźną sytuację z autobusem, wymagającą awaryjnego hamowania. Linkowe hamulce sprzed prawie stu lat potrafiły zablokować koła i zaskakująco skutecznie zatrzymać auto z około 50 km/h. Równie dobrze radził sobie silnik, wyciągając Forda z czterema osobami pod sporą górę, na najwyższym biegu!! „Na otwartej drodze utrzymuję zwykle 80-85 km/h, z góry do 90” – dodaje Robert. Przypominam, że Model A to najtańszy amerykański samochód z roku 1928, o katalogowej prędkości maksymalnej 100 km/h.
Wspominam o czterech osobach, ponieważ flagowy Nash pana Sudera niestety odmówił posłuszeństwa (urwało się mocowanie wentylatora chłodnicy). Tomek został na miejscu, by coś zaradzić, a Gospodarz dosiadł się do Forda.
Pod Bramą Ojcowską
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: udostępnił Organizator
Pyszny poczęstunek (chleb ze smalcem i ogórkami oraz szarlotka) od lokalnego Koła Gospodyń Wiejskich
Foto: udostępnił Organizator
Foto: praca własna
Przez całą sobotę towarzyszył nam akordeonista grający klasyczne francuskie walce i nie tylko
Foto: udostępnił Organizator
Panowie Stanisław Suder i Marcin Kus w połowie swej okazałości
Foto: udostępnił Organizator
A tutaj całe towarzystwo wraz z Kołem Gospodyń
Foto: udostępnił Organizator
W słoneczny weekend Ojcowski Park Narodowy przyciąga tysiące turystów, więc na brak zainteresowania nie narzekaliśmy
Foto: praca własna
***
Po powrocie do Minogi samochody ponownie stanęły przed Pałacem.
Nash szczęśliwie doturlał się do bazy, ale porządna naprawa będzie konieczna
Foto: udostępnił Organizator
Do pracy przystąpiło jury – niestety tylko dwuosobowe, gdyż Tomek miał ręce pełne innej roboty. Do ocen służyły oficjalne karty FIVA na okoliczność Konkursów Elegancji.
Foto: Michał Renc
Foto: udostępnił Organizator
Auta oceniała również publiczność, wybierająca swego ulubieńca w głosowaniu
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Foto: praca własna
Osobną atrakcją było zwiedzanie pałacowej winnicy (z degustacją za dodatkową opłatą)
Foto: udostępnił Organizator
Lokalne wina zdobyły wielkie uznanie Francuzów, a to ogromny komplement. Na krześle z prawej siedzi Jean-Luc Chambrier – producent i dystrybutor części do zabytkowych motocykli, który do Minogi przywiózł replikę Bugatti, pośrodku – Modeste Trechein, prezes francuskiego klubu Hispano-Suizy, po lewej – pan Stanisław Suder.
Foto: udostępnił Organizator
Piknikowa atmosfera z lat międzywojennych
Foto: udostępnił Organizator
Po lunchu znany dziennikarz, Wojciech Majewski, poprowadził panel dyskusyjny
Foto: udostępnił Organizator
Były występy szczudlarzy i akrobatów…
Foto: udostępnił Organizator
Foto: praca własna
…pokazy międzywojennej mody…
Foto: Agata Hendzel
…oraz animacje i retro-atrakcje na najmłodszych.
Foto: udostępnił Organizator
Faworytem publiczności okazał się beżowy Packard 733. Z kolei po zsumowaniu punktów jury okazało się, że pierwsze miejsce zdobył żółto-czarny Rolls-Royce, drugie – błękitne MG (warunkowo, o ile odnajdzie się prawidłowy korek wlewu paliwa 😉 ), zaś trzecie – znów beżowy Packard.
Pan Stanisław z Konradem wręczają nagrodę od publiczności
Foto: udostępnił Organizator
***
Parę słów należy się pojazdom pozakonkursowym.
Pan Chambrier, producent części motocyklowych, obok Bugatti przywiózł kilka zabytkowych jednośladów
Foto: Wojciech Wiecha
Foto: Wojciech Wiecha
Foto: Wojciech Wiecha
Foto: Wojciech Wiecha
Czy na ostatnim zdjęciu widzicie to, co ja? Otóż pan Marcin Kus, który od lat wraz z synami prowadzi salony Opla, Porsche i BMW, prywatnie przyjechał BMW Z8. Takiego cacka nigdy jeszcze nie widziałem na żywo.
