VENI, VIDI: BEZ KOMPLEKSÓW, cz. I
Japonia jest owiana mitami. To zupełnie normalne, bo to kraj daleki, skrajnie odmienny i rzadko przez nas odwiedzany. Oczywiście, przez to pociąga bardziej.
Japońskie wakacje trafiliśmy przypadkiem. W ostatnim roku aż trzy kolejne wycieczki zostały nam odwołane z braku chętnych – rzekomo, bo media donoszą, że biura podróży nagminnie reklamują wyjazdy, których wcale nie mają zamiaru organizować (żeby obracać zaliczkami klientów, a potem przekabacić ich na inny kierunek, ewentualnie oddać pieniądze bez odsetek). Dlatego szukaliśmy tylko potwierdzonych wyjazdów, a takich najwięcej było do Japonii.
Skąd taka popularność? Japonia ostatnio ogromnie potaniała. Sam nie dowierzałem czytając o „polskim poziomie cen”, to jednak szczera prawda. Szokująca, ale prawda.
W początkach III RP prezydent Wałęsa chciał „budować drugą Japonię”. Wtedy wszyscy się z tego śmiali, tymczasem w wielu kwestiach już się udało. Oczywiście nie we wszystkich, ale jedno chciałbym podkreślić: wobec Japonii nie musimy czuć żadnych kompleksów.
***
Japońskie lato nie jest przyjemne: w czerwcu i lipcu trwa pora deszczowa, w sierpniu już nie, ale zostaje wilgotność 80% przy 32-35ºC. To niektórych dziwi, choć nie powinno, bo Wyspy Japońskie leżą w strefie monsunowej, od równoleżnika 45 do 26 – jak pomiędzy Wenecją i Dubajem.
Cudem trafiliśmy w okienko pomiędzy tajfunami. Jeden uderzył w wyspę Honsiu 15 sierpnia, kiedy mieliśmy przylatywać, drugi – 27-mego, dzień po wylocie. Przez ten pierwszy zamknęli tokijskie lotnisko i odwołali nasz lot, o czym dowiedzieliśmy się w czasie przesiadki w Dubaju. Polecieliśmy 16h później – co szczęśliwie nie zepsuło wycieczki, bo szejkowie dali nam pokój ze śniadaniem, który zastąpił stracony nocleg w Tokio. Zamiast wieczorem, wylądowaliśmy rano – ale wyspani, więc od razu zaczęliśmy program.
Uważam, że największym (poza Internetem) cudem naszych czasów jest łatwość podróżowania: poniższa trasa przez największy kontynent świata, ponad najgorętszymi pustyniami i najwyższymi górami, oznacza dziś dziewięć godzin snu, albo oglądnięcie kilku pozycji klasyki kina i dwa serwowane posiłki. To jest coś niesamowitego.
Po drodze podziwialiśmy flotyllę tankowców w cieśninie Ormuz (płynie tędy ponad 20% globalnego wydobycia ropy naftowej!!)…
…zmierzch nad ośmiotysięcznikami Karakorum…
…a chwilę później – wschód słońca nad Krajem Wschodzącego Słońca.
***
Pierwszym skojarzeniem z Japonią jest obca i niezrozumiała kultura. To się akurat potwierdziło: z tubylcem rozmawia się jak z kosmitą.
Japońska kultura opiera się na hierarchii. Tamtejszy język nie odmienia słów (nie zna nawet liczby mnogiej rzeczowników), ale zaimki osobowe – nawet zaimek „ja” – uzależnia od pozycji rozmówców. Bez właściwego umiejscowienia stron na drabinie społecznej nie da się sklecić najprostszego zdania!! Wszechobecne są rytuały i procedury: wiemy, że Japończycy się wszystkim kłaniają, ale… właśnie wcale nie wszystkim. Np. ukłony sprzedawców czy kelnerów należy zignorować, bo oni są w pracy i dostają pensje. Niegrzecznie, prawda? Dla Japończyków wręcz przeciwnie: oni nawet napiwków nie dają, bo uważają je za obrazę (sugestię, że ktoś nie będzie uczciwie pracował bez dodatkowego przekupstwa).
Miejscowi wiedzą, że są specyficzni – oni wręcz chlubią się, że wytworzyli „najbardziej złożoną kulturę świata” (podobnież my chełpimy się rzekomo najtrudniejszym językiem – oczywiście jedno i drugie to bzdura, bo nie ma języków i kultur „trudnych” i „łatwych”, a jedynie bardziej lub mniej odmienne od tych, które już znamy). Przyjezdnym wybaczają gafy, jednak złamanie rytuału zawiesza im system. Gdy np. mężczyzna pierwszy ukłoni się kobiecie, ona zwyczajnie głupieje: z jednej strony odkłonienie się jest obowiązkiem, z drugiej – poświadczyłoby jej wyższość, czyli, w myśl japońskiej kultury, nieprawdę. Wyświetla się więc niebieski ekran.
Japończycy nie potrafią improwizować. Procedury nie przewidują wyjątków. Nocleg w Tokio straciliśmy, ale mieliśmy nadzieję załapać się choć na śniadanie: w tym celu musieliśmy zdążyć przed 10.00h, bo zatelefonowanie, by obsługa poczekała, nie wchodziło w grę. To nic, że szalał tajfun – plan to plan, opcja zmiany nie istnieje. Na szczęście na jadalnię wpadliśmy o 9:50h.
Pewien mój kolega-obieżyświat mawiał, że Japończycy to największe ofermy świata – właśnie dlatego, że bez przećwiczonego planu głupieją. Procedury mają na wszystko, z trzęsieniem ziemi i tsunami włącznie, gdy jednak jakiś detal złamie protokół – np. facet ukłoni się obcej kobiecie – wybucha popłoch i paraliż.
