TA, CO SIĘ LUBI POWTARZAĆ: FRANCUSKA GWIAZDA
Po dwóch artykułach dotyczących współczesności (bo pierwsze Volvo S80 to przecież współczesność, prawda?) wracamy do prawdziwej Historii, takiej przez wielkie “H”.
W nazwie przedstawianej dziś firmy nie ma “H”, a nawet gdyby było, to tylko nieme, bo firma pochodziła z Francji. Wielkich liter jest za to aż pięć, i ani jednej małej do tego. Nic w tym jednak dziwnego, bo firma produkowała auta wielkie. Dokładnie Wielko-Turystyczne. Po francusku – Grand Tourisme.
Patrząc na zdjęcie tytułowe mało kto zgadłby, że chodzi o Francję, a szczególnie o czasy niedługo po II wojnie światowej. Tam i wtedy prawo bardzo silnie dyskryminowało duże samochody, przede wszystkim przez zaporowe opodatkowanie, ale nie tylko: ich producentom obcinano przydziały deficytowych surowców (w tym stali) oraz dewiz, koniecznych do zaopatrywania się za granicą. O ile przejściową reglamentację strategicznych materiałów stosowano wtedy prawie wszędzie, to restrykcji walutowych zrozumieć nie sposób – branża aut luksusowych to przecież najlepsza lokomotywa eksportu i duszenie jej w rzekomej trosce o bilans handlowy to czysty absurd. Do połowy lat 50-tych ofiarą między innymi tej polityki padły dokładnie wszystkie francuskie Grandes Marques (“wielkie marki” – Bugatti, Delage, Delahaye, Talbot-Lago), kilka pomniejszych (Hotchkiss, Salmson), zaś najstarszy w śweicie producent automobili, Panhard, przedłużył swoje istnienie tylko dzięki zaprezentowaniu bardzo nowoczesnych, małych modeli Dyna X z karoseriami z niereglamentowanego aluminium.
A jednak – nawet w takich warunkach znalazł się człowiek, który postanowił, wbrew wszelkiej politycznej poprawności, produkować samochody z najwyższej półki, kontynuujące tradycje Grandes Marques. No bo jak to tak: żeby elity Paryża nie mogły przejechać się po Champs–Élysées wytworną limuzyną, coupè albo roadsterem…? Albo też, co gorsza, żeby były zmuszone uciekać się do produktów niemieckich, angielskich lub amerykańskich, bo w kraju dostępne są tylko miejskie toczydełka…? Prędzej by piekło zamarzło!!
Dżentelmen, który powziął ten straceńczy pomysł, miał mieszane, francusko-greckie pochodzenie, a nazywał się Jean Daninos. Urodził się 2 grudnia 1906r. – niecałe pół roku po pierwszym wyścigu o Grand Prix Automobilklubu Francji – i był bratem Pierre’a Daninos, znanego pisarza-humorysty.
Nasz bohater ukończył studia inżynierskie i zaczął karierę w 1928r. u Citroëna, gdzie uczestniczył w pracach nad samonośną karoserią Traction Avant. Po 7 latach przeszedł do lotniczej firmy Morane-Saulnier – tam z kolei współtworzył myśliwiec MS 405. W 1937r. został technicznym konsultantem-freelancerem: dzięki temu nawiązał kontakt z przedsiębiorstwem metalurgicznym Bronzavia Industrie, które wkrótce zaoferowało mu posadę dyrektora technicznego.
W grudniu 1939r., w miejscowości Dreux w departamencie Eure-et-Loir, działalność rozpoczęła filia Bronzavii nazwana Forges et Ateliers de Constructions d’Eure-et-Loir (Kuźnie i Warsztaty Konstrukcyjne Eure-et-Loir), w skrócie – FACEL. Daninos został jej szefem. Gdy 7 miesięcy później zakład zawłaszczyli Niemcy, wyjechał do USA. Od 1945r. spółka FACEL wznowiła działalność, tym razem – jako samodzielny podmiot, a Daninos został jej dyrektorem generalnym. Zgodnie ze swym dawnym marzeniem, skoncentrował się na branży motoryzacyjnej.
***
Spółka FACEL dostarczała komponenty producentom aut, wykonywała też wielkoseryjne i jednostkowe karoserie wszelkich typów – wypuściła np. 45 tys. aluminiowych nadwozi wspomnianych Panhardów Dyna, 18 tysięcy kabin ciężarówek Delahaye, Simca i Somua, ramy skuterów i nadwozia mikrosamochodów Vespa, a prócz tego:
9.600 nadwozi wojskowego łazika Delahaye VLR – nieudanej próby utrzymania się na rynku przez jedną z dawnych Grandes Marques…
Foto: Licencja CC
,…23 tysiące karoserii sportowych Simek (na zdjęciu model 8 Sport – R4 OHV, 1,2 litra, 51 KM, 135 km/h)…
Foto: materiał producenta
…2.200 nadwozi Forda Comète – eleganckiego coupé z silnikiem Flathead V8 (w wersji 2,2 litra, 75 KM), względnie większą jednostką Mercury’ego (3,9 litra, 105 KM, wersja Comète Monte-Carlo). Produkowała je zapomniana dzisiaj, francuska filia Forda w Poissy, której fabryka przeszła potem na własność firmy SIMCA, a wraz z nią – na Chryslera i wreszcie PSA. Na zdjęciu przy samochodzie stoi sam Jean Daninos…
Foto: materiał producenta
…wreszcie 13 Bentleyów Cresta, zabudowanych na podwoziu R-Type (z dolnozaworową, rzędową sześciocylindrówką o pojemności 4,5 lub 4,9 litra i “wystarczającej” mocy), według projektu Gianbattisty “Pinin” Fariny.
Foto: coachbuild.com
Unikatowy Bentley Cresta II służył Jeanowi Daninos do użytku prywatnego i do demonstrowania potencjalnym kontrahentom możliwości firmy
Foto: coachbuild.com
Spółka FACEL produkowała też komory spalania odrzutowych silników Rolls-Royce wytwarzanych na licencji przez Hispano-Suizę (która porzuciła automobilizm jeszcze w 1938r.), elementy kadłubów samolotów, a nawet metalowe artykuły gospodarstwa domowego. Dzięki temu powodziło się jej nieźle: u progu lat 50-tych zatrudniała 1.700 ludzi w trzech zakładach – w Dreux, Colombes i Ambois.
Nadwyżki gotówki, powszechny optymizm gospodarczy i osobista pasja skłoniły Jeana Daninos do stworzenia własnych luksusowych samochodów, które mogłyby godnie kontynuować tradycje przedwojennych, francuskich GT z szytymi na miarę, paryskimi karoseriami. 22 lipca 1954r. pierwszy taki pojazd zaprezentowano urzędnikom państwowym, tydzień później – dziennikarzom, a w październiku, na paryskim Salonie Samochodowym – publiczności. Zgodnie z sugestią Pierre’a Daninos, brata Jeana, markę nazwano Véga (od najjaśniejszej gwiazdy konstelacji Lutni, będącej jednym z wierzchołków tzw. trójkąta nieba letniego), z marketingowym dopiskiem “construite par FACEL“. Ponieważ nie wyglądało to zgrabnie, bardzo szybko przemianowano ją na Facel Véga – w tej formie zapisała się ona w historii motoryzacji.
***
Projekt rurowej ramy i karoserii w formie luksusowego, 2+2-miejscowego coupé, autorstwa samego Jeana Daninos, był gotowy już w 1952r. Niestety, we Francji nie dało się znaleźć odpowiedniego silnika, a firma FACEL nie potrafiła zaprojektować go sama. Z pomocą przyszli Amerykanie, a konkretnie koncern Chryslera, który zgodził się dostarczać V8-mki Hemi. Adaptacja i dopracowanie układu napędowego, wraz z testami drogowymi na dystansie 130 tys. km, trwały prawie dwa lata. Po oficjalnej premierze pierwsi klienci czekali na dostawę jeszcze prawie pół roku – do lutego 1955r.
W tamtym czasie obowiązywał jeszcze wzorzec wertykalnej atrapy chłodnicy (patrz zielone Ferrari dziedzica imperium Fiata). Charakterystyczne dla wszystkich Facel Véga były dwie pary reflektorów jedna nad drugą – tutaj obwiedzione nierdzewną ramką z osobnymi wlotami powietrza.
Foto: Wouter Melissen, www.ultimatecarpage.com
Proporcje całego nadwozia są już nowocześniejsze: 4.547 x 1.753 x 1.372 mm, przy rozstawie osi 2.630 mm i potężnej masce silnika. Typowy dla epoki jest wysklepiony kształt dachu i jego kontrastowe malowanie.
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Centralne nakrętki szprychowych kół nawiązywały do europejskich tradycji wyścigowych, z kolei mocno wygięte szyby, brak środkowych słupków i ramek drzwi wskazywały na inspirację amerykańską
Foto: Wouter Melissen, www.ultimatecarpage.com
Trudno też nie zauważyć podobnieństwa do dzieł “Pinin” Fariny. Przedłużone błotniki tylne zwieńczone zintegrowanymi lampami i odcięte ogromnym zderzakiem z polerowanej stali nierdzewnej przypominały Lancię Floridę i jej klony, a forma całości – jednostkową zabudowę Mercedesa 300. Wkomponowanie rur wydechowych w zderzak to wyraz ówczesnej fascynacji odrzutowcami.