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: GarageAge
Foto: praca własna
Obsada kącika aut gości wielokrotnie się zresztą zmieniała: przez moment stał tam piękny Triumph TR3…
Foto: praca własna
…ciekawy Mustang…
Foto: praca własna
…i znany Automobilowniakom Buick Electra 225.
Foto: praca własna
Najciekawsze były jednak pojazdy stare, ale z różnych powodów nieuczestniczące w konkursie. Większość z nich – choć nie wszystkie – należała do kolekcji pana Sudera.
Ponieważ Gospodarz działa w branży ciężarówkowo-autobusowej, na miejscu nie mogło zabraknąć zabytków wagi ciężkiej – marek Renault…
Foto: Wojciech Wiecha
…Ford…
Foto: Wojciech Wiecha
…i Mercedes-Benz (powojenny).
Foto: Wojciech Wiecha
Pan Kus sprowadził też dwa historyczne traktory „systemu Porsche„
Foto: Wojciech Wiecha
Foto: Wojciech Wiecha
Z aut niższej kategorii wagowej warto wymienić wyścigowego Hudsona (zakupionego w pakiecie z Nashem)…
Foto: udostępnił Organizator
…i również wyścigową Albę, przedstawianą tu już w osobnym artykule.
Foto: udostępnił Organizator
Była paryska taksówka Renault z 1909r…
Foto: udostępnił Organizator
Foto: udostępnił Organizator
…autentyczny de Dion-Bouton z 1925…
Foto: Ryszard Gargul
…oraz najstarszy w stawce, jednocylindrowy Rochet z 1902r. – prawdziwa perła w kolekcji pana Stanisława. Jak najbardziej na chodzie.
Foto: udostępnił Organizator
***
Na sam koniec zostawiłem jeszcze jedną maszynę: oficjalnie zgłoszoną do konkursu, jednak ostatecznie nieocenioną z powodu nieoryginalności – chodzi bowiem o argentyńską replikę Bugatti T43, wyprodukowaną w 2000r. dokładnie według specyfikacji rocznika 1929.
Obcować z Bugatti w takim anturażu, przy akompaniamencie akordeonu, to wielkie przeżycie
Foto: Agata Hendzel
Model T43 to jeden z klonów legendarnej 35-tki, wyprodukowany w latach 1927-32 w 160 egz. Miał ośmiocylindrowy silnik z kompresorem, o pojemności 2,3 litra i mocy 100, 115 lub 125 KM, rozpędzający auto do 160-180 km/h. W latach 20-tych była to prędkość iście naddźwiękowa.
Czy już mówiłem, że najlepsi rzeczoznawcy nie odróżniają replik Pur Sang od oryginałów? Tu zgadza się każdy szczegół, każda śrubka, kolor i faktura każdej blaszki. Swoją drogą nie dziwię się Ettore Bugattiemu, który swe auta uważał za dzieła sztuki.
Foto: praca własna
Czteroosobowe nadwozie typu tourer mierzy 4,32 x 1,48 metra. Jest po żołniersku proste, bez zbędnych udziwnień, ale i bez wygód: wsiadanie przez bardzo wysoki próg to sztuka niemal akrobatyczna.
Foto: praca własna
Przed wojną w Alzacji przednie osie wycinali z jednego kawałka specjalnej, wysokowytrzymałej stali. Nie wiem, czy dziś w Argentynie robią tak samo.
Foto: praca własna
Przedni resor, nożycowy amortyzator i linka ogromnego, bębnowego hamulca. Zawierzylibyście swe życie takiemu sznureczkowi, przy 180 km/h…?