A protokół złamać nietrudno. W Japonii uśmiech nie oznacza życzliwości, a zakłopotanie. Kontakt wzrokowy z nieznajomym – nawet przy powitaniu!! – jest grubym nietaktem, jak u nas bezczelne gapienie się w damski dekolt. Przedmioty podaje się dwiema rękami – podanie jedną oznacza lekceważenie (spróbujcie o tym pamiętać, wyciągając z portfela pojedynczą monetę). Do obcokrajowców nikt za to nie strzela, ale niesmak pozostaje: wyobraźcie sobie, że do Was ktoś mówi obrócony tyłem, albo pcha się w kolejce. Zastanawiacie się, czy w jego kraju to norma, czy raczej z mety uznajecie za chama? Gdy nasz przyjazny gest jest dla rozmówcy obelgą i vice versa, komunikacja nie jest ani prosta ani przyjemna, nawet przy najlepszych chęciach. Sprawy nie ułatwia bariera językowa: niewielu Japończyków zna angielski, a jeszcze mniej go używa – bo oni, żeby coś robić publicznie, muszą umieć to perfekcyjnie. Kto umie tylko na trójkę z plusem, nie będzie nawet próbował – straciłby twarz, a to najokropniejsze upokorzenie. Dlatego możemy zapomnieć np. o rozpytywaniu o drogę. Chyba że spotkamy anglojęzycznego korpo-ludka – jednakże, wbrew stereotypom, w Japonii korpo-ludków (zwanych sarari-men, od angielskiego salary) jest nie więcej niż w Polsce.
Azjata niczego nie powie wprost. Niczego nie możemy być pewni. Pilot opowiadał nam, że kiedyś, po skończonym objeździe, mimochodem wspomniał lokalnej przewodniczce, że w autokarze zostawił firmową maskotkę i będzie sobie musiał załatwić drugą. Przewodniczka bez pytania zadzwoniła do kierowcy, który wrócił na miejsce, wszyscy się sobie ukłonili i rozeszli. Niestety, nazajutrz do pilota zadzwoniła szefowa, że japońskie biuro napisało czterostronicową skargę na jego „nieprofesjonalne zachowanie” i zawracanie głowy po godzinach – a on przecież o nic nikogo nie prosił!! Szefowa nie miała pretensji, bo zna Japończyków, ale zaleciła wzmóc uwagę, bo sama musiała wysmażyć podobny, czterostronicowy elaborat ze stukrotnymi przeprosinami.
Istnieją oczywiście wyjątki: nasza lokalna przewodniczka płynnie mówiła po angielsku i zachowywała się europejsko, a raz, pod świątynią w Tokio, starszy tubylec zaczepił nas (!!) pytając skąd jesteśmy. Następnie zadał kilka podstawowych pytań PO POLSKU i bezbłędnie zaśpiewał „Szła dzieweczka„!! Wyjaśnił potem, że uczy się wielu języków i specjalnie przychodzi w turystyczne miejsca, żeby sobie poćwiczyć. Ale to przypadek absolutnie wyjątkowy i wybitnie „niejapoński”.
***
Tokio to gigantyczna metropolia: aglomerację położoną na jedynym w Japonii kawałku płaskiego terenu zamieszkuje prawie 38 milionów ludzi, czyli 6.500/km².
Wielką niespodzianką jest brak ulicznych korków. To oczywiście zasługa sprawnego transportu publicznego, ale też wydajnego systemu arterii na estakadach. To się nazywa „transport zrównoważony”: możliwości jest wiele i niczego się nie zakazuje, a jedynie rozwija alternatywy.
Pociągi śmigają górą i dołem, auta zresztą również. Ruch płynie powoli, ale płynnie i zaskakująco cicho – dzięki energochłonnym, antysejsmicznym drogom tłumiącym przy okazji hałas i hybrydowemu napędowi większości pojazdów. Elektryków bateryjnych jest bardzo mało, osobowych diesli praktycznie brak.
Dzielnice łączą napowietrzne ekspresówki (to akurat Osaka)
Ruch indywidualny ograniczają nie zakazy, a raczej deficyt parkingów. Stąd wielki udział taksówek i oczywiście kei-carów, nieprawda jednak, że Japończycy nie jeżdżą większymi autami – różnorodność jest wielka, co zobaczycie na zdjęciach. SUVów mniej niż u nas, sporo za to dużych vanów i klasycznych limuzyn. To jednak luksus: Japończyk, by kupić samochód, musi posiadać prywatne miejsce parkingowe, urzędowo zmierzone jako mieszczące dany model. Braknie centymetra – sorry, kup sobie mniejsze. Procedura jest święta.
Ktoś ledwie pomieści kei-cara…
…a inny ma więcej miejsca.
Gdzieniegdzie zmieści się i duży i mały…
…a na blokowiskach stawiają regały z windami.
Blokowisk, przypominających późny PRL, jest w Japonii dużo, tyle że ciaśniejszych: za standard dla rodziny 2+2 uchodzi 30-40 m², bo w metropoliach metr kosztuje nawet 10.000 USD!!
Na wsi za jeden metr tokijskiego apartamentu kupimy stumetrowy domek z ogrodem, tyle że tam nie ma pracy. Dlatego, paradoksalnie, w jednym z ciaśniejszych krajów świata stoi aż 9 mln pustych domów.
***
Historia Japonii liczy 25 wieków, jednak autentycznych zabytków jest mało – za sprawą sił natury (80 czynnych wulkanów, 3.000 wstrząsów sejsmicznych rocznie), ale częściowo też wojen, a zwłaszcza tej ostatniej. Na dwa miasta spadły bomby atomowe, na resztę – tysiące ton bomb zapalających, podczas gdy najpowszechniejszym budulcem było drewno. Wiele zabytków odbudowano, jednak japońskie miasta nie miewają wielowiekowych centrów – przypominają raczej metropolie amerykańskie, z wieloma równorzędnymi dzielnicami zróżnicowanymi funkcjonalnie i w przytłaczającej większości nowoczesnymi.
Tokijski ratusz pochodzi z 1990r. Przez kilka lat był najwyższym budynkiem Japonii (242 metry).
Wieczorami na fasadzie wyświetlają animacje z Godzillą i innymi bajerami. Turyści to lubią, tokijczycy niekoniecznie – bo aparatura kosztowała miasto 40 mln dolarów, a pokazy nie są biletowane.
Płatny jest za to wyjazd na taras z zapierającą dech w piersiach panoramą. „Otake Japonie” walczył nasz niegdysiejszy prezydent (cytat).