Foto: Rex Gray, Licencja CC
“Lotnicze” było też wnętrze: wysoki, najeżony przełącznikami tunel wału napędowego, konsola z radiem i szeregiem przycisków (jedna z pierwszych w świecie) i zwrócona ku kierowcy, bogato wyposażona deska rozdzielcza. W najwcześniejszych wersjach nie uświadczymy drewna, za to wszystkie powierzchnie – łącznie z podsufitką i miejscami niewidocznymi – były tapicerowane najwyższej jakości skórą (goła blacha wciąż nie dziwiła nawet w tej klasie). Od całości odstawała tylko kielichowa kierownica z czarnego bakelitu – dość tandetna i niezbyt fortunnie umieszczona.
Foto: Wouter Melissen, www.ultimatecarpage.com
Widoczny powyżej czarny egzemplarz to najstarszy zachowany pojazd marki – jeden z zaledwie trzynastu wyprodukowanych pomiędzy lutym i kwietniem 1955r. i oznaczonych Facel Véga FV.
Pod maską pracowała zaadaptowana z DeSoto, 4,5-litrowa wersja silnika Hemi, z żeliwnym blokiem i głowicą, 90-stopniowym kątem rozwarcia cylindrów, sprężaniem 7,5:1 i rozrządem OHV. Rozwijała 180 KM przy 4.500 obr/min.
Resztę mechaniki też dostarczali poddostawcy: czterobiegową, w pełni synchronizowaną skrzynię biegów – francuska firma Pont-à-Mousson, jednotarczowe, suche sprzęgło – amerykańska Borg & Beck, sztywną oś tylną z mostem napędowym – angielska Salisbury. Przednie koła zawieszono na podwójnych, poprzecznych wahaczach trójkątnych, za hamowanie odpowiadały cztery użebrowane bębny z aluminium, o średnicy 280 mm. Hamulce to chyba najsłabszy punkt całości, zwłaszcza wobec maksymalnej prędkości 170-190 km/h (zależnie od przełożenia przekładni głównej).
Białe auto ze zdjęć należy do wprowadzonej na wiosnę 1955r. serii FV1 – z silnikiem powiększonym do 4,8 litra, rozwijającym 200 KM i pozwalającym rozpędzić się do 200 km/h. Oprócz ręcznej przekładni Pont-à-Mousson pojawił się wtedy opcjonalny, dwubiegowy automat Chrysler PowerFlite. Nie miał on trybu parkingowego, co zmuszało użytkownika do każdorazowego używania ręcznego hamulca (i utrzymywania jego sprawności), słynął za to z trwałości, jako pierwszy miał też bezpieczny układ trybów pracy (R-N-D-L, z biegami do przodu i do tyłu rozdzielonymi przez luz), który stał się później światowym standardem.
Facel Véga FV1 powstał w 32 egzemplarzach. 6 lub 7 z nich (zależnie od źródła) miało niedostępne wcześniej nadwozia otwarte, które jednak charakteryzowały się niedostateczną sztywnością
Foto: Alexandre Prévot,Licencja CC
Listopad 1955r. przyniósł wersję FV2 z panoramiczną szybą czołową i nową deską rozdzielczą. Cztery miesiące później doszedł nowy silnik: 5,4-litrowy, z wyższym sprężaniem i większym gaźnikiem, osiągający 250 KM i pozwalający przekroczyć 200 km/h. Napędzane nim auta wyposażano we wspomaganie hamulców i oznaczano FV2B.
Szyba czołowa z silnie cofniętym i ujemnie pochylonym przednim słupkiem była jednym z kluczowych elementów automobilowego baroku z Detroit (to właśnie stamtąd pochodzili główni rywale Facel Végi). Wpłynęło to na dziwaczny, odwrócony kształ fletnerków.
Wszystkie Facel Végi od FV2 wzwyż miały taki właśnie kokpit. Jeśli zastanawiacie się, ile drzew ścięto na taką fanaberię, to bardzo Was zdziwię: to wcale nie drewno, tylko efektowne malowanie stalowej blachy. W dodatku całkowicie niepowtarzalne, bo wykonywane ręcznie, jak u paryskich coachbuilderów. Koszt był tu niemały, lecz klienci chętnie płacili za samochód z cechami prawdziwego dzieła sztuki.
Coupè FV2 sprzedało się w 30 egzemplarzach, FV2B – w 72. Fabryka wypuściła też jeden cabriolet FV2 i dwa FV2B. Ten pierwszy służył żonie Jeana Daninos, imieniem Andrée, zagrał też w filmie “Córka Ambasadora” z Olivią de Havilland (która nim jeździła) i Johnem Forsythe’em (znanym w Polsce z głównej roli w serialu “Dynastia“).
Foto: Wouter Melissen, www.ultimatecarpage.com
FV3, produkowany od listopada 1956 do lipca 1957, miał przedni pas bez ramek reflektorów, wspomagany układ kierowniczy brytyjskiej firmy Hydrosteer i 4,9-litrowy silnik 200-konny (mocniejszy FV3B zachował swoje 250 KM). Powstało 91 egzemplarzy, wyłącznie coupé. Produkcja trwała do lipca 1958r.
Facel Véga FV3
Foto: ,Licencja CC
Foto: Licencja CC
,Foto: Licencja CC
,Pięć miesięcy wcześniej – w lutym 1958 – wycofano produkowaną rónolegle odmianę FV4, przeznaczoną na rynek USA. Pod jej maską również pracował legendarny Hemi V8, ale tym razem w wersji 5,8 litra (300 KM) albo 6,4 litra (325 KM). Tych wypuszczono 68 egz., a wszystkich odmian FV od 1964r. – 307 egz.
Facel Véga FV4
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Wnętrze wykańczano tą samą techniką (imitacja drewna ręcznie malowana na blasze). Warto zwrócić uwagę na stosowane tylko przez pewien czas przyciski automatycznej skrzyni zamiast drążka – tak samo miały wtedy samochody koncernu Chryslera.
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Dużą część bagażnika zajmował 100-litrowy zbiornika paliwa, ale i tak do dyspozycji jadących pozostawała ponadprzeciętna ilość miejsca. Tak właśnie wygląda prawdziwe Gran Turismo.
Foto: Rex Gray, Licencja CC
W 1958r. silniki Chrysler Hemi zostały zastąpione przez Chrysler Wedge (z klinowatą, zamiast półkulistej komory spalania). Mimo braku zmian podwozi i karoserii auta dostały nową nazwę – Facel Véga HK500 (od paźdzernika 1958). Większość egzemplarzy napędzały 5,9-litrowe motory 335-konne (przy skrzyni automatycznej, tym razem – trzybiegowej Chrysler Torqueflite) lub 360-konne (przy manualnych przekładniach 4-biegowych), krótka seria dostała też 6,3-litrowce o mocy aż 390 KM. Parametry podawano oczywiście według amerykańskiej normy SAE (zawyżającej je poprzez nieodliczanie mocy zużywanej przez osprzęt silnika), lecz i tak uzyskiwane 240 km/h i 8,6 sekundy do setki pozwalały rywalizować z Ferrari 250, Maserati 3500 GT, Aston-Martinem DB4, Mercedesem 300SL i hiszpańskim Pegaso Z-102 – najszybszymi samochodami ówczesnego świata, przy nieporównywalnym poziomie komfortu i luksusu. Oprócz ogromnej mocy HK500 oferowało prawie niespotykaną w Starym Świecie automatyczną skrzynię, klimatyzację, wspomagane hamulce tarczowe Dunlopa (308 mm z przodu i 295 mm z tyłu) i zestaw walizek dopasowanych do bagażnika. Po raz pierwszy w Facel Véga pojawiła się 12-woltowa instalacja elektryczna i możliwość zamówienia kierownicy po prawej stronie.
Zewnętrznie HK500 różniło się jedynie odrobinę szerszą karoserią (1.800 mm). Mimo słusznych gabarytów, bogatego wyposażenia i ogromnych silników masa auta niewiele przekraczała 1,6 tony. Model był największym sukcesem rynkowym marki: do maja 1961r. powstało 490 sztuk.
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Foto: Licencja CC
,Foto: Licencja CC
,Foto: Rex Gray, Licencja CC
Foto: Andrew Bone, Licencja CC
***
Na początku lat 60-tych sylwetka HK500, licząca sobie już całą dekadę, wyglądała cokolwiek archaicznie, Daninos postanowił więc ją odświeżyć. W październiku 1961r. na paryskiej wystawie przedstawił model Facel II – zdecydowanie najbardziej imponujący z powojennych samochodów francuskich.
Podwozie ze sztywną osią tylną i ogólna koncepcja stylistyczna pozostały bez zmian, lecz niższa i opadająca maska silnika ze zmodyfikowanym grillem oraz spłaszczony dach zmniejszyły powierzchnię czołową i zlikwidowały wrażenie wertykalizmu. Również reflektory zespolone z kierunkowskazami prezentowały się znacznie nowocześniej.
Foto: Eric MANESSE, Licencja CC
Zgodnie ze światowymi trendami linia nadwozia – zwłaszcza dachu i tylnych błotników – stała się ostrzejsza. Panoramiczna szyba czołowa i fletnerki zyskały bardziej klasyczną formę, a drzwi – nierdzewne ramki. Cała karoseria urosła wzdłuż i wszerz (4.750 x 1.760 mm), wysokość spadła za to do 1.280 mm. Masa własna dochodziła do 1.900 kg. Średnica zawracania, mimo tylnego napędu, wynosiła aż 13,3 metra.