Foto: praca własna
Z tyłu wygląda to bardzo podobnie
Foto: praca własna
Tył typu boat-tail i kute alufelgi z lat 20-tych to kombinacja jedyna w swym rodzaju
Foto: praca własna
Ten kształt podkowy – chyba jeszcze bardziej
Foto: praca własna
W Argentynie znaczków Bugatti nie używają, ale, jak mawia właściciel firmy Pur Sang, „za modyfikacje dokonane przez klientów odpowiadać nie możemy„
Foto: praca własna
Przy stoliku Francuzów dyskusje nie ustawały. Jeździ pan często swoim Bugatti? – spytałem pod wieczór pana Chambriera, ubranego w nieodłączny farmerski kapelusz i ogrodniczki. „Oui, oui” – odpowiedział – „jeżdżę bez przerwy, od 24 lat. Wiosną zrobiłem nim 1.600-kilometrową trasę dookoła Francji„. To musi być niesamowite przeżycie, prawda? „Oui, oui, niezgorsze. Jak chcesz, przewiozę cię jutro po śniadaniu i sam zobaczysz„. Serce podskoczyło mi do gardła…
Foto: praca własna
Niedziela miała być spokojniejsza – bez ocen aut, wycieczek, paneli dyskusyjnych i przemów. Ja jednak wiedziałem, że będzie niesamowita…
Foto: praca własna
***
W niedzielę do Minogi przywiozłem żonę, która wolała ten właśnie dzień, luźniejszy i krótszy, bo kończący się już po lunchu. Skusiła ją też oczywiście niepowtarzalna okazja do przejażdżki Bugatti. Niestety, jak pisałem, wsiadanie okazało się zdradzieckie: czubek wizytowego buta Ani ześlizgnął się z progu, a ja stałem o metr za daleko, by zdążyć ją złapać. Szczęśliwie obyło się bez ran, choć prawe przedramię bolało przez dwa dni. No cóż, lepsze to niż los Isadory Duncan…
Z nerwów nie sfotografowałem feralnego progu, ale uwierzcie, że wejść tu niełatwo, zwłaszcza do tyłu (przednie oparcie można położyć, jednak cały fotel trzeba przekroczyć stojąc na progu samymi palcami drugiej stopy – stąd upadek Ani). Nie ma kierunkowskazów (kierowca wystawia ramię, jak rowerzysta), są za to aż trzy lusterka. Jak mówi właściciel – nawet użyteczne, jeśli ustawić je precyzyjnie. A pęknięć środkowego lusterka i szyby czołowej prawie nie widać…
Foto: praca własna
Sztywna kolumna metalowo-drewnianej kierownicy, dźwignia zmiany biegów w formie prostego pręta, aparat zapłonowy w centrum deski rozdzielczej i cztery podstawowe wskaźniki – bez szybkościomierza – tkwiące przed oczami pasażera (mechanika). To wszystko robi niesamowicie pierwotne wrażenie, mimo że w tej wersji drewniana podłoga zakrywa już wał napędowy.
Foto: praca własna
W drogę!!
Foto: praca własna
Bugatti jechałem jako pasażer, ale przeżycie było nieziemskie. Dominującym odczuciem jest hałas – hałas PIEKIELNY, występujący już przy 40-50 km/h, a złożony z ogłuszającego jazgotu kompresorowej R8-mki z dość „luźnym” wydechem i szalonego pędu powietrza. Tornado szaleje zwłaszcza na tylnych siedzeniach (Ania, jako doświadczona automobilistka, mentalnie i technicznie przygotowała się do konieczności odtworzenia fryzury po przejażdżce), ale na przednich też.
Zawieszenie jest twarde: po ledwie 20 minutach jazdy z przepisowymi prędkościami bolały nie tylko uszy, ale też kręgosłup – mimo wcale nie najgorszego stanu nawierzchni (tak, stare auta radzą sobie z gorszymi wertepami, ale współczesnego komfortu nikt wtedy nie obiecywał). Osiągane prędkości wydawały się niższe niż w rzeczywistości, bo kierowca używał dość niskich biegów (GPSem zmierzyłem maksymalnie 80 km/h – i to był jedyny moment wrzucenia na krótko czwórki). Po silniku spodziewałem się więcej elastyczności: Bugatti wyraźnie lubi obroty, a na podjazdach domaga się redukcji, co mocno zaskakuje w kontekście wieku konstrukcji. Dzień wcześniej Ford A zachowywał się dokładnie przeciwnie, no ale to w końcu był amerykański dolniak, a nie kompresorowa „Czysta Krew” z Molsheim.
Z prawego fotela widziałem nieustanną walkę kierowcy z maszyną: skręt na skrzyżowaniu wykonuje się całym ciężarem ciała, a skrzynia biegów zgrzyta przy każdej zmianie, mimo fachowo aplikowanego międzygazu. Szczerze podziwiam ludzi, którzy w tych warunkach potrafili przejechać „od strzała” całe Mille Miglia. Nie dziwię się też, że Czeszka, Eliška Junková, wycofała się z całodziennego sycylijskiego wyścigu Targa Florio, bo po prostu nie wytrzymała fizycznie.