Za prezydentury Wałęsy Japonia symbolizowała nowoczesność i perfekcję w każdym calu, tyle że odtąd przeżywa nieprzerwaną stagnację. Poza tym efektownie wygląda głównie biznesowa dzielnica Nishishinjuku. Już kilkaset metrów dalej zaczyna się „rozrywkowa” Shinjuku-ko, robiąca zgoła inne wrażenie.
Uliczki tak wąskie, że trudno przejść…
…duszne bary ledwie mieszczące krzesła…
…ponure zaułki…
…pokoje wynajmowane na godziny (nierzadko przez małżeństwa, z braku warunków lokalowych)…
…czy jaskinie hazardu: oficjalnie nielegalnego, ale występującego otwarcie. Samą grę pachinko (na zdjęciu) nałogowo uprawia aż 10% Japończyków, z czego 1/3 zapożycza się na żetony.
Takie dzielnice występują wszędzie, ale tylko w Japonii są całkowicie bezpieczne dla postronnych. Gracze pachinko, klienci agencji towarzyskich i innych domen mafii jak najbardziej ryzykują (np. bezprawnym wyczyszczeniem karty kredytowej), ale na własne życzenie. Natomiast reszta, z grupami turystycznymi włącznie, chodzi i fotografuje bez przeszkód. Odreagowujący stresy sarari-men po intensywnej nocy zasypiają wprost na chodnikach – a rano budzą się z nienaruszonym portfelem i telefonem, by iść wprost do biura (niektórzy odsypiają w tzw. hotelach kapsułkowych – przypominających rząd szuflad z pościelą, ale niedrogich i korzystnie położonych w pobliżu biurowców). Całkowite bezpieczeństwo to jedna z fajniejszych cech Japonii: 38-milionowa aglomeracja Tokio generuje podobną liczbę przestępstw jak STUKROTNIE mniejszy Lublin, który też przecież szczególnie niebezpieczny nie jest.
Taksówkarze mają tu złoty interes
Jak szemrane rozrywki mają się do japońskiej „porządności”? Otóż dla Japończyka życie jest nieustannym pasmem obowiązków – wobec pracodawcy, rodziny, państwa. Gdy jednak obowiązek zostanie spełniony – hulaj dusza. Mężowie masowo odwiedzają kasyna i agencje towarzyskie, przy cichej aprobacie żon – bo jeśli facet przynosi wypłatę, nie zaniedbuje domu i nie odchodzi do innej kobiety, przygodny, mechaniczny seks nie różni się od wyjścia na piwo. Japonia to naprawdę inny świat.
Swoje lokale mają też panie
Wieżowiec firmy Toho, która stworzyła Godzillę. Filmowy potwór powstał w 1954r. jako obejście amerykańskiej cenzury – narodził się z mutacji popromiennej, a to, po Hiroszimie i Nagasaki, było tematem tabu.
Hit ostatnich miesięcy – holograficzna reklama z kotem zdającym się wyskakiwać z ekranu
Pobliski dworzec Shinjuku obsługuje do 3 mln pasażerów na dobę (światowy rekord) i posiada aż 200 wyjść (również prywatnych, wprost do biurowców). Następny przystanek, Shibuya, szczyci się z kolei najruchliwszym przejściem dla pieszych.
Chyba nigdzie indziej w świecie zwykłe przejście dla pieszych nie uchodzi za turystyczną atrakcję, z własnym tarasem widokowym w pobliskiej galerii handlowej
Obok stoi pomnik psa Hachiko, który codziennie witał swego pana wracającego pociągiem z pracy. Pewnego dnia pan nagle zmarł – a pies wciąż przychodził, aż do swej śmierci, karmiony przez rozpoznających go kolejarzy. Hachiko urósł do rangi symbolu bezgranicznej japońskiej lojalności, choć wyjątkiem nie jest – w Krakowie, pod samym Wawelem, mamy podobny pomnik psa Dżoka, z identyczną historią.
W tłumie znajdujemy specyficzne formy bezpośredniego marketingu…
…a czasem też ciekawe pojazdy.
Ogólnie klasyków jeździ mało: Japończycy auta szybko sprzedają i wysyłają za granicę (głównie do Rosji, Tajlandii, Birmy). To nieprawda, że starociami jeździć nie wolno albo że płaci się wyższy podatek, nie ma natomiast technicznej kultury ich naprawiania. Również dlatego, że takich napraw nie da się opisać jasnymi procedurami.
Tokijski pałac cesarza ogląda się tylko zza murów – to wciąż świętość, mimo że od 1945r. cesarz nie odbiera już boskiej czci i nie odgrywa żadnej roli politycznej.
Kompleks pałacowy Kokyo został poważnie zniszczony amerykańskimi nalotami. Odbudowano go w latach 60-tych.
Dużą część pałacowych ogrodów zajęły po wojnie biurowce. Największy obszar wykupiła firma Mitsubishi, która naonczas miała relatywnie najwięcej pieniędzy.
W jednym z nielicznych ocalałych gmachów przedwojennych urzędował generał McArthur, głównodowodzący amerykańskich wojsk okupacyjnych. Obecność amerykańskiej armii budziła do niedawna protesty Japończyków – które jednak dziwnym trafem ucichły w lutym 2022r.
Najwyższą budowlą miasta jest Tokyo Skytree – ukończona w 2012r. wieża telewizyjna mierząca 634 metry i zdolna ponoć wytrzymać wstrząsy o sile 8 stopni w skali Richtera.
Jeśli chodzi o świat tradycji, w Tokio widzieliśmy dwie świątynie dwóch głównych japońskich religii: szintoistyczną Meiji-jingū i buddyjską Sensō-ji.
Do obu wyznań przyznaje się po około 2/3 Japończyków. To nie jest sprzeczność: znane nam tzw. religie abrahamowe – chrześcijaństwo, judaizm i islam – są „zazdrosne”, tzn. zabraniają czczenia „cudzych bogów”, tymczasem Azjaci – podobnie jak starożytni poganie europejscy – nie znają I Przykazania Dekalogu i odwiedzają różne świątynie. W Japonii utarło się, że szintoizm patronuje „życiu” (narodzinom, ślubom, itp.), zaś buddyzm – sprawom wiecznym (przede wszystkim pogrzebom).