Foto: Dan Vaughan, www.conceptcarz.com
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Powiększył się również bagażnik i jego klapa (kosztem przeniesienia zbiornika paliwa za tylną oś, co z kolei pogorszyło prowadzenie). Wydech powędrował poza zderzak, a kierunkowskazy tylne, inaczej niż przednie, oddzieliły się od lamp pozycyjnych i stopu. Pozostały jednak skrzydlate błotniki, w USA wychodzące już z mody.
Foto: Eric MANESSE, Licencja CC
Wnętrze Facel II przypominało bardziej luksusowe Ferrari 250, Maserati albo późniejsze ISO czy Bizzarrini. Nareszcie nie wyła już bakelitowa kierownica, zastąpiona drewniano-aluminiową. Wyposażenie znane z HK500 wzbogacono o elektrycznie opuszczane szyby, czterozakresowe radio z czterema głośnikami i elektrycznie wysuwaną anteną oraz opcjonalne amortyzatory Armstrong Selecta-Ride z czterema ustawieniami siły tłumienia wybieranymi z miejsca kierowcy. Deskę rozdzielczą nadal malowano we drewnopodobny wzór, opcjonalnie oferowano jednak drewno prawdziwe.
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Foto: https://en.wheelsage.org
Z czasem V8-mki Chryslera stawały się nie tylko coraz mocniejsze, ale i efektowniejsze wizualnie
Foto: Licencja CC
,Powyżej widzimy 6,3-litrowy motor Chrysler Wedge, zasilany dwoma czteroprzelotowymi gaźnikami i rozwijający 390 KM wg SAE, dostępny tylko z manualną skrzynią. Automatom zakładano inny kolektor ssący z pojedynczym gaźnikiem, co zmniejszało moc do 355 KM (cena obu wersji pozostawała identyczna). Prędkości maksymalne wynosiły odpowiednio 245 i 225 km/h, a przyspieszenie do setki trwało poniżej 8 sekund. Niektórzy wspominali też o krótkiej serii z motorami 6,7 litra, dającymi 400 KM i 250 km/h, ale twardych dowodów brak. Nawet jeśli to bujda, same dane oficjalne wystarczały francuskiemu coupè do tytułu najszybszego czteromiejscowca świata.
Prasa nie mogła nie wychodziła z podziwu. “HK500 był najciekawszym modelem marki, ale Facel II jest z pewnością najlepszy“. “Potęga silnika Chryslera pozwala zrywać przyczepność na każdym biegu” – dziennikarzom zdarzały się przypadkowe uślizgi tyłu na rondach (dlatego producent wprowadził z czasem dyferencjał o zwiększonym tarciu). Obok napędu chwalono przede wszystkim stylistykę i rozmach luksusowej karoserii. Niektórym podobała się niska, sportowa pozycja kierowcy z niemal całkiem prostymi nogami, inni tego nie lubili. Tarczowe hamulce uznawano za skuteczne, bo incydentalne przypadki zagotowania się płynu na dłuższych zjazdach uznawano wtedy za normalne. Redaktorzy narzekali za to na reflektory (konkretnie – nieprzyjemny kontrast między obiema parami świecącymi na różne odległości) i nieskuteczne wycieraczki (przy szybszej jeździe zwalniały one bieg i odrywały się od szyby), nieintuicyjne rozmieszczenie elementów sterowania i silne nagrzewanie się wnętrza na słońcu. Dla wersji ze skrzynią automatyczną zmierzono przyspieszenie do 100 km/h w 7,9 sekundy, maksymalne szybkości na kolejnych biegach – 100, 122 i 214 km/h, zużycie paliwa na dystansie 1.130 mil – 13,1 mili na galon imperialny (ponad 21 litrów na 100 km).
Brytyjska instrukcja obsługi auta nakazywała wymianę oleju silnikowego (w zaskakująco małej ilości 10 pint, czyli 5,6 litra) co 2.000 mil, ale filtra oleju – tylko co 6.000. Olej w automatycznej skrzyni (12,5 litra) i tylnym moście (1,7 litra) starczał na 5.000 mil, podwozie wymagało smarowania 15 punktów co 1.000 mil.
W Wielkiej Brytanii w 1962r. za Facel II liczono 4.040 funtów netto plus 1.520 funtów, 13 szylingów i 3 pensy podatku (1 funt = 20 szylingów, 1 szyling = 12 pensów), co dawało niecałe 5.571 funtów brutto. Regulowane amortyzatory kosztowały 40 funtów, chromowane koła – 60, drewniany kokpit – 38 funtów i 10 szylingów. Dla porównania: najtańsze Mini – około 500 funtów, Ford Cortina albo importowane Renault 4 – 640, Lotus Cortina – 1.100, Rover P5 – 1.300, Jaguar E-Type – 2.256. W 1964r. Porsche 911 weszło na rynek z ceną 3.400 funtów, w 1965r. Rolls-Royce Silver Shadow – z ponad 9.000. Przeciętny dom kosztował 2.600 funtów, średnie wynagrodzenie wynosiło 800 funtów rocznie.
Facel II powstał w 183 egzemplarzach – jego produkcję zakończyła w 1964r. upadłość producenta. Zanim jednak dowiemy się, jak do niej doszło, poznamy inne, równolegle wytwarzane marki.
***
Jeśli zastanawiacie się, jak to możliwe, że w powojennej Francji dało się produkować takie samochody, to już wyjaśniam. Po pierwsze, spółka FACEL była jedyną, która zdołała to zrobić. Swą działalność rozpoczęła dość późno, w 1954r., kiedy przedwojenne Grandes Marques istniały już tylko formalnie, a reglamentacja surowców zdążyła zostać złagodzona. Po drugie, firma poszła na skróty kupując większość komponentów mechanicznych od poddostawców, co ogromnie zmniejszyło skalę inwestycji. Po trzecie, gros swoich wyrobów eksportowała (we Francji nawet milionerzy rzadko kupowali takie auta), co pomogło uzyskiwać niezbędne pozwolenia walutowe, bo bilans dewizowy wychodził na plus. A w eksporcie – czytaj: w Ameryce, dokąd trafiało do 75% produkcji – Facel Végi znajdowały klientów, bo łączyły uznaną tam, nowoczesną technikę, potężną moc i niezawodność silników Chryslera z poszukiwanym przez milionerów luksusem i prestiżem paryskiego rodowodu, zupełnie inaczej niż szacowne Grandes Marques, które od około 1935r. nie prezentowały żadnych nowych konstrukcji. Bugatti, Delage–Delahaye i Talbot-Lago nie zarabiały na maszynkach do mięsa i kadłubach samolotów, nie kupowały też gotowych komponentów, nie miały więc za co zaprojektować modeli zdolnych konkurować z naszpikowanymi automatyką i elektromotorkami, 300-konnymi Cadillacami doby odrzutowo-atomowej. Ze swymi wysokimi, ciężarówkowymi ramami, dwiema sztywnymi osiami, mechanicznymi hamulcami, przekładniami bez synchronizacji i ceną wielokrotnie przewyższającą ośmiocylindrowe rakiety na kołach z Detroit, ich skrzydlatym błotnikom przeciwstawiały co najwyżej muzealne, bufiaste błotniki, sterczące reflektory i stopnie do wsiadania.
Poza tym jednak francuska wierchuszka też musiała czymś jeździć. Luksusowe samochody uważała za “społecznie niepożądane”, ale sama najwidoczniej nie miała się za część społeczeństwa. “Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre równiejsze” – w myśl tej orwellowskiej zasady francuscy dygnitarze i dyplomaci dostawali służbowe Facel Végi, bo niby co mieli dostawać? Przecież nie Citroëna DS, jakim jeździł byle sołtys, a z wyższych segmentów we Francji dało się kupić tylko konstrukcje Jeana Daninos. I w tym kontekście nikomu nie przeszkadzało, że francuskie były w nich głównie karoserie i logo.
W 1958r. klimat polityczny się zmienił: IV Republika, rządzona przez koalicję socjalistów z komunistami, ustąpiła V Republice i ekipie Charles de Gaulle’a, w większości konserwatywnej. Nie przywróciła ona życia zbankrutowanym już wtedy producentom aut z tradycjami, ale przynajmniej nie przeszkadzała FACEL.
Jeśli Daninos miał stać się dostawcą Pałacu Król… pardon, Pałacu Elizejskiego, musiał produkować również limuzyny, bo jakkolwiek ambasadorom i konsulom wypadało prowadzić samodzielnie, to dostojnikom z Paryża już w żadnym razie. Odpowiedni prototyp – Facel Véga Excellence – pokazano w Paryżu na jesieni 1956r., a do produkcji wprowadzono dwa lata później.
Rozstaw osi 3.170 mm, wymiary 5.235 x 1.830 mm, masa niemal dwóch ton, dwie pary drzwi otwierających się w przeciwnych kierunkach, bez środkowego słupka (w stylu przedwojennych limuzyn, Cadillaca Eldorado Brougham albo późniejszych Lincolnów) – to wszystko robiło większe wrażenie niż archaiczne Rolls-Royce’y i kosztowało na rodzimym rynku 4,5 miliona franków – 11-krotność ceny Renault 4CV i 1,5 raza więcej niż Facel II!!
Szary egzemplarz należy do drugiej serii (od lipca 1961r.), z bardziej klasyczną szybą i fletnerkami oraz zredukowanymi skrzydłami błotników. Pierwsza seria to czerwony samochód powyżej…
Foto: eric, Licencja CC
…i czarny poniżej
Foto: eric, Licencja CC
Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego w ogromnych, amerykańskich limuzynach jest tak mało miejsca…? Facel Véga Excellence nie pochodził z Detroit, ale jego proporcje wiele tu wyjaśniają.
