TA, CO SIĘ LUBI POWTARZAĆ: KAPSUŁA CZASU
Końcówka roku, Boże Narodzenie, Sylwester, Nowy Rok. Czas podsumowań i noworocznych postanowień. A także refleksji nad upływem czasu, bo znów jesteśmy o rok starsi. Przy takich okazjach robimy się ckliwi, wspominamy tzw. "stare, dobre czasy" i zastanawiamy, gdzie się one podziały. A co bardziej dociekliwi snują przemyślenia drugiego stopnia – jak też będziemy za iks lat wspominać obecne dni…? Co nam z nich zostanie i czy też będą wywoływały takie sentymenty…?
Najbardziej zapobiegliwi usiłują przyszłymi wspomnieniami sterować, kreować je samemu. Wyobrażają sobie na przykład różne scenki z wakacji, zanim na nie pojadą (na miejscu najczęściej okazuje się, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej), albo kręcą filmy, których nikt potem nie ogląda, nie mówiąc o tym, że ich tworzenie absorbuje na tyle, że w zasadzie uniemożliwia cieszenie się chwilą.
Podobnym rodzajem nadgorliwości w trosce o pamięć historyczną wykazały się swego czasu władze miasteczka Tulsa w stanie Oklahoma. 15 czerwca 1957r. postanowiły one zakopać w podziemnej „kapsule czasu” szereg przedmiotów codziennego użytku, jakimi posługiwano się w tamtym miejscu i czasie, z zamiarem wydobycia ich na światło dzienne po dokładnie 50 latach, czyli w roku 2007. Wśród owych przedmiotów znalazł się między innymi… świeżo odebrany z salonu Plymouth Belvedere z przebiegiem całych czterech mil!!
Dla ówczesnych ludzi owo półwiecze wydawało znacznie większym szmatem czasu niż było w rzeczywistości. Sprawiła to przede wszystkim magia „dwójki z przodu” – dziś już zapomnieliśmy o tym, ale hasło „XXI wiek” oznaczało coś mistycznego w zasadzie do samego jego nadejścia. Prócz tego trzeba podkreślić, że trwała Zimna Wojna – nieustanna wizja nuklearnej zagłady, o której często zapominamy wspominając tamte czasy, była przerażająco realna i ogromnie zwiększała niepewność jutra. Dlatego też grzebiąc w ziemi Plymoutha zadbano o włożenie go do specjalnie przygotowanej, betonowej komory zdolnej ponoć przetrwać eksplozję jądrową. Do bagażnika zapakowano też pięciogalonową bańkę z benzyną – tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że z jakiegoś powodu substancja ta nie będzie w 2007 roku dostępna. Na koniec całość owinięto plastikową folią i opuszczono pod ziemię.
Foto: Todd Lappin, Licencja CC
Aha – był jeszcze konkurs: mieszkańców Tulsy poproszono o przewidzenie liczebności populacji miasta w 2007r. Autor najtrafniejszej prognozy (lub jego spadkobierca) mieli otrzymać na własność samochód oraz całą jego zawartość po ekshumacji.
W tamtych czasach hobby w postaci kolekcjonowania i przywracania do życia zabytkowych samochodów właściwie jeszcze nie istniało. Z tego też powodu władze Tulsy nie miały pojęcia (i nie zadały sobie trudu, by się dowiedzieć) o tym, z czego dziś zdaje sobie sprawę chyba każdy z Was: z tego, jak może wyglądać samochód po półwieczu spędzonym pod grubą warstwą wilgotnego błota…
Plymoutha wydobyto na światło dzienne 15 czerwca 2007r. Natychmiast po otwarciu betonowego sarkofagu okazało się, że jakkolwiek był on obliczany na przetrwanie wybuchu bomby atomowej, to najwyraźniej poddał się wobec naporu deszczówki… Po odwinięciu folii „zabezpieczającej”, oczom robotników oraz gapiów ukazał się taki oto widok:
Foto: Marc Carlsson, Licencja CC
Zebranym tam wtedy ludziom musiało się zrobić trochę łyso, tym bardziej, że wśród nich znajdowali się przestawiciele władz miasta, a także telewizja CNN. Natychmiast zrodziło się klasyczne, leninowskie pytanie: „CO ROBIĆ…?”.