O szintoizmie pisałem już TUTAJ. To rdzennie japoński, starożytny kult politeistyczny z rozbudowaną mitologią, elementami szamanizmu i animizmu (np. uznający kamienie za siedziby opiekuńczych duchów kami – dlatego historycznie Japończycy rzadko budowali z kamienia, by nie „uwięzić” dobrego ducha). Shintō podkreśla poszanowanie harmonii świata i wywodzi cesarską dynastię od bogów, jednak – jak większość starożytnych politeizmów – nie wytworzyło rozwiniętego systemu etyczno-filozoficznego. Tę lukę wypełnił importowany buddyzm, który od ponad tysiąclecia stapia się z rodzimymi wierzeniami.
Szintoistyczna świątynia Meiji-jingū jest poświęcona cesarzowi Mutsushito (panowanie 1868-1912, pośmiertne imię Meiji – bo po śmierci japońskiego cesarza nie wymawia się jego doczesnego imienia, tylko wybraną przezeń nazwę okresu panowania). Przeniósł on stolicę do Tokio, obalił władzę szogunów i zmodernizował kraj na wzór zachodni, zapoczątkowując żywiołowy rozwój.
Świątynie shintō – zwane też chramami – najłatwiej rozpoznać po charakterystycznych bramach tori, oddzielających przestrzeń świętą od zewnętrznej (Japończycy przechodzą pod nimi przy filarze, nigdy środkiem). Każda tori jest unikatowa, choć można wyróżnić style chronologiczne i regionalne, jak w naszych kościołach. Tutaj, z uwagi na funkcję miejsca, na bramie widnieją cesarskie złote chryzantemy. Drogę od bramy do właściwej świątyni oświetlają stylowe latarnie.
Przed modlitwą szintoiści obmywają się wodą
W samym gmachu fotografować nie wolno, wejść może jednak każdy, również gaijin (obcy rasy nieżółtej, czyli najgorszy barbarzyńca). Japończycy – bo nie-Japończyk nie może zostać szintoistą – stają przed ołtarzem, wrzucają do skarbonki monetę, dwukrotnie klaszczą dłońmi i w ciszy przekazują bóstwom swą sprawę. Trwa to dosłownie sekundy, bo w kolejce czekają następni.
Może zauważyliście, ile w Meiji-jingū przestrzeni. Mimo że kompleks zbudowano w 1915r. w środku Tokio, znalazło się miejsce do posadzenia 70-hektarowego lasu. Są też spore parkingi.
Jedyna Mitsuoka, jaką widziałem
Więcej zdjęć zrobiliśmy w innych chramach – np. w niedalekiej Kamakurze
Sfotografowaliśmy między innymi ołtarz (nie pytajcie, czy legalnie)…
…i zbiór tzw. mikoshi, czyli lektyk do rytualnego przenoszenia duchów kami.
Do rytuałów szintoiści potrzebują sake (tak jak chrześcijanie mszalnego wina, a andyjscy szamani koki). Alkoholu dostarczają bezpłatnie producenci, w zamian za takie reklamy.
Brama tori na głównej ulicy Kamakury, przed typowo japońskim, wielokierunkowym przejściem dla pieszych (piesi mają osobną fazę świateł, wspólną dla wszystkich kierunków – nie trzeba więc czekać dwa razy)
I jeszcze piękny przykład języka Engrish – angielszczyzny w wykonaniu Japończyków (tutaj – zabawnie archaizowany)
Tu, w ramach dygresji, przykład nowocześniejszy, ze sklepu optyka
Świątynie buddyjskie nie mają bram tori, tylko bramy większe, z dwoma posągami strażników symbolizujących Początek i Koniec. Główną aleję też oświetlają latarnie, a wierni piszą prośby na kartkach lub małych deseczkach. Na miejscu działają mnisi – to ważne, bo szintoizm nie zna klasztorów ani zawodowej kasty kapłańskiej. Najistotniejsza jest jednak istota buddyzmu jako kompleksowego systemu filozoficznego, nauczającego moralności i osiągania szczęścia. To właśnie odróżnia rozwinięte religie (np. chrześcijaństwo, islam czy buddyzm) od pierwotnych wierzeń typu szintoizm, szamanizm czy mitologia grecka – które nie zajmują się etyką i również dlatego zostały z czasem wyparte.
Główna buddyjska świątynia Tokio nazywa się Sensō-ji i jest tradycyjnym miejscem żegnania starego roku (Japończykom buddyzm kojarzy się z wszelkim końcem).
Do Sensō-ji prowadzi aleja handlowo-gastronomiczna
Główna brama
Jest i pagoda, czyli charakterystyczny budynek mieszczący różne świętości (np. relikwie ważnych postaci). Pagody mają nieparzystą liczbę „pięter” (5, 7 lub 9), ale to piętra pozorne, bo podłoga jest jedna, na poziomie gruntu.
Brama ze strażnikami Początku i Końca świątyni w Hase, również pod Tokio
Na dziedzińcu siedzi 13-metrowy posąg medytującego Buddy – z brązu, ale fałszowanego żelazem, bo pochodzącego z przetopionych monet chińskich, które tamtejsi cesarze regularnie psuli (psucie pieniądza – czyli okradanie przez władzę całego społeczeństwa – występuje w każdej epoce i każdym kraju z każdego kręgu kulturowego).
Karteczki z prośbami
Zbiór świętych ksiąg na rodzaju kieratu – jego obracanie jest formą modlitwy
Kolejny medytujący Budda
Mini-świątynka w jaskini
Medytacji sprzyja kontakt z naturą
Podobnie jak u nas, na modlitwy wzywa dzwon
Kończąc tematy religijne dodam, że chrześcijańscy misjonarze nie znaleźli w Japonii posłuchu, bo kultura całkowicie oparta na hierarchizacji ludzi nie zaakceptowała idei równości wobec śmierci i Boga: równoczesny sąd nad cesarzem i parobkiem, przed tą samą instancją, według tych samych przykazań – to dla Azjatów bluźnierstwo. Zaiste, demokracja i egalitaryzm naszej cywilizacji są czymś głębszym i bardziej wyjątkowym niż nieraz myślimy.