Foto: Steve Sexton, Licencja CC
Wnętrze jedynego czterodrzwiowego modelu marki nie odbiegało od jego dwudrzwiowych braci
Foto: Licencja CC
,Technika odpowiadała serii FV/HK500: te same silniki i skrzynie biegów, podobne podwozia i wyposażenie. Liczba wyprodukowanych egzemplarzy wyniosła 156, z czego 11 napędzały jednostki Hemi 6,4l, 137 – mniejsze Wedge 5,9l i tylko 8 – Wedge 6,3l (390 KM).
W 1959r. Facel Véga Excellence był przedmiotem negocjacji pana Daninos z szefem Studebaker-Packard Corporation – dogorywającej firmy powstałej z połączenia dwóch bardzo szacownych marek amerykańskich. Wspólnie planowali oni dystrybucję francuskiej limuzyny, zaopatrzonej w charakterystyczny grill i detale stylistyczne Packarda, poprzez amerykańską sieć dealerów tej marki. Niestety, zaprotestował Daimler-Benz, który też korzystał z salonów Studebaker-Packard i nie życzył sobie konkurencji dla swojego archaicznego W189 (dzięki takiej umowie salonom nie groziło zamknięcie, Packard dostawał prowizję, a Niemcy nie musieli budować od zera sieci sprzedaży w całej Ameryce). Ponieważ Mercedesy zapewniały Amerykanom znacznie wyższe dochody, negocjacje przerwano.
***
Na rynkach światowych marka Facel Véga radziła sobie nieźle, ale nie była w stanie zarabiać – małoseryjne, ultraluksusowe produkty niemal zawsze przynoszą straty, które można co najwyżej wyrównywać zyskami z innej działalności. Jean Daninos postanowił więc opracować tańszy samochód, z mniejszym silnikiem dającym szansę sprzedaży również we Francji – analizy rynkowe przewidywały zbyt nawet 2.000 takich aut rocznie. Potrzebna była rozbudowa fabryki, na którą preferencyjnych pożyczek udzielił państwowy Crédit National. Prototyp, nazwany Facellia, pojawił się na paryskiej wystawie w 1959r., a produkcję podjęto kolejnego lata.
Z wymiarami 4.120 x 1.580 mm i masą ledwie ponad tonę Facellia celowała w segment Alfy-Romeo, Porsche 356 albo brytyjskich roadsterów, a jej stylistyka, utrzymana w konwencji topowych modeli marki (choć bardziej kanciasta, zwłaszcza z tyłu), zapewniała wielki prestiż. Przewidziano karoserie coupè i cabriolet.
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Foto: Rex Gray, Licencja CC
Foto: questa_ta, Licencja CC
Konstrukcja auta przypominała skurczone modele ośmiocylindrowe: rurowa rama, wahacze poprzeczne z przodu, sztywna oś z tyłu, tarczowe hamulce Dunlopa, wspomagany układ kierowniczy firmy Gemmer z dwoma różnymi przełożeniami do wyboru. Co innego napęd: plan użycia sprawdzonej jednostki zagranicznej został zablokowany przez państwo – będąc teraz znaczącym udziałowcem spółki i sponsorem projektu Facellia życzyło sobie krajowej myśli technicznej. Trzeba więc było naprędce skombinować szybkoobrotową, sportową jednostkę mieszczącą się w rozsądnej klasie podatkowej (Daninos wybrał klasę 9 CV, czyli około 1,6 litra). Francuscy potentaci nie oferowali nic takiego, ale zadania podjęła się firma Pont-à-Mousson – dotychczasowy dostawca ręcznych skrzyń biegów. Błyskawicznie przedstawiła czterocylindrową 1,6-tkę z aluminiową głowicą i rozrządem DOHC, rozwijającą godne uwagi 115 KM przy 6.400 obr/min (wartość praktycznie na poziomie XXI-wiecznym). Elementy silnika dostarczała do zakładu FACEL, gdzie składano je w całość, łączono z przekładnią – wyłącznie manualną – tego samego producenta, sprzęgłem Ferodo i karoserią. Facellia osiągała katalogowo 180 km/h i przyspieszała do setki w 13,2 sekundy – jak najbardziej rasowa konkurencja. Niestety – tylko przez krótki czas…
Interes zapowiadał się wspaniale – do końca 1960r. podpisy na zamówieniach złożyło tysiąc osób. Strumień gotówki szybko przerodził się jednak w zalew reklamacji: silniki Facelii, opracowane w pośpiechu przez niedoświadczonych ludzi, poddawały się niemal natychmiast po wyjeździe z salonu. Ogromne zużycie oleju, wypalone tłoki czy popękane wałki rozrządu (skądinąd osadzone w tylko dwóch łożyskach) zmuszały producenta do gwarancyjnych wymian całych motorów. Firma Pont-à-Mousson zareagowała poprawiając układ chłodzenia, modyfikując tłoki i obniżając sprężanie, przy okazji dodała mocniejszą, dwugaźnikową wersję 126-konną, jednak fama zdążyła pójść w świat i zainteresowanie Facellią spadło do zera. Tymczasem spłata długu zaciągniętego na jej wdrożenie, wraz z kosztem setek gwarancyjnych wymian silników – jak twierdził Daninos, często podejmowanych pochopnie – zrujnowała finanse spółki.
Jako ostateczny, radykalny środek miała posłużyć rezygnacja z wyrobów Pont-à-Mousson i zastąpienie ich znanymi z niezawodności, stukonnymi silnikami Volva P1800 z przynależnymi im, czterobiegowymi przekładniami z opcjonalnym nadbiegiem. Bardziej wymagającym proponowano 2,8-litrowe, 150-konne sześciocylindrowce brytyjskiego Austin-Healeya, łączone z skrzynią BMC z nadbiegiem lub, do wyboru, z pierwotnie przewidzianą Pont-à-Mousson. By odciąć się od katastrofy i nawiązać do sukcesu topowych modeli samochody przemianowano na Facel III (z motorem szwedzkim) i Facel 6 (z brytyjskim). Zewnętrznie wyróżniono je zmienionymi lampami, a te mocniejsze – dodatkowo szprychowymi kołami Borrani i przetłoczeniem na masce pomagającym pomieścić większy silnik.
W obliczu katastrofy urzędnicy zgodzili się na zagraniczne komponenty, ale było już za późno. Facel III ukazał się dopiero w kwietniu 1963r. i skusił 816 klientów (z czego 192 wybrało cabriolet), zaś konkurujący z Alfą 2600 i Mercedesem “Pagodą” Facel 6 został zaprezentowany we wrześniu 1964r. – zaledwie miesiąc przed ostatecznym zamknięciem firmy. W tym czasie zdążono wyprodukować 44 sztuki.
Być może rozwinięcie marketingu i produkcji modeli III/6 mogłoby uratować firmę, jednak wszczęte na wniosek wierzycieli – w tym firm Pont-à-Mousson i Hispano-Suiza – postępowanie likwidacyjne rozpoczęło się jeszcze w 1962r., czyli przed ich prezentacją. Uwzględniając perspektywy uzdrowienia sytuacji sąd zgodził się na kontynuację działalności, dając dyrekcji dwa lata na znalezienie inwestora. W międzyczasie kontrolę nad zakładami sprawowała państwowa spółka SFERMA (filia konglomeratu przemysłu lotniczego SNCASO), która miała ministerialny zakaz inwestowania poza swą główną branżą (!!), w sprawie FACEL niewiele mogła więc zrobić. Podjęła co prawda negocjacje z brytyjskim Roverem, ale i tutaj władze nie pozwoliły na przejęcie przez obcy kapitał, a to ze względu na wcześniejszą pomoc publiczną. Wobec nieznalezienia rozwiązania, po upływie wyznaczonego terminu sąd ogłosił likwidację firmy z dniem 31 października 1964r. To przecież logiczne, lepiej puścić z torbami akcjonariuszy, wierzycieli i pracowników sporej firmy przemysłowej (w dodatku działającego w kwitnącej na świecie branży) niż choć na chwilę poluzować arbitralne, biurokratyczne zakazy.
***
W ciągu 10 lat działalności marka Facel Véga wypuściła 2.864 luksusowych samochodów. Jej autami jeździli kierowcy wyścigowi (Stirling Moss, Paul Frère, Maurice Trintignant), koronowane głowy (król Kambodży Norodom Sihanouk, król Maroka Hassan II, szach Iranu Reza Pahlavi, wielu książąt saudyjskich), a także m. in. Pablo Picasso, Ava Gardner, Christian Dior, Joan Collins, Ringo Starr, Max Factor Jr, Tony Curtis, Debbie Reynolds, Frank Sinatra, Dean Martin, Fred Astaire, Anthony Quinn czy Albert Camus (który zresztą poniósł śmierć w wypadku modelu FV2 kierowanego przez swego siostrzeńca, Michela Gallimarda).