Znalezienie właściciela pojazdu nie było trudne: po skonfrontowaniu odpowiedzi na konkursowe pytanie z aktualnymi danymi demograficznymi okazało się, że „szczęśliwym” zwycięzcą jest zmarły w 1979r., niejaki Raymond Humbertson. Jego najbliższą żyjącą krewną była siostra Catherine – wówczas 93-letnia i niesiadająca już za kierownicę od wielu lat. Z pewnością ucieszył ją prezent, któy przez jakiś czas pokazywano na specjalnej wystawie:
Foto: Marc Carlsson, Licencja CC
Autem zajął się bratanek świeżo upieczonej właścicielki, niejaki Robert Carney. Z zadaniem odrestaurowania go zwrócił się on do produkującej odrdzewiacze firmy Ultra One z New Jersey, która zwietrzyła w zleceniu świetną reklamę i podjęła się wykonać je za darmo. W wielomiesięcznym, żmudnym procesie samochód został oczyszczony z pokładów błota i rdzy. Pierwsze rezultaty były nawet obiecujące:
Szybko okazało się jednak, że rama i zawieszenie Plymoutha są całkowicie przeżarte. Carney kupił więc podobne, lecz sprawne i nieskorodowane auto (model Savoy z tego samego rocznika) z zamiarem użycia jego części. Od dawcy pobrał m. in. resory i inne elementy podwozia, ale im dłużej przyglądał się nieszczęsnej, wydobytej z kapsuły czasu pamiątce, tym bardziej przekonywał się, że sprawa jest beznadziejna. Próbował oddać wraka władzom Tulsy, ale te, poirytowane poniesionymi już kosztami całej, żałosnej akcji (w tym nagonką gazet, które skądinąd 50 lat wcześniej odnosiły się do projektu bardzo entuzjastycznie), nie chciały więcej słyszeć o fanaberii swoich poprzedników. Tym bardziej, że stan samochodu był ogromnym zawodem dla całej ludności miasta, równie wściekłej na marnowanie publicznych pieniędzy oraz na wstyd, jakiego najadła się przed kamerami ogólnokrajowej telewizji. Kolejnym adresem był Smithsonian Institute, znany jako „strych Ameryki” (wśród jego eksponatów znajduje się m. in. kapelusz, który miał na sobie Abraham Lincoln w momencie śmierci, czy też ocalałe fragmenty ENIAC-a – pierwszego komputera świata). Tam jednak też odmówiono przyjęcia złomu odpowiadając sarkastycznie, że „strych” to nie to samo co „garaż”…
Do 2009r. firma Ultra One włożyła w projekt ponad 20 tys. dolarów, lecz w końcu z rozbrajającą szczerością przyznała, że jej pochopna oferta odrdzewienia artefaktu przeszłości miała charakter marketingowy i że z auta najprawdopodobniej nic nie będzie. Ramę, nadwozie i szyby uznano za nie do uratowania, podobnie jak większość elementów mechanicznych – układ napędowy, kierowniczy i hamulcowy były całkowicie zapieczone i niemożliwe do poruszenia żadnym sposobem. Prawowici właściciele nie są zainteresowani odebraniem auta, choć wyrażają pragnienie, by zostało ono wystawione w Tulsie. To jednak na razie nie jest możliwe: na przeszkodzie stoi nie tylko niechęć władz, ale też stan samego pojazdu – stopień skorodowania jest tak wielki, że próba przetransportowania go może okazać się zabójcza dla niego, a nawet niebezpieczna dla otoczenia. Mimo to, od pięciu lat trwają poszukiwania muzeum chętnego zdjąć ciężar ze spadkobierców Humbertsona oraz firmy Ultra One…