My odbyliśmy tylko 20-minutową rundkę po okolicznych wioskach, której pierwszą część, przed zawróceniem, sfilmowałem w całości. Z emocji praktycznie nie odzywaliśmy się przez całą drogę…
***
Na koniec chciałem serdecznie podziękować Organizatorom imprezy, jej Uczestnikom i Gościom – w tym wielu z Was, którzy licznie odwiedziliście Minogę. Przepraszam, że nie miałem wiele czasu, by dłużej porozmawiać (zwłaszcza w sobotę), ale na pewno będzie jeszcze okazja. W szczególny sposób dziękuję tym, którzy użyczyli mi zdjęć do niniejszego tekstu – bo sam, przez natłok zajęć, fotografowałem niewiele.
Cóż można jeszcze dodać? Chyba tylko powtórzyć, że samochody z pierwszej połowy XX wieku wciąż istnieją i wciąż da się nimi jeździć. Wciąż żyją ludzie, którzy przedwojenną motoryzację kochają i organizują imprezy poświęcone wyłącznie jej. U nas, na polskiej prowincji – bo i poważne kolekcje przedwojennych aut, czasem niezwykle rzadkich i cennych, rezydują nad Wisłą już od dawna.
„KONIEC I BOMBA, KTO NIE PRZYJECHAŁ – TEN TRĄBA!!” – chciałoby się sparafrazować pewnego przedwojennego autora. Pozostaje mieć nadzieję, że pan Stanisław i jego szacowni Goście nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i że czekają nas kolejne edycje tej niezapomnianej imprezy!!
Foto: praca własna
Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)
musiało być super 🙂 dla mnie trochę daleko, choć i tak żałuję że nie byłem, bo bym sobie chętnie pooglądał od strony technicznej te piękne zabytki i ich dawne rozwiązania
Im starsza konstrukcja, tym technika jest lepiej widoczna, mniej zamaskowana i bardziej przejrzysta. Możesz postudiować zdjęcia Bugatti, tam naprawdę sporo widać.
Oj aż za dużo widać, te linki do bębnowych hamulców… Tu nasuwają się dwa komentarze. Raz – wystarczy jechać rowerem z górki, takim zwykłym z hamulcami na linkę. Jedzie się 30 km/h i wystarczy tylko zerknąć pod nogi, jak szybko przesuwa się podłoże. I całość głowy i kości zależy tylko od linkowych hamulców. A w Bugatti linka i może 3 razy grubsza, ale prędkość 6 razy wyższa… Dwa – i tu do głowy przychodzą piloci samolotów z epoki. To były takie ciut większe latawce z listewek i płótna, plus warczący silnik, pewnie wrażenia i prędkość jak z Bugatti. Ale do równania dodawali jeszcze element 3D, że jakby co to są paręset metrów nad ziemią. Nie do ogarnięcia dla nas, ale jednak to robili!
Wtedy po prostu akceptowano zupełnie inny poziom ryzyka niż dzisiaj – to najważniejsza część tajemnicy
Ale wspaniała impreza, chyba będę musiał się wybrać na kolejną edycję 🙂
Mój faworyt z aut występujących w konkursie jest zgodny z opinią publiczności, cudowny jest ten beżowy Packard, bardzo „roaring twenties”, co prawda już po krachu giełdowym, ale styl pozostał.
Ford A landaulet bardzo pocieszny, kojarzy mi się z opakowywaniem taniej mechaniki w ładne nadwozia przez europejskich coachbuilderów w latach 50. i 60. (np różne wariacje Fiata 600 czy „luksusowe” wersje Mini). A co do skuteczności jego linkowych hamulców – Jay Leno czasem wspominał, że Henry Ford, który jak wiadomo był bardzo przeciwny nowinkom technicznym, m.in. hamulcom hydraulicznym, rzekomo reklamował swoje produkty hasłem „certainity of steel, from pedal to the wheel”, ale nie znalazłem potwierdzenia tej historii.
Packard rewelacyjny, właściciel również (Ryszard to dusza towarzystwa, gdzie tylko się pojawia, atmosfera jest świetna). Faktycznie, to auto to typowe Roaring 20s 🙂
Co do hamulców Forda – Witld Rychter pisał, że Ford nie chciał płacić firmie Lockheed za patent na hydraulikę i wprowadził ją dopiero po wygaśnięciu patentu (w 1939r.). Ale to też jedyne znane mi źródło, które o tym mówi.