Dla francuskiej motoryzacji Facel Véga była jednak czymś więcej: w bardzo niejednoznacznej epoce powojennej biedy, rozpadu francuskiego imperium kolonialnego i przytłaczającej przewagi pogardzanych nad Sekwaną Jankesów, ale równocześnie budowy potęgi atomowej i uzyskania statusu stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, samochody Facel–Véga udowadniały, że francuski przemysł potrafi wyprodukować nie tylko siermiężne toczydełka z płóciennymi dachami, ale też pojazdy z najwyższej półki rzucające wyzwanie największym Legendom. W pewnym momencie produkty Jeana Daninos były jedynymi francuskimi pojazdami osobowymi z silnikami powyżej dwóch litrów pojemności. Nawet, jeśli ich serca pochodziły z Detroit, a próba zmiany tego stanu rzeczy skończyła się definitywną klęską, Facel Véga to ostatnia francuska marka prawdziwie luksusowa. Jak sugerowała jej nazwa – sięgająca najjaśniejszych gwiazd.
Foto tytułowe: materiał producenta
Super tekst! Historią marki Facel interesuję sie od pewnego czasu, fajnie, że podjąłeś się jej opisania – ciężko cokolwiek znaleźć na ten temat w “Polskim” internecie. Głównie pozostają francuskie strony.
Pozwolę sobie jednak na małą korektę/uzupełnienie. Facek wyprodukował 23 tyś. egzemplarzy ale nie tylko modelu 8 Sport, ale wszystkich sportowych modeli z lat 50/60-tych tj. 8 Sport, 9 Sport, Coupé de Ville, Week-End, Plein Ciel i Océane. Co ciekawe począwszy od Simci 9 Sport wszystkie były nie tylko karosowane, ale także projektowane przez Fecela. Tylko 8 Sport była zaprojektowana w Stabilimenti Farina (był to w istocie Fiat 1100 Cabrio z innym znaczkiem). Daninos uważał model 9 Sport za swoje największe osiągnięcie, jeśli chodzi o współpracę z Simcą.
Dzięki za uzupełnienie!!
Uchh. To tygrysy lubią najbardziej. HK500 do mnie mocno przemawia, od czasu kiedy go pierwszy raz zobaczyłem w “Retro-viseur”. Super wnętrze. Nie wiem czy nie najlepsze z tamtych lat.
Ci Francuzi to wprowadzili sobie po wojnie, wedle niektórych relacji, nie gorszy socjalizm centralistyczny niż był w Sowieckim Sojuzie wujka Stalina. Miało to być remedium na biedę, nierówności społeczne i zapobieganie kolejnej wojnie. To były ogólne tendencje na Zachodzie, ale we Francji wystąpiły w specyficznym nasileniu.
Niemniej potrafili się ci Francuzi wspaniale ustawić, po przegranej wojnie, którą wygrali.
najgorsze jet to, że oni zapomnieli, jaki to był wspaniały system i chcą powrotu tych cudownych czasów
“Po przegranej wojnie, którą wygrali” – super powiedziane 🙂 Gdzieś czytałem, że przy podpisywaniu kapitulacji Niemiec Amerykanie i Brytole w ogóle nie chcieli wpuścić na salę przedstawiciela Francji (drwiaco pytajac “a może jeszcze Chińczyka jakiegoś zaprosimy…?”). Zmienili zdanie dopiero, kiedy Francuz zagroził samobójstwem.
Ja z kolei czytałem, że gdy szef sztabu Wehrmachtu Alfred Jodel zobaczył na sali delegata Francji, gen François Seveza spytał się czy francuzi będą podpisywać akt kapitulacji po stronie zwycięzców czy przegranych.
Keitel, nie Jodel. 😉
To jest wogle majstersztyk polityczny że Francja została zaliczona w poczet zwycięzców WW2 w końcu oficjalny francuski rząd był po stronie Niemcowni (kolaboranci z Vichy)
I po raz kolejny – polityka wykończyła dobry interes. Gdyby nie decydenci marka miała przed sobą świetlaną przyszłość. Kto wie, może dziś masy zachwycały by się nią nie mniej jak Maserati czy Bentleyem.
Tak czy inaczej świetny tekst!
Maserati, które zostało z podłogi podniesione przez Fiata i Bentley, który psim swędem trafił do VW 😉
No niestety, takie produkty rzadko sa dochodowe. Albo ktoś wielki zaopiekuje się taka firma, albo ona padnie (ewentualnie może stanowić działalność uboczna przy czymś dochodowym, jak Rolls-Royce albo Saab, ale tam też akcjonarisze powiedzieli w końcu dość).
Jedna skromna uwaga Szczepanie. Koła są szprychowe. Druciana to może być szczotka.
a szprychy z czego są? 😉
Fakt!! Wszystko przez “wire spoke wheels”. Już poprawiam, dziękuję!!
dialog oto taki:
– ulala, wyborne auto, Panie Ambasadorze! cóż to za marka? może Delaż?
– nie, Kuźnie i Warsztaty Konstrukcyjne Eure-et-Loir
Nie lepsze to niż “Bawarska Fabryka Motorów”, “Włoska Fabryka Automobili Turyn”, względnie “Ogólna Motorowa Spółka”.
P.S. Kiedyś opowiadałem znajomemu o polskim CWS T1 i on powiedział dokładnie do samo: “Jak można nazwać produkt CWS T1…? Przecież tego się nie da zapamiętać, nie mówiac o jakimś rozbudzeniu wyobraźni”. Na to ja odpowiedziałem, że BMW M3 nie ma jakoś problemu z tymi sprawami, no i gość aż sam się zdziwił, ale nic nie odpowiedział.
Ale z drugiej strony jak można nazwać auto: “czterodrzwiowy”. A jednak można i wielu ludziom się to podoba.
No ale to po włosku, więc się nie liczy. Po włosku możesz auto nazwać nawet “zmiana biegu” i też będzie poezja (CAMBIOCORSA).
To ciekawe jak dzisiaj cała niemiecka wielka trójka małpuje od siebie wszystko, łączenie z nazewnictwem. BMW i Audi zaczęły robić porządki w nazwach praktycznie w tym samym czasie. Teraz w BMW w dużym uproszczeniu nadwozia sportowe, głównie coupe i cabrio, są nazywane cyfrą parzystą (M3 coupe nazywa się M4), a sedany i kombi nieparzystą. W Audi tak samo, tylko odwrotnie. Mercedes też od lat coś tam porządkuje, ale przez ten czas zrobił się taki bałagan, że już ciężko ułożyć w logiczną całość. Musieliby zmienić nazwę współczesnego CLS-a na CLE, ale to mogłoby obniżyć dotychczasową ekskluzywność. SL musiałby się nazywać SLS, ale SLS już był niedawno i był super samochodem. Podobno na rynek amerykański Mercedes w generacji W211 zmienił nazwę pięćsetki na E550, tylko po to, żeby nie być gorszym od BMW. Wtedy najwyższa cywilna wersja piątki E60 nazywała się 550i.
Jedną z najlepszych wtop w nazwie popełniło Mitsubishi. Pajero znaczy po Hiszpańsku onanista, translator i Hiszpanie potwierdzają. W Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej Pajero nazywa się Montero, a w UK Shogun. Tego już nie sprawdziłem, ale podobno jak się wymawia po francusku MR2, to brzmi bardzo podobnie jak gówno 😉
Z MR2 potwierdzam, chociaż to nie jest dokładnie to samo. Za to Pajero to jest dokładnie to, toczka w toczkę, bez żadnych niuansów.
Były też inne wpadki: Nova (Chevrolet) to po hiszpańsku “no va”, czyli “nie jedzie”. Niektórzy też utrzymuja, że Triumph Acclaim tłumaczy się na niemiecki jako “Sieg Heil”, ale to bardzo naciagane i żaden Niemiec znajacy angielski nie zinterpretuje tego w ten sposób. Za to z drugiej strony Polacy nie maja raczej problemu z żarówkami Osram 🙂
Hyundai Kona
Sprawa z Chevroletem, i w sumie Vauxhallem, nie jest chyba taka jednoznaczna:
https://www.snopes.com/business/misxlate/nova.asp
a w drugą stronę , uważam że to dzięki temu że słowo impreza u nas ma takie a nie inne znaczenie , ten model stał się tak kultowy , a przeciez w innych językach to słowo nie ma takiej konotacji
Z MR2 na francuski to w zasadzie de merde znaczy zasrany, merde – gówno, a emmerde to kłopot. MR2 czyta się jak “emerdu”. Moim zdaniem z tą Toyotą, to ciut naciągane.
A z włoskimi nazwami to czekam np. na Maserati Vaffanculo, Ferrari Frocio, albo Fiata Cazzo.
Dziękuję za przybliżenie historii tej marki, która do tej pory była dla mnie dość mglista i wydawała się skomplikowana. Świetny artykuł 🙂
Z tymi lewicującymi czy wręcz komunistycznymi zapędami niektórych Francuzów to dla mnie była niemała niespodzianka jak mój kuzyn pokazał zdjęcie z Paryża a tam ulica Avenue Vladimir Ilitch Lenine oraz stacja metra Stalingrad. To drugie co prawda odnosi się do pobliskiego placu upamiętniającego bitwę o Stalingrad no ale to i tak dla mnie niepojęte, żeby promować bądź co bądź zbrodniarzy wojennych odpowiedzialnych za ludobójstwa. No ale może ja myślę z perspektywy środkowoeuropejskiej a typowi Francuzi z perspektywy niedźwiedzi polarnych chodzących po polskich ulicach po zmierzchu…
Oczywiście to co powyżej napisałem to też jest bardzo stereotypowe i dla niektórych krzywdzące ale osoby o podobnych poglądach później trafiają do brukselskich salonów i nie mają oporów aby wprowadzać coraz bardziej restrykcyjne ograniczenia i regulacje. Oczywiście w imię “bezpieczeństwa” i “ekologii”. No ale oni nie przeżyli czasów m.in. Peweksów.