***
Po okolicy jeździliśmy lokalnymi pociągami. Które – nie uwierzycie – niewiele różnią się od pociągów polskich.
Wszyscy kojarzą superszybkie Shinkanseny, które prawie całkiem wyparły krajowe połączenia lotnicze, ale trasy lokalne obsługuje sprzęt czasem 50-letni. To czysty pragmatyzm – jeśli działa, niech jeździ. To jak – mamy się czego wstydzić?
Wagon zatrzymuje się z centymetrową dokładnością. Wsiadający czekają w oznaczonych kolejkach, zostawiając pośrodku miejsce dla wysiadających (ten schemat łamią czasami wyłącznie gaijin). Żółta linia wzdłuż torów to granica bezpieczeństwa, a prostopadła, z rowkami, służy niewidomym jako prowadnica białej laski.
Ten patent jest wszechobecny również na chodnikach, a nawet w centrach handlowych
Mitycznych pracowników dopychających pasażerów kolanem nie widzieliśmy nigdzie, nawet o 8:00 na stacji Shinjuku. Być może kiedyś działali, ale dziś, po 30 latach marazmu, Japonia bardzo zwolniła tempo.
Na ekranie można zrozumieć tylko numery stacji, więc lepiej je znać. Poza tym nieprawda, że wszystkie japońskie pociągi jeżdżą punktualnie: ekspresy Shinkansen owszem, ale te lokalne – najróżniej, zupełnie jak u nas. Tak że znów bez kompleksów.
Numery znajdziemy na kolejowej mapie aglomeracji
Ekspresy Shinkansen wyglądają lepiej – czasem znajdziemy nawet tablice informacyjne po angielsku
Tu wyznaczone kolejki prowadzą do automatycznych bramek. Porządek imponuje, ale każdy kij ma dwa końce – bo gdy linii i strzałek zabraknie, Japończyk naprawdę może nie zdołać wsiąść do pociągu (zwłaszcza że postój trwa dosłownie sekundy, więc trzeba się orientować).
Shinkanseny osiągają do 320 km/h, ale na większości tras nie przekraczają 260 (w górach nawet 130). Spóźnień faktycznie nie notują – chyba że ktoś skoczy na tory, co niestety się zdarza.
O problemie samobójstw w Japonii pisze się dużo (zwykle w kontekście „patologii cywilizacyjnych”, mimo że w tym tragicznym rankingu prowadzą kraje afrykańskie i poradzieckie, a Japonia zajmuje dopiero 49 miejsce). Władze próbują przeciwdziałać obciążając rodziny samobójców gigantycznymi kosztami akcji i spóźnień – co bywa skuteczne, bo u Japończyków zakaz kłopotania bliźnich bywa silniejszy od najgłębszej depresji (oczywiście nie zawsze).
***
Z Tokio pojechaliśmy pod Fuji – najwyższą górę Japonii (3.776 m n.p.m.). To czynny wulkan, czczony przez szintoistów i popularny wśród turystów (wspinaczka nie jest trudna, ale długa i męcząca, również przez niedobór tlenu).
Według rozpowszechnionego poglądu Japończycy zwą szczyt „panem Fuji” (Fuji-san). To nieporozumienie: znak kanji oznaczający „górę” można czytać po japońsku (-yama) lub chińsku (-shan). Stąd alternatywne nazwy, bez związku z honoryfikatywnym przyrostkiem –san (Japończycy często czytają kanji po chińsku – to brzmi bardziej uczenie, jak dla nas słowa łacińskie, np. „kreowanie” zamiast „tworzenia”, albo „wizualny” zamiast „wzrokowy”).
Samochody wjeżdżają na 2.305 metrów, skąd rozpościera się wspaniała panorama. Tzn. teoretycznie, bo my trafiliśmy na niskie chmury, więc widzieliśmy – o, tyle…
Z pobliskiej doliny Ōwaku-dani widok był odrobinę lepszy
Ciepły i dymiący grunt zalatuje siarką
Można kupić jajka gotowane na twardo „geotermalnie”, przez zagrzebanie w wulkanicznej glebie. Skorupka od tego czernieje, ale kolor i smak zawartości pozostaje zwyczajny. Te jajka, według legendy, przedłużają życie o siedem lat 😉
Tak mogłoby to wyglądać. Ale trudno, nie można mieć wszystkiego.
***
W Japonii, poza tokijskimi drapaczami chmur i zrobotyzowanymi fabrykami, istnieje też wieś.
Kraj jest ciasny, bo jego większość pokrywają niestabilne geologicznie wzgórza, niemożliwe do zagospodarowania
Ogromnie utrudnia to rolnictwo. Maleńkie poletka, wciskane gdzie popadnie, mają niską wydajność. Przeciętne gospodarstwo ma tylko 3,1 hektara (w Polsce ponad 11). Czy mówiłem już, że nie powinniśmy czuć kompleksów?
Pola ryżowe z Fuji w tle
W sklepie japoński ryż kosztuje aż ponad 3$/kg, a import oclony jest stawką sięgającą 800% (z przyczyn kulturowych rząd chce utrzymać krajową uprawę – fajnie, ale przez to 125 mln ludzi przepłaca kilkaset procent za podstawowe wyżywienie). Ceny dodatkowo pompuje napływ turystów, dochodzący ostatnio do 30 mln osób rocznie – ryżu zaczyna więc brakować, bo krajowa podaż już się nie zwiększy, a import jest sztucznie blokowany.
W pejzażu wiejskim dominuje ciasnota
Większe podwórka to rzadkość
Ktoś koneseruje małe ciężarówki
FamilyMart (oraz SevenEleven) to japońskie Żabki
Również na wsi popularne są kei-cars (łatwo rozpoznawalne po żółtych tablicach rejestracyjnych). Uwagę zwracają prymitywne instalacje elektryczne.