Tu dodatkowy komentarz – ależ stylowa impreza. I te falbanki, i parasolki, i szapoklaki, garnitury w prążki… Bank rozbija pan Francuz w berecie!! Szacunek dla Ciebie Szczepanie za zaangażowanie, też wyglądałeś dostojnie i elegancko! Plus kolejny szacunek za sędziowanie, to nie była mała rzecz. Dzięki, tak jak wyżej, kolejny raz to będzie trzeba przyjechać, widać że warto!
Właśnie na tym polega na zabawa 🙂 Ci ludzie to uwielbiają, no i mogą sobie na to pozwolić 🙂
Ależ obnażam swoją niewiedzę. Garnitur nie w prążki tylko w kratkę, z kamizelką i poszetką. Tu robotę chyba zrobił trener Probierz na Euro, każdy podziwiał stylówkę. I nie ma szapoklaka chyba, to zwykły cylinder jest. Kiedyś to się od bony dowiadywało, no chyba że się było fabrykantem (Fabrykantem?) to wtedy na salony bez poszetki, bo pieniądz się ma. Się „Lalka” Prusa przypomina. Jeszcze raz dziękuję za podróż w czasie!
Ja w Minodze też się co nieco dowiedziałem na temat dawnych ubiorów 🙂
Dobrze zrozumiałem, że Fordy do 1939 miały jedynie hamulce mechaniczne? – te V8 też?
U Tarczyńskiego czytałem, że montowany w Polsce Fiat 518 w 1936 r. miał nie tylko hydrauliczne, ale dwuobwodowe.
A impreza naprawdę z klasą i w pięknym miejscu.
Tak, wszystkie Fordy. Zresztą V8 było jedynym typem ich silników od bodajże 1933r. Inne marki były zwykle kilka lat szybsze we wprowadzaniu hydrauliki, chociaż ostatnie hamulce mechaniczne zdarzały się jeszcze w latach 60tych (bazowe Volkswageny miały linki do 1961r., droższe „Export” tylko do 1949r., tyle że bazowe kupował mało kto).
Nie jestem fanem tych epok w motoryzacji, ale po tym wpisie chyba zostanę 😉 Większość naprawdę piękna i te motocykle. Przepiękne BMW Z8, od premiery filmu o Jamesie Bondzie, nieustannie chodzi mi po głowie.
Takie BMW Z8 stoi w Muzeum w Oławie (tzn. stało przed ewakuacją, nie wiem czy już wrócili) – bardzo polecam odwiedziny.
Jest w planie, ale to na później, bo mają otworzyć drugą halę.
Ja bym tak nie demonizował hamulców na linkę. Rowery udowadniają, że może to działać całymi latami bez żadnego serwisowania a zanim strzeli to zaczyna się strzępić i trzeć. Hydraulika lubi nawalić nieoczekiwanie i gwałtownie a do tego płyn może się zagotować w rurkach.
Linki były sprawdzonym i pewnym rozwiązaniem, stosowanym z powodzeniem w lotnictwie, więc nie dziwię się, że ludzie im ufali.
Zgadza się, ale jednak rower trochę mniej waży i trochę wolniej jeździ 🙂 Poza tym dziś mamy XXI wiek i kosmiczne materiały. Mnie za dzieciaka rozpadł się klamkowy hamulec w rowerze Domino, w momencie naciśnięcia (hamulec od przedniego koła, na szczęście przy tylnym miałem jeszcze kontrę, więc mogłem zahamować).
Co do pękania linek – nie wiem, jak z tymi od hamulca zasadniczego, bo nie mam takich doświadczeń ale te od pedału gazu, sprzęgła albo hamulca ręcznego to jednak wcale nierzadko pękały, i to w znacznie mniej odległych epokach, więc nie wiem, czy hamulce z lat 20-tych na pewno były takie pewne. Ale z drugiej strony test, jaki widziałem w Fordzie A wypadł dość przekonująco, przynajmniej przy 50 km/h 🙂
w Xantii spokojnie można było hamować ręcznym (który działa na przód) i jest na linki, także linki nie są jakieś straszne, po prostu inne, ale takie na wierzchu w sumie jeszcze fajniejsze bo wszystko widać (czy się przecierają) i pewnie lżej działają niż takie w pancerzu, a jak się nie dba to wszystko w końcu strzeli, przewód hamulcowy strzelił mi ze 2 razy (metalowy przegnił) i po prostu trzeba pompować szybko kilka razy i się zatrzyma dość sprawnie, a potem to już zaklepać ten który strzelił, dolać płynu i powolutku dojechać 🙂
linkowy pewnie jak strzeli to po prostu to jedno koło nie hamuje, zostają jeszcze 3 więc w zasadzie nawet lepiej, tylko trzeba uważać na ściąganie
w samolotach mają gorzej, tam jak linka strzeli to już po wszystkiemu, bo ten ster lata jak chce i niema mowy o żadnej kontroli, a mimo to miliony małych samolotów lata i mało który rozbija się przez urwaną linkę
Przewody wymienia się zanim pękną. Linki w samolotach też – w ogóle w lotnictwie to są takie procedury, że się wyrzuca do kosza rzeczy, które Ty byś pewnie uznał za nowe ze sklepu 🙂 Dlatego samoloty nie spadają z takich powodów jak pęknięta linka.