Tak czy inaczej szkoda tej marki, gdyby nie odgórne decyzje historia mogłaby się potoczyć inaczej.
W Niemczech i w Austrii też wszędzie widać ulice i place Marksa i Engelsa.
Każdej marki samochodowej szkoda, z tym że pytanie, jak Facel-Vega poradziłaby sobie później – kiedyś w końcu musiałaby przejść na własne konstrukcje, z tym że można to było zrobić na spokojnie, zarabiajac na zlepkach kupowanych podzespołów. Poza tym generalnie w ekonomii uważa się, że firmy słabo radzace sobie na rynku wewnętrznym maja niewielkie szanse przetrwać i się rozwijać, bo eksport to zawsze bariery celne, koszty transportu, itp. (oczywiście nie dotyczy to firm typu Facebook, których fizyczny adres nie ma znaczenia). Z tego powodu FACEL miał ciężki orzech do zgryzienia.
@Krzyś
“(…) ulica Avenue Vladimir Ilitch Lenine oraz stacja metra Stalingrad”
I co w tym złego? Nigdy nie zrozumiem naszej tendencji do usuwania nawet najmniejszych śladów po dawnym ustroju i dawnych postaciach. Nie istniał ktoś taki jak Lenin? Istniał, to może mieć swoją ulicę. Co innego gdyby nazwa propagowała lub wychwalała, np. “ul. Genialnego Lenina”, albo “Stalina Wspaniałego”.
W zeszłym roku zmieniono w Krośnie Odrzańskim i Gubinie nazwy takie jak “Obrońców Stalingradu”, “Walki Młodych”, “40-lecia PRL”, “Armii Czerwonej” a nawet “Partyzantów”. Moim zdaniem te nazwy nawiązują do historii, ale w żadnym przypadku nie propagują komunizmu. Takie zmiany nazw ulic przypomina mi niedawną akcję “It’s OK to be white”, gdzie proste hasło nabrało rasistowskiego wydźwięku. Nazwa “ul. Lenina” nie spowoduje zmiany ustroju!
Pozostaje jeszcze pytanie “co na to mieszkańcy?”. Można się spotkać z opiniami, że lepiej by było naprawić chodniki czy jezdnie, zamiast tylko “pudrować syfa” zmianą nazwy.
@Szczepan
Sorki za dywagacje, ale musiałem 😉
Tak się w naszej cywilizacji utarło, że stawianie pomników albo nazywanie ulic ma zawsze wydźwięk upamiętniania kogoś i jego zasług. W tym kontekście obrońców Stalingradu bym się nie czepiał, bo to byli prości żołnierze walczacy i ginacy za swój kraj, ale Lenin był takim samym zbrodniarzem jak Hitler, więc oddawanie mu czci jest dokładnie tak samo stosowne jak czczenie Hitlera.
W krajach byłej Jugosławii spotkanie ulic Lenina jest całkiem prawdopodobne – jest ich całkiem sporo.
Natomiast co do prób zmian nazw niektórych ulic, to czasami prowadzi ono do absurdu. Sam mieszkam przy ulicy nazwanej imieniem radzieckiego naukowca, który otwarcie przeciw systemowi komunistycznemu występował. Inny przykład z Krakowa – ulica Komuny Paryskiej. Zdaniem niedouczonych radnych – ewidentny przykład promowania totalitaryzmu. No i słynny przypadek ulicy “Dworcowa” – według niektórych niechybnie wskazujący na radzieckiego pisarza nazwiskiem Dworcow. A stąd już bliska droga do starych dowcipów o radzieckich naukowcach typu Autobusow – wynalazcy pętli nazwanych na jego cześć pętlami autobusowymi itp.
Naukowiec to naukowiec, ważne, żeby miał osiagnięcia naukowe, a nie zeby nie występował przeciwko komukolwiek (co innego, gdyby chodziło np. o Łysenkę). Komuna Paryska to oczywiście był totalitaryzm, tyle tylko, że występujacy przeciwko innemu totalitaryzmowi. Trochę jak w wojnie domowej w Hiszpanii – jedni lepsi od drugich (chociaż we Francji monarchia była na pewno łagodniejsza od tzw. komunardów).
@SzK
z tymi obrońcami i prostymi żołnierzami to niby masz rację, ale pójdźmy dalej – wyobrażasz sobię ulicę “Obrońców Berlina”? A to też w większości prości żołnierze i cywile.
“Obrońców Berlina” to trochę chybiona nazwa, bo to Niemcy byli agresorami. Ale “Ofiar Hitleryzmu” jest całkiem na miejscu, również w Berlinie – bo wśród Niemców również nie brakowało ofiar hitleryzmu (choć oczywiście w zupełnie innej proporcji niż w krajach przez nich zaatakowanych). Niemcy też ginęli w niemieckich-nazistowskich obozach, albo właśnie na froncie, gdzie własna władza ich posyłała.
Ok, Szczepanie. Ale nie mylmy oddawania czci z propagowaniem komunizmu. W jaki sposób nazwa ulicy cokolwiek propaguje? To tak jakby ktoś nosząc koszulkę z Polonezem “Borewiczem” propagował zatruwanie środowiska spalinami niespełniającymi określonych norm.
A niby (w teorii) obecna fala zmian nazw ma za zadanie właśnie zapobiegać propagowaniu komunizmu.
Poza tym wydawanie książek o kimś też świadczy o upamiętnianiu kogoś. Czy to znaczy, że powinniśmy spalić wszystkie książki o Leninie, a wikipedia powinna blokować wpisy dotyczące Hitlera, Stalina czy np. za 20 lat zacznie blokować wpisy dot. Obamy, bo doliczą się ilości zabitych w nalotach przez niego nakazanych?
Idąc dalej tokiem myślenia “dekomunizacyjnego” należałoby zlikwidować cmentarze radzieckie (co zresztą jest w niektórych miejscach czynione)…
Czas na zmiany nazw ulic i obalanie pomników był zaraz po upadku komuny, na fali zmiany i przewrotu systemu. Teraz to już tylko robienie szumu i sztucznego zamieszania.
Cmentarzy na pewno nie trzeba likwidować, bo zmarłym należy się szacunek, zwłaszcza, że chodzi o zwykłych żołnierzy, a nie decydentów. Pisanie o historii jest wskazane, bo pomaga unikać jej błędów – oczywiście pisanie w odpowiedni sposób, dlatego uważam, że Mein Kampf powinno być wydawane, tyle tylko, że z odpowiednimi przypisami i komentarzem. Ale nadawanie nazw ulicom to zupełnie coś innego – to jak stawianie pomnika. Nie chodzi o ewentualny powrót komunizmu, tylko o oddawanie czci. W 100% zgadzam się natomiast, że czas na to był w 1990r. (zreszta 90% roboty zostało wtedy wykonane, dziś usuwa się już tylko niedobitki).
@ Mav – chciałbyś mieszkać przy ulicy Hitlera?
@Szczepan i @Hurgot
Zwrócę tylko uwagę, że cały czas mowa o istniejącej nazwie, a nie nadawaniu nowej.
Jeśli mieszkałbym od “zawsze” to czemu nie? Jeśli miałbym się przeprowadzić na stare osiedle będące przy takiej ulicy od lat to też nie widzę przeszkód.
Jeśli natomiast miałby ktoś nadać taką nową nazwę to optowałbym (i to dość intensywnie) jednak za wybraniem innej.
W Krośnie ludzie mieszkali na ulicy Żymierskiego, Świerczewskiego czy Marksa. Nikt o to nie robił awantury aż do “dobrej zmiany” i ustawy dekomunizacyjnej.
@Szczepan
Chodzi o ewentualny powrót komunizmu. Propagowanie to “upowszechnianie, rozpowszechnianie, “. Czczenie to “hołdowanie”, albo “otaczanie szacunkiem, uznaniem”. Ustawa w teorii ma zapobiegać propagowaniu, a nie otaczaniu szacunkiem…
__
“Cmentarzy na pewno nie trzeba likwidować, bo zmarłym należy się szacunek, zwłaszcza, że chodzi o zwykłych żołnierzy, a nie decydentów.”
Ale tam są SYMBOLE komunistyczne. Sierp, młot, gwiazda czerwona. Zlikwidować, zakazać, zaorać! (sarkazm, jakby ktoś nie zauważył)
Z sierpem i młotem faktycznie jest problem, bo to to samo, co swastyka. Ale cmentarz nie składa się z sierpa i młota, tylko z grobów, których nie powinniśmy ruszać.
Z tego, co widzę, podstawowa różnica między nami polega na tym, że Ty uznajesz nazwę ulicy za to samo, co artykuł w Wikipedii, a ja nie: dla mnie to pierwsze jest budowaniem pomnika (co należy się tylko postaciom jednoznacznie chwalebnym), to drugie – informowaniem i edukowaniem (które absolutnie nie moga pomijać ciemnych stron historii).
kurka – komentarz mnie się dodał nie w tym miejscu drzewka, więc go powtórzę, bo wartość jego wielka jest 😉
“dlatego uważam, że najlepiej nadawać ulicom nazwy neutralne – Kwiatowa, Jasna, Pachnąca, no i niech będzie, Dworcowa ?”
To na pewno oszczędziłoby mnóstwo kłopotu.
@Hurgot
Nadawać neutralne – tak.
Zmieniać na neutralne – nie.