Takie podobno łatwiej naprawiać po trzęsieniach ziemi, ale… to znów leczy nasze kompleksy 🙂
Autostrady, jak to w górach, są wąskie i kręte, dlatego podróżuje się powoli: na płaskim odcinku Narita-Tokio widziałem dynamiczne limity do 120 km/h, w górzystym interiorze zazwyczaj 80 lub 100. Kierowcy jeżdżą 10-20 szybciej, bo policja prawie nie ściga mniejszych przekroczeń, a fotoradary reagują dopiero na +29 km/h poza autostradami i aż +39 km/h na nich (z mocy prawa – bo dopiero tyle stanowi przestępstwo, a japońskiemu państwu wolno fotografować tylko obywateli podejrzanych o przestępstwo).
W takich warunkach legalna 80-tka (plus ewentualne 20) nie jest wielką nadgorliwością
Luźniejsze odcinki zdarzają się rzadko
Gdzieniegdzie widać pozostałości japońskiej potęgi przemysłowej, w większości już przeniesionej na azjatycki kontynent…
…a przy wielkich zakładach i centrach handlowych również wielkie parkingi – bo innego wyjścia nie ma.
Miasto to inny świat, ale i tu istnieją autostrady
Korek na wyjeździe z Tokio
Przyjechała pomoc drogowa – czyżby wypadek?
Nie – ktoś tylko złapał gumę. W Japonii nie ma, że sami sobie zmienimy koło: musi być procedura i akcja ratunkowa z płonącymi racami. Jeszcze gorzej przy kolizji: nawet najdrobniejsza stłuczka wymaga przyjazdu policji i agenta ubezpieczeniowego, co trwa nieraz wiele godzin. Mimo wyjątkowej uczciwości ludzi na wszystko trzeba wystawić urzędowy papier.
***
Zorganizowane wycieczki korzystają z międzynarodowych hoteli, ale jeden raz, w Atami niedaleko Fuji, spaliśmy w tradycyjnej japońskiej gospodzie, tzw. ryokanie. Niektóre ryokany działają nieprzerwanie od VIII wieku!! Nasz akurat nie, ale wszystkie warunki spełniał.
Japończycy korzystają z ryokanów, by uciec od codziennej gonitwy do narodowych tradycji. Na wejściu przebierają się w yukatę – nieformalny domowy strój unisex, przypominający szlafrok. Chodzą tak na posiłki, do tradycyjnych łaźni o-furo, a nawet śpią jak w piżamie. Wypożyczenie yukaty jest w cenie pokoju, więc skorzystaliśmy.
Pokoje japońskim zwyczajem wykłada się matami ze słomy ryżowej i trawy igusa, zwanymi tatami. Tatami, o standardowych wymiarach 0,9 x 1,8 metra (niezmiennych od ponad tysiąca lat), służą jako oficjalna jednostka powierzchni pomieszczeń – dlatego każda ściana w kraju mierzy wielokrotność 90 cm. Po tatami chodzi się wyłącznie w pantoflach, czekających na gości przy progu – wchodzenie w butach to wielkie faux-pas.
W pokojach stoją niskie stoliki do picia herbaty i poduszki zamiast krzeseł. Drzwi nie otwierają się, a przesuwają.
Szyby zastępuje papier ryżowy – choć dziś to już tylko stylowy dodatek, uzupełniający nowoczesne okna. Szkła kiedyś nie było, a trzeba wiedzieć, że ogrzewania wnętrz do dziś w Japonii prawie nie znają (poza mroźną wyspą Hokkaido i hotelami dla obcokrajowców, gdzie używa się przenośnych grzejników). Wprawdzie w większości kraju temperatury rzadko spadają poniżej +5ºC, ale i to jest mało przyjemne.
Posłania rozkłada się wprost na tatami
Tradycyjna kolacja kaiseki – złożona z wielu malutkich dań i konsumowana w yukatach. Do japońskiej kuchni jeszcze oczywiście wrócę.
Japońskie spłuczki toaletowe na wodę po myciu rąk to jedna z internetowych legend, którą udało się potwierdzić – choć tylko w tym jednym miejscu
Jeśli mowa o toaletach: WSZYSTKIE, jakie odwiedzaliśmy – publiczne czy hotelowe – miały podgrzewane deski i zaawansowany panel sterowania (rzadko opisany po angielsku). Przycisk Privacy włącza głośny dźwięk płynącej wody, zagłuszający wszelkie odgłosy.
W większych przybytkach publicznych tablica pokazuje wyposażenie i zajętość każdej kabiny. Są też czerwone strzałki dla zagubionych. Bez procedury ani rusz!!
***
Kolejnym przystankiem było Kyoto – dawna stolica, poniekąd odpowiednik Krakowa: miasto historyczne, niezniszczone wojną i mocno konserwatywne. Nie ma tam drapaczy chmur ani korporacji (z wyjątkiem siedziby Nintendo), jest za to dużo tradycyjnego rzemiosła, dawne pałace cesarza i szogunów, wiele ważnych świątyń i zabytkowa dzielnica Gion, będąca matecznikiem gejsz.
Na ulicach pełno pań w tradycyjnych kimonach (widok rzadki w innych rejonach)…
Kimono ma też wersję męską – mniej ozdobną, choć bez osobnej nazwy
Z wypożyczalni kimon często korzystają turyści. Pani ze zdjęcia zdejmuje buty, bo wchodzi na maty tatami.
Zwiedzanie regionu Kyoto zaczęliśmy od miasteczka Nara: pierwszej stałej stolicy Japonii, z lat 710–740 i 745–784. Coś jak nasze Gniezno, tyle że zachowane kompletniej.
W centrum spacerują setki jeleni (według legendy bóg Takemikazuchi przybył tu na jeleniu, dlatego aż do epoki Meiji krzywdzenie jelenia karano śmiercią). Z czasem zwierzaki nauczyły się „po japońsku” kłaniać ludziom, żebrząc o jedzenie. Najczęściej czekają przy restauracjach i straganach sprzedających ciasteczka ryżowe. Turyści to uwielbiają, ale trzeba uważać, bo to wciąż dzikie zwierzęta – rogate i czasem nieobliczalne.
Chram Kasuga-taisha postawił potężny ród Fujiwara, który dzięki intrygom i strategicznym ożenkom przez kilkaset lat dominował na dworze cesarskim i faktycznie rządził Japonią. Żelazne punkty już kojarzycie: bramę tori, aleję z setkami kamiennych latarni (szczególnie znany punkt tego miejsca), źródło do rytualnych obmyć, beczki sake.
Buddyjska świątynia Tōdai-ji jest największym drewnianym budynkiem świata: mierzy 57 x 48 x 50 m, a kiedyś obok stały jeszcze dwie siedmiopiętrowe pagody wysokości 100 m (również drewniane). Kompleks pochodzi z VIII wieku, jego obecny kształt – w większości z XVI.
Brama ze Strażnikami Początku i Końca
Główny gmach z 15-metrowym, brązowym posągiem Wielkiego Buddy
Szintoiści przed modlitwą wrzucają monetę, buddyści palą ofiarne kadzidła (głównie sproszkowane drewno sandałowe). Tak, to często ci sami ludzie – jak wiemy, w niczym to nie przeszkadza.
W samym Kyoto najpiękniejszą budowlą jest tzw. Złoty Pawilon – XIV-wieczna pagoda zbudowana dla relikwii Buddy. Oryginał przetrwał dziejowe burze, lecz w 1950r. został podpalony przez chorego psychicznie kandydata na mnicha. Gmach odbudowano po pięciu latach.
Złoty Pawilon stoi w ogrodzie typu japońskiego – wyglądającym naturalnie, ale w istocie zaaranżowanym w najdrobniejszym szczególe. Tu żaden kamyk nie leży przypadkowo, a każda gałązka jest regularnie przycinana. Co kilka kroków podziwia się zupełnie inny widok.
Pokażę jeszcze jedną świątynię Kyoto, Kiyomizu-dera – założoną w VIII wieku, ale wielokrotnie przebudowywaną i rekonstruowaną
Kolejny punkt to zamek Nijō – zbudowany przez ród Tokugawa, piastujący funkcję szoguna w latach 1603–1867. Tokugawowie faktycznie rządzili Japonią aż do zniesienia szogunatu w ramach reform cesarza Mutsushito (Meiji).
Japońskie zamki wyglądają inaczej niż nasze: są niższe i w dużej części drewniane (prócz dolnych partii murów, wygładzonych i lekko pochylonych dla utrudnienia wspinaczki). Jednak podstawowe, instynktowne zasady fortyfikowania – jak budowanie na wzgórzach czy otaczanie fosą – obowiązują i tu.
Wejście do pałacu niższego, używanego w czasach pokoju
Wnętrza raczej skromne, jak na siedzibę władcy. Głównym materiałem pozostaje drewno, w oknach papier ryżowy (już bez szyb izolujących od zimna, choć bardziej dokuczliwy jest brak klimatyzacji). Ważną funkcję pełni „słowicza podłoga” – celowo złożona ze skrzypiących desek, by utrudnić działanie spiskowcom i skrytobójcom.
Scenka z samurajami kłaniającymi się szogunowi na matach tatami. Wyposażenie i wzornictwo pozostaje proste.
W centrum warowni stoi mocniejszy zamek wewnętrzny, na wypadek dłuższego oblężenia
Jednak nawet tu nie zabrakło miejsca na piękne ogrody spacerowo-medytacyjne
Innego rodzaju atrakcją Kyoto jest rozrywkowa dzielnica Gion. Ale to nie to, co myślicie: Kyoto jest miastem kultury i tradycji, więc w Gion znajdziemy tradycyjną, drewnianą architekturę, tradycyjny teatr, tradycyjne restauracje i herbaciarnie, a przede wszystkim tzw. okiye, czyli domy gejsz.
Wśród gaijin pokutuje czasem herezja utożsamiająca gejsze z prostytutkami. To pokłosie lat powojennych, kiedy znudzeni amerykańscy żołnierze masowo korzystali z płatnej miłości, chętnie wybierając panie przebrane za gejsze, jako egzotyczną ciekawostkę. W rzeczywistości zawód gejszy jest bardzo prestiżowy (kiedyś stereotypowym marzeniem każdego japońskiego urzędnika było „zostać ministrem i poślubić gejszę”), a polega na zabawianiu klientów śpiewem, grą na tradycyjnych instrumentach, recytowaniem poezji i konwersacją na wysokim poziomie. Przygotowanie zawodowe obejmuje perfekcyjną znajomość japońskiej etykiety, kultury wyższej oraz mistrzostwo w cha-do – tradycyjnym ceremoniale parzenia herbaty. Właśnie w herbaciarniach, zwanych ochaya, gejsze spotykają się z klientami.
Czy zawierają przy tym bliższe znajomości? Owszem, zdarza się: taki wybranek nazywa się patronem gejszy i tradycyjnie powinien otrzymać… odcięty fragment jej małego palca – by inni klienci wiedzieli, że ta jest już zajęta (krążą wprawdzie makabryczne plotki o gejszach dogadujących się z grabarzami, by złapać kilku patronów, ale my tutaj plotek nie rozsiewamy).
W czasie wojny Kyoto uniknęło bombardowań, ponieważ… było jednym z potencjalnych celów bomby atomowej (obok miast Kokura, Hiroszima i Nagasaki). Amerykanie chcieli je zachować nietknięte, by lepiej zbadać skutki wybuchu. Gdy jednak nadszedł czas, prezydent Roosevelt zabronił niszczenia Kyoto z powodu wartości historyczno-kulturowej, więc stare dzielnice – np. Gion – zachowały kilkusetletnią zabudowę drewnianą.
WTEM !!
To właśnie dwie gejsze: młoda adeptka zwana w dialekcie Kyoto maiko (na różowo) i seniorka geiko (na złoto), prawdopodobnie udające się popołudniem do herbaciarni, czyli po prostu do pracy (po wielogodzinnym przygotowaniu fryzury, makijażu i stroju). Wbrew pozorom widok to nieczęsty, nawet w Gion, bo gejsze unikają oczu gawiedzi i wolą wsiadać do taksówek w bocznych, prywatnych przejściach.
To właśnie owe taksówki: czerwona Toyota Comfort i nowsza, czarna Toyota JPN Taxi. Te dwa modele tworzą na oko 99% japońskiego parku taksówkowego. Wrócę do nich w drugiej części wpisu.
My też zaliczyliśmy ceremonię parzenia sproszkowanej zielonej herbaty matcha. Bez gejsz, za to z Mistrzynią, której szkolenie trwa aż cztery lata!!
W cztery lata można ukończyć ze dwa kierunki studiów. ale japońskie cha-do („droga herbaty” – czyli sztuka, sposób postępowania) to nie przelewki: samo prawidłowe składanie czerwonej serwetki oglądaliśmy z pięć razy, a i tak nie umieliśmy go powtórzyć. Trudno, urodziliśmy się gaijin i gaijin pozostaniemy…
C.D.N.
Wszystkie wykorzystane fotografie są pracami własnymi lub mojej żony
Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)
Świetna relacja, nie mogę się doczekać kolejnej części!
Mała errata – gry hazardowe popularne w Azji to pachinko, nie pachinco 😉
Faktycznie Japończycy są raczej niebiegli w języku Szekspira: na „mapce” w toalecie, gdzie kolorowe diody wskazują zajęte lub wolne toalety jest angielski napis „hand drier” zamiast „hand dryer” – błąd bardzo rzucający się w oczy, dziw, że nikt go nie skorygował -we Włoszech wiedziałem na mapkach skreślone i poprawione markerem przez jakichś poirytowanych angielskich purystów językowych nieprawidłowo napisane angielskie słowa, natomiast w Japonii jak widać słowo „drier” pozostało na mapce nie niepokojone przez nikogo.
A swoją drogą, to dlaczego wolna toaleta jest zaznaczona niebieskim kolorem a nie zielonym? Niebieską lampkę bym zrozumiał raczej, że toaleta jest w trakcie mycia bądź sprzątania.
A reportaż znakomity. Czekam niecierpliwie na drugą, zapewne bardziej motoryzacyjną część relacji.
Z tym niebieskim to w ogóle ciekawa sprawa. W języku potocznym zielone światło to 'ao(i) shingo’ czyli niebieskie światło. Czasem używają naprzemiennie zielonego i niebieskiego, na przykład roboty drogowe będą miały niebieskie światło i czerwone dla ruchu wahadłowego. To też się bierze podobno stąd, że kiedyś w japońskim używano terminu 'aoi’ na kolor zielony – i tak jakoś się pomieszało.
O tej kwestii pisałem w artykule o Lancii Gammie. Ludzie najpierw zaczęli szczegółowo nazywać kolory ciepłe, bo od tego zależał ich byt i przetrwanie (mięso, krew, owoce, kwiaty mają kolory ciepłe). Kolory zimne były tylko tłem (niebo, trawa, liście, woda). W epoce Homera słowo „niebieski” prawdopodobnie nie istniało, bo w jego poematach nie pada ani razu, a rozbudowane opisy zawierają określenia typu „morze koloru wina” (widział ktoś kiedyś coś takiego…?). Jak widać, język japoński potwierdza tę tezę.
Daikoku PA będzie? 😉
Zazdroszczę wycieczki!
Na wycieczkach z biur nie ma takich atrakcji 🙁
Nie wiem jak to mierzyć, wysokością czy kubaturą, ale wydaje się, że są dzisiaj na świecie większe drewniane budynki niż ten wymieniony w artykule. Może chodziło o jakąś cezurę czasową. Księga rekordów Guinnessa mówi o Woolloomooloo Bay Wharf w Sydney z 1912 roku:
https://www.guinnessworldrecords.com/world-records/69363-largest-wooden-building
Bardzo prawdopodobne, bo na takich wycieczkach często podają lokalne rekordy, które po sprawdzeniu okazują się niekoniecznie rekordowe 🙂
Od siebie dodam, ze w rankingu CIA Factbook za rok 2023 Polska już tylko nieznacznie ustepuje Japonii pod względem dochodu per capita wg siły nabywczej. To byłodla mnie duże zaskoczenie, bo Japonia zawsze wydawała mi się gospodarczo odległa od Polski.
Więcej na ten temat będzie w drugiej części. Naprawdę szokujące rzeczy.
Też gdzieś o tym czytałem, ale to chyba wynika z tego, że wprawdzie więcej zarabiają, ale jest też drożej (te 10.000 USD za m2).
Spoiler alert: już nie zarabiają więcej, a i ceny są naprawdę polskie (na niektóre rzeczy – bo nieruchomości faktycznie sąkosmicznie drogie). Będą szczegóły w kolejnej części.
Tak tylko tu dodam, że jeżeli komuś się wydaje, że to dużo, w Paryżu (dzielnica XVIII) przekraczają 12 tys., ale Euro. W dzielnicy VI potrafią osiągać 15 tys. Euro, ale rekordowe (np. quai d’Orléans) dobijają 40 tys. Euro. Nie, żebym szukał mieszkania w tym mieście, po prostu ostatnio o tym czytałem.
To oczywiście prawda, że Tokio nie jest jedynym drogim miastem świata. W centrum Paryża ceny nabija snobizm, podobnie jak np. w Beverly Hills (zaraz obok może być wielokrotnie taniej, ale adres nieprestiżowy). W Monaco to kwestia raju podatkowego, który do niepłacenia podatków wymaga udowodnieblnia przebywania w księstwie przez 6 miesięcy. W Tokio z kolei to raczej pragmatyzm, bo blisko do pracy.
Bardzo mnie zastanawia, że niedawna rewolucja w kwestii pracy zdalnej nie zbiła cen mieszkań. W moim korpozespole około połowy składu wyprowadziło się np do Częstochowy, Żywca, Nowego Sącza – oni latami wynajmowali mieszkania w Krakowie, a teraz wyjechali. Tymczasem najem wręcz podrożał. Oczywiście przyjechało później sporo Ukraińców, ale to zjawisko lokalne, a praca zdalna jest poeszechna w większości metropolii.
Myślę, że mogę częściowo wytłumaczyć sytuację tutaj, w Krakowie, pewnie podobna jest i w innych, większych miastach w Polsce. Otóż niedawno kupiłem mieszkanie pod wynajem; jako inwestycję, bo tutaj najemca spłaca kredyt tak