Chociaż te małe, prywatne, to jednak spadają wcale nierzadko – samolot jest najbezpieczniejszym środkiem transportu tylko w odniesieniu do poważnych linii lotniczych. Lekkie awionetki mają masakryczną wypadkowość w krajach, w których są popularne (przede wszystkim w Stanach), tyle że o tym mało się pisze, bo (zwykle) nie giną osoby postronne. A dzieje się tak właśnie dlatego, że w małych samolotach nie zawsze przestrzega się procedur serwisowych, podczas gdy licencjonowane linie lotnicze przestrzegać muszą.
A propos klamkowych hamulców w rowerze. Za dzieciaka, miałem jakieś 12 lat, nieopodal mojego domu otwarto nową ścieżkę rowerową. Był bodajże początek września, właśnie z mamą wróciłem z zakupów, na nogach miałem nowe, świeżo zakupione buty, postanowiłem przetestować ścieżkę rowerową. Kolega opowiedział mi w szkole, że dzień wcześniej zrobił test, z górki na ścieżce rowerowej rozpędził się do takiej prędkości, że zaczął wyprzedzać wolniejsze samochody jadące równoległą ulicą. Nie chciałem być gorszy, zrobiłem to samo. Na ulicy obowiązywało ograniczenie do 40 km/h, wyprzedziłem sporo aut, rozpędziłem się gdzieś do 50 km/h. Na osiedlowej, podporządkowanej uliczce, centralnie na przejeździe rowerowym zatrzymał się Star 200, na którego robotnicy ładowali różne barierki, separatory, itp. Zacząłem hamować, najpierw strzeliła klamka od jednego hamulca, chwilę później od drugiego. Nie bardzo widziało mi się zderzenie boczne z ciężarówką, zacząłem hamować nowymi butami. Co prawda udało mi się wyhamować, ale szybko odstawiłem rower do garażu, gdzie spędziłem 30 minut, żeby nie napatoczyć się na mamę, bo ta mogłaby zobaczyć dymiące się, parzące w stopy podeszwy butów kupionych mniej więcej dwie godziny wcześniej.
Wybacz off top, ale przypomniałeś mi historyjkę z beztroskich lat.
Myślę, że jednym z argumentów może być to, że przy hydraulice ciśnienie rośnie wszędzie równomiernie i wszystkie koła hamują lepiej/gorzej, ale w miarę tak samo. W przypadku linek pewnie dużo trudniej wyeliminować zjawisko sciągania na jedną stronę – w przypadku jednośladów problem nie występuje, w przypadku samochodu jadącego 100 km/h zahamowanie jedną stroną może być problematyczne.
Problem hamulców uruchamianych linkami w starych samochodach polegał często na tym, że przy dużym skoku zawieszenia i przy obciążonym pasażerami nadwoziu zmniejszała się odległość między punktami mocowania linek, które się luzowały i pedał wpadał do podłogi. Jeśli się podciągnęło linki pod obciążeniem, to gdy jechał sam kierowca, szczęki tarły o bębny bez dotykania pedału i gotowała się woda w chłodnicy.
Dokładnie o tym mówił mi mój dziadek, który w wojsku w latach 50. jeździł służbowym „Czapajewem”. Pełen żołnierzy – nie hamuje. Wyregulujesz z żołnierzami – stoi dęba i nie ruszy. Do tego jak by nie regulować linek, to i tak ściąga na jedną stronę. Plus, regulacji dwa razy więcej – oprócz szczęk jeszcze linki. Choć w wypadku Forda, to raczej dźwignie i popychacze niż linki, bo typowej stalowej linki tam nie było, ryzyko pęknięcia w zasadzie nie występowało – większym problemem było raczej sumowanie się luzów na popychaczach.