Zmieniać na neutralne po blisko 30 latach – szczególnie nie.
patrz komentarz Szczepana – ja naprawdę nie chciałbym mieszkać przy ulicy mordercy, albo komunistycznego aparatczyka – a ludzie do nowych nazw przyzwyczajają się bardzo szybko i dziś w Warszawie mało kto pamięta jak się nazywała wcześniej ul. Wołoska
Mav – w przytoczonym przykładzie ul. Lenina w Paryżu nie wiem w sumie kiedy ta nazwa została nadana, być może jeszcze za życia Lenina. Ale tutaj dochodzi kolejny aspekt, gdzie niestety jestem zwolennikiem tendencji aby nazwy ulic i pomniki wznosić dopiero po czyjejś śmierci. Nie zmienia to jednak faktu, że jakkolwiek nazwa stacji Metra Stalingrad jest łatwa do wytłumaczenia i mówiąc kolokwialnie “broni się” to jednak w przypadku ul. Lenina zgadzam się z opinią, że to prawie tak jakby to była ul. Hitlera.
Dla mnie zrozumiałe jest, że np. w byłej Jugosławii do dziś stoją pomniki Josipa Broz Tito. Rozumiem też, że sporych rozmiarów most koło Dubrownika nosi imię Franjo Tudmana i rozumiem też, że budzi to spore kontrowersje wśród Serbów. Rozumiem, ponieważ postaci te jednak mają zasługi dla lokalnej społeczności, choć nie są kryształowe. Lenin to jednak dla mnie postać jednoznacznie “zła”, stąd moja opinia. I nie mam tutaj na myśli jedynie ok. 6 mln ofiar totalitaryzmu Lenina ale ogólnie skutki rewolucji i wprowadzonej ideologii. Po prostu nie mogę się doszukać żadnych zalet tej postaci.
Daleki jednak jestem od tego, żeby sugerować Francuzom zmianę nazwy – moim zdaniem to pewne świadectwo, które sobie wystawiają. Przepraszam za wywołanie tego tematu niemotoryzacyjnego.
W całej byłej Jugosławii panuje wielki sentyment dla Tity, bo za jego czasów panował względny dobrobyt (w porównaniu z Europą Wschodnia, nie Zachodnia), możliwość podróżowania i pracy na Zachodzie za waluty zachodnie, niezależność od ZSRR, a przede wszystkim – polityczna stabilność i pokój pomiędzy wszystkimi narodowościami i religiami, co na Bałkanach było zawsze zdecydowanie wyjątkiem, nie regułą. Tito to był taki ich Gierek, z tym że panujacy 35, a nie 10 lat. Dodatkowo my za Gierka byliśmy znacznie biedniejsi od Jugosłowian, siedzieliśmy pod radzieckim butem i nie mieliśmy w domach paszportów. A wagi utrzymania w tamtym regionie stabilizacji i pokoju przez 45 lat nawet nie jesteśmy w stanie docenić.
Stary opolski kawał głosił, że ul. Obrońców Stalingradu została tak nazwana na cześć obrońców miasta przed czerwona zaraza 😉
Co jest złego w swastyce? Symbol solarny jakich wiele.
Jest inny symbol, zdecydowanie mroczniejszy, a mimo to powszechny i powszechnie kojarzony z tzw europejska cywilizacja.
Cześć postaciom jednoznacznym? W Polsce zdaje się są ulice Roosevelta, Indusi ponoć nie przepadają za Matka Teresa.
Punkt patrzenia zależy od punktu siedzenia. Ponoć wrocławski Plac Czerwony był czerwony przed wynalezieniem bolszewizmu 😉
Podobno kiedyś burmistrz tureckiej Antalyi chciał zrobić ukłon w stronę turystów z Polski i nazwać jedną z nadmorskich ulic imieniem jakiegoś sławnego polskiego władcy z przeszłości. Pytał w tej sprawie polskiego dziennikarza, który akurat kręcił tam reportaż i ten dziennikarz nieopatrznie zaproponował Jana III Sobieskiego. Po czym zrobiło mu się strasznie głupio.
Kawał też mam: jedzie Francuz do Londynu i nie może się nadziwić: “ale ci Angole głupi… W Paryżu celebrujemy zwycięstwa: mamy np. dworzec Austerlitz. A oni upamiętniają porażki – mają np. Waterloo Station”.
Zgadzam się w 100%, że wymowa każdego symbolu, a nawet dokonań jakiejś postaci jest zależna od kontekstu kulturowego i historycznego. Swastykę mogą sobie rzeźbić na ścianach Indusi i u nich to jest fajne, ale w Niemczech i w Polsce to przestępstwo i wszyscy wiemy dlaczego. Podobnież w Polsce czcimy Sobieskiego i żaden Turek nie powinien nam mieć tego za złe, tak jak mnie nie przeszkadzało, że będąc w liceum na wymianie ze szkołą w Heidelbergu umawialiśmy się po lekcjach na Bismarckplatz. Ale to nie znaczy, że Turcy powinni mieć ulice Sobieskiego, a Polacy – Bismarcka.
Szczepan – zdecydowanie masz rację co do tego, że “wymowa każdego symbolu, a nawet dokonań jakiejś postaci jest zależna od kontekstu kulturowego i historycznego”. Na zakończenie w ramach ciekawostki głaz upamiętniający Mieczysława Karłowicza – stoi do dziś w Tatrach przy szlaku do Czarnego Stawu Gąsienicowego.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Mieczys%C5%82aw_Kar%C5%82owicz#/media/File:Kamie%C5%84_Kar%C5%82owicza_a1.jpg
“Umieszczona na nim swastyka to popularny na Podhalu krzyżyk niespodziany, a zarazem symbol nieskończonej Istoty, harmonii uniwersalnej, związku Kola i Krzyża, najwyższej Zasady i Energii i wiru stworzenia. Nie ma nic wspólnego z symbolem nazistowskim.”
Znam ten obelisk doskonale i napis też, tylko jakoś nie przyszedł mi do głowy przy okazji dyskusji.
Na Podhalu swastyka była kiedyś częstym motywem ozdobnym, wycinali ja w drewnianych belkach, ale po wojnie oczywiście przestali i dziś można to zobaczyć na bardzo nielicznych, najstarszych budynkach (zdaje się, że w którymś schronisku tatrzańskim sa swastyki, ale nie dam głowy).
Szczepan – co do sosrębu w schronisku to nie kojarzę ale w Murowańcu na pewno jest balustrada schodów z dekoracjami zawierającymi swastykę.
to że jakaś ulica sie uchowała do dzisiaj , to jest kwestia tego że bezposrednio po komunie nadał miastem/gminą władało lewactwo , a nie jakiegoś niedopatrzenia , bo do tej pory nazewnictwo ulic było w gestii samorządów
ja jestem zdania ze lepiej późno niż wcale, absolutnie komunistów upamiętniać nie można i to jest wyłączone z poza wszelkiej dyskusji
a że Francja jest odwiecznie na lewo , to już inna sprawa , cała masa “intelektualistów” typu Sartre itp to jest wręcz beton
@kierowca bombowca: radzieccy to byli uczeni! Naukowcy byli amerykańscy 😉
Chodziła kiedyś po Krakowie taka anegdota, że za komuny władze zastanawiały się, czy w ramach walki z kościołem nie przemianować Placu Wszyskich Świętych, na Plac Wszystkich.
A co do nazw ulic, to uważam, że królwie, generałowie i inni tacy legalni mordercy w ogóle nie powinni widnieć w nazwach ulic. Mało to jest pisarzy, naukowców, już nawet niechby świętych albo filozofów itp.?
Da dyskusja o slusznosci nazw ulic i ich zmian bardzo mocno zaczyna mi sie kojarzyc z planami zakazania indywidualnej motoryzacji – dla jednego czyms nie wyobrazalnie karygodnym nazwanie jakiejs ulicy na czesc jakiegos aparatczyka – dla innego trucie srodowiska za pomoca samochodow.
IMHO bardzo podobne zjawisko
Podobne, z tym że nazwy ulic urażają jedynie dumę/poczucie sprawiedliwości (niepotrzebne skreślić), nie wyrządzając przy tym szkód dla materialnego dobrobytu. Natomiast zakaz poruszania się starszych samochodów odbiera mobilność ludziom (najmocniej – biednym, starszym i niepełnosprawnym), naraża ich na straty finansowe (utrata wartości samochodu, za który kiedyś zapłaciło się pełną kwotę), łamie podstawowe zasady prawa (m. in. że prawo nie działa wstecz), tworzy ogromnie niebezpieczny precedens administracyjnego nakazywania konkretnych zakupów (ze szkodą dla konsumentów oraz producentów wszystkich innych dóbr poza samochodami), no i rodzi w ludziach całkowicie fałszywe przekonanie, że pomagamy środowisku wyrzucając sprawne rzeczy i produkując w ich miejsce kolejne. O nader wątpliwej skuteczności ekologicznej nie wspominając.
@Hurgot
To teraz ja zapytam – a czy miałbyś coś przeciwko mieszkaniu przy na ul. Marksa, albo Świerczewskiego? A może Żymierskiego? Od jakiej ilości zabitych zaczyna się zbrodniarz, na dźwięk którego imienia postanowisz udać się do radnych z wnioskiem o zmianę nazwy ulicy?
– zdecydowanie miałbym przeciwko mieszkaniu na ulicy nazwanej od idioty
– po co nadawać ulicom nazwy postaci niejednoznacznych?
– powiedzmy, od 1 celowo zamordowanej osoby
@Hurgot
– a gdybyś odziedziczył? Czy ze względu na nazwę ulicy odrzuciłbyś spadek? Albo zrezygnował z zakupu wymarzonego domu/mieszkania przy ulicy nazwanej od idioty?
– czy ktokolwiek warty upamiętnienia przez nazwę ulicy jest naprawdę jednoznaczny? (vide powyższe wypowiedzi Ndv i Szczepana)
– serio wybredny jesteś. Odpadają wszyscy generałowie (jeśli nie wszyscy wojskowi), wszyscy monarchowie, większość powstańców… większość ludzi nie ma nic przeciwko mieszkaniu przy ul. Kościuszki, a nawet wymienionych przeze mnie wcześniej dowódców.
Ale w sumie wiesz co? Z mojej strony EOT, bo chyba ustaliliśmy różnice poglądów, no nie?
oj Mav, wszedłeś na bardzo wysoki poziom abstrakcji
co ma sprawa dziedziczenia domu, do ulicy przy której się znajduje? Chodzi mi o to, żeby nam i przyszłym pokoleniom nie zobojętniały nazwiska zbrodniarzy, idiotów i aparatczyków z powodu ich codziennego użytkowania
no i proszę, nie porównuj żołnierzy do morderców, bo to już zbyt gruba sprawa
z mojej strony również – EOT
Jedna z moich dwóch ulubionych francuskich marek – dzięki Szczepan za świetny artykuł!!!
a druga?
Avions-Voisin <3
W sprawie ulic uważam, że różnym ciemnym postaciom się one nie należą. To jest ewidentnie gloryfikacja, a nie edukacja, gdy ktoś trafia na tabliczki z nazwami, adresy, wszystkie mapy papierowe i internetowe. Napisałem nie tak dawno wpis na blogaska w tej sprawie, bo w Łodzi zmieniano właśnie nazwy ulic, między innymi Plac Zwycięstwa (dobra nazwa, bo nie wiadomo jakiego Zwycięstwa, bardzo pojemna) na Plac Lecha Kaczyńskiego. Podobno miał to być niby domyślnie plac Zwycięstwa Armii Czerwonej, ale nigdy się tak naprawdę nie nazywał. Mieszkańcy zaprotestowali, większość zapewne z nienawiści do Kaczyńskich, a nie z powodów jakkolwiek merytorycznych.
Tymczasem meblujemy sobie niby pokomunistyczne nazwy, a taki Franklin Delano Roosevelt wisi sobie jako patron wielu ulic. I co? Należy mu się? Lubimy gościa?
Z tym Zwycięstwem to może o Pobiedę chodziło…? 😉
Pomijając już wojskowych, polityków i tak dalej… dekomunizacja weszła na wyższy poziom w Białymstoku. Jeszcze w latach 90 uczepili się i usunęli… Gagarina. A na fali ostatniej ustawy, uczepili się kolejnego kosmonauty – Komarowa. Czy ktoś jest mi w stanie wyjaśnić, jaka się za tym kryje logika?
Usuwanie kosmonautów to oczywiście jest absurd. W Krakowie też w 1990r. usunęli Gagarina, podobne zreszta jak Bohaterów Stalingradu, no i plac Wolności. To oczywiście nie było konieczne, chociaż np. na środku placu Wolności stał wielki pomnik Armii Czerwonej, więc można argumentować, że wiadomo, o jaka “wolność” chodziło (jako ciekawostkę dodam, że na tym placu w czasie wojny Niemcy zrobili siedzibę i więzienie gestapo, które potem zostało zaminione na areszt śledczy komunistycznej służby bezpieczeństwa i ta sprawa była w Krakowie wręcz przysłowiowa – w tym kontekście “wolność” faktycznie mogła się źle kojarzyć).
W wielu innych przypadkach chodziło nie tyle o symbole komunizmu, co po prostu o przywracanie nazw przedwojennych, niezależnie od wymowy tych PRLowskich – dostało się np. Ludwikowi Solskiemu, aktorowi urodzonemu w 1855r., tyle że jego ulica znajdowała się przy samym Rynku i od setek lat nazywała się św. Tomasza – po prostu chciano wrócić do tradycji.
Kraków w ogóle ma jakiś problem: przy Placu Wolności było Gestapo, obecnie izba wytrzeźwień znajduje się przy ul. Rozrywka, a cmentarz Rakowicki i parę szpitali w dzielnicy Wesoła.
Szczepan, komentarze pod tym artykułem , to jednoznaczy dowód że system “drzewkowy” się nie sprawdza
już to przerabialiśmy – żaden inny lepszy nie będzie
dobrze pamietam i moim zdaniem było lepiej i wiem że była ankieta , ale mam swoje argumenty
Jedna w sumie uwaga: Francja nie była rządzona przez de Gaullem przez koalicję socjalistów i komunistów. PCF, acz miała duże wpływy np. wśród nominalnych intelektualistów oraz lokalne, pozostawała po 1947 (przed którym faktycznie brała udział w rządach) na poziomie krajowym w permanentnej opozycji i była politycznie izolowana. Krajem natomiast rządził w różnych doraźnych układach kartel składający się faktycznie socjalistów, prawicowych gaullistów z CNRS, centrowej UDSR, centrolewicowych radykałów, centroprawicowej CNIP i chadeków z MRP.
Parlament po pierwszych powojennych wyborach:
https://fr.wikipedia.org/wiki/Quatri%C3%A8me_R%C3%A9publique_(France)#/media/File:Assembl%C3%A9e-nationale-1945.png
I po przedterminowych drugich:
https://fr.wikipedia.org/wiki/Quatri%C3%A8me_R%C3%A9publique_(France)#/media/File:Assembl%C3%A9e-nationale-1946-1.png
Po 1951r. faktycznie było trochę mniej czerwono, ale dwie partie ze skrajnie lewej nie zeszły nigdy poniżej łącznie 210 mandatów, a one nie był jedynymi z programem socjalistycznym.
Niemniej jednak po otoczeniu komunistów kordonem sanitarnym wypadkowa rządów była centrolewicowa, nie skrajnie lewicowa.
Później się to wszystko trochę pomieszało: w maju 1968 rządzona przez betonowych marksistowsko-leninowskich pryków PCF była bardzo sceptycznie nastawiona wobec szaleństw młodzieży, z którą była zupełnie niekompatybilna mentalnie.
A można jeszcze wspomnieć, że od 23 sierpnia 1939 do 22 czerwca 1941 partia nie była bynajmniej antyhitlerowska (niby oczywistość, ale jakoś wyparta z pamięci). Kontynuując dygresję — potęgę komunistycznego ruchu oporu w Jugosławii zbudowały kadry internowanych we Francji uczestników hiszpańskiej wojny domowej, przejęte następnie przyjaźnie przez Gestapo i po podboju bałkańskiego królestwa przerzucone tam, gdzie zajmowały uprzywilejowane miejsca przy okupacyjnej administracji, do tego stopnia, że pamiętani dziś jako ultrakolaboranci ludzie ze środowiska generała Ljoticia skarżyli się na faworyzowanie czerwonych. Dopiero w lipcu 1941, po pewnym okresie wyczekiwania, towarzysze prysnęli do lasu robić partyzantkę.
Jak na naród patologicznie wręcz nienawidzący wolności i indywidualizmu (chyba tylko Rosjanie są w tym lepsi) to wręcz zadziwiające, co Francuzi byli w stanie stworzyć.
To jest trochę ciekawe zagadnienie. Miałem okazję poznać kilkoro starszych Francuzów na stanowiskach i oni mieli o marksizmie dokładnie to samo zdanie co ja 🙂 Takie mam przynajmniej doświadczenia, być może niereprezentatywne.
Być może taki, a nie inny kierunek francuskiej polityki wynika z preferencji niższych warstw społecznych (w końcu jest demokracja), a nie ludzi tworzących wielkie dzieła. Chociaż z drugiej strony marksistowskich filozofów to oni mieli więcej niż ktokolwiek inny.
Troche jak z brexitem, nikt nie zna nikogo głosującego za, a jednak go przegłosowano
offtop – takie zestawienie na samarze znalazłem – TOP30 sprzedaży segmentu D w PL w styczniu:
https://www.samar.pl/__/3/3.a/97421/TOP30-modeli-segmentu-D-w-Polsce–Klienci-dopisuj%C4%85-.html?locale=pl_PL
– To w PL jest aż 30 modeli klasy D? (trochę to naciągane, bo osobno są liczne V60 i S60, A4 i A4 Allrad)
– Dynamika wzrostu: 15%
– jaki wynik Talismana!
– Giulia – niestety wielkiego sukcesu nie ma, nawet Infiniti sprzedało więcej
– Citroen C5 nadal w rankingu!
Ja tu już kiedyś prorokowalem że Talisman zakończy swoja karierę jako kompletna klęska i wszystko wskazuje na to że się nie myliłem. To strasznie słabe auto jest.
Giulii szkoda bo na żywo to zdecydowanie najładniejsze auto w segmencie. Ale cena o wiele za wysoka… Alfa powinna to auto oferować od 89900 tak żeby konkurowała z Optima, Superbem itp. Nie da się z tak zła opinia zaoferować od razu produktu w klasie premium.
Ale najbardziej zastanawia mnie kto się decyduje na zakup Subaru albo DS5. Chyba że to wszystko egzemplarze dilerskie i do parku prasowego – ilość by mniej więcej pasowała.
5 sztuk DS to ilość śladowa; a subaru ma specyficzną grupę klientów, jak widać, dość nieliczną