A nam, w ten świąteczny, refleksyjny czas, pozostaje wyciągnąć prosty wniosek: jakkolwiek zachowywanie teraźniejszości dla potomnych jest intencją ze wszech miar chwalebną, to do każdego przedsięwzięcia należy podchodzić z głową i najpierw zbadać szanse jego powodzenia. Jak na razie bilans to zniszczenie dwóch pięknych Plymouthów (nowego Belvedere z salonu oraz dobrze zachowanego, zabytkowego Savoya zaszlachtowanego w celu ratowania beznadziejnego przypadku), koszty przygotowania sarkofagu, umieszczenia w nim auta i wydobycia go (łącznie z obiema akcjami marketingowo-piarowymi), straty polityczne dla władz miasta, koszty i blamaż firmy Ultra One, a wreszcie ogromny kłopot dla nieszczęsnej rodziny Raymonda Humbertsona, który miał pecha trafić ze swą prognozą. Jak to mówią, dobrymi chęciami…
Foto tytułowe: public domain
Ciekawe!
No proszę, wchodzę sobie leniwie tutaj spodziewając się tylko kilku nowych życzeń, a tu taki rodzyn! (skorodowany co prawda niewąsko 😉
Z tą benzyną to też bez sensu, po roku nie nadawałaby się do użytku, a co dopiero po 50 latach.
To chyba zależy od szczelności zamknięcia – jeżeli woda nie dostanie się do środka, to węglowodory są całkowicie stabilne chemicznie.
Aha, jeszcze bańka musi być pełna, żeby wilgoć nie wytrąciła się z powietrza.
My są Ameykany!
Strasznie durny naród.
A to ciekawe, bo gdzieś tak z ćwierć świata stoi karnie w kolejce po Zieloną Kartę, aby stać się członkiem tego “durnego narodu” 🙂
Rozumiem że jednostki, z gatunku redneck, to tak – ale od razu naród?
Jako że na blogu nie zaimplementowałem lajków, to mogę jedynie poprzeć w ten sposób 🙂
prawdopodobnie najlepszą opcją byłoby zostawienie go w stanie oryginalnym, gdzieś na pomniejszym placu w mieście, jako dowód ludzkiej pomysłowości i zapalczywości…
Prawdopodobnie masz 100% racji.
Ale równie prawdopodobne jest to, że władze miasta i mieszkańcy nie pozwoliliby na to. Ów nieszczęsny artefakt przeszkadza chyba wszystkim na świecie… Poza blogerami motoryzacyjnymi, którzy mają ciekawy temat do wałkowania :-).
Jasne, teraz jest jużna to za późno – można to było zrobić na samym początku, gdy jeszcze nie było tak wiele negatywnych emocji. Teraz to można co najwyżej wymontować częsci z Savoya, a resztę wywalić na złom
Takie coś znalazłem: https://www.youtube.com/watch?v=Mr6aoM8eG0c
Dobre znalezisko, dzięki 🙂
Teraz to "po ptokach" ale trzeba było zostawić w urzędzie czy gdzie tam po wydobyciu stał jak jeszcze był fame i gotowe
ew przeczyścić chromy i wystawić jako mega rat/cult 😉
A benzyna dzisiejsza się psuje bo te wszystkie dzisiejsze uszlachetniacze się utleniają, ta dawna ołowiowa jeśli rzeczywiście szczelnie przechowywana to powinna wytrzymać.
fajny wpis, jakby stał pod chmurką te lata to by chyba lepiej wyglądał.
heh jak by to zapakowali prozniowo szczelnie gruba folia to powinno przetrwac a tak… to na ich miejscu wsadzil bym to tam z powrotem i zobaczyl co zostanie za kolejne 50 lat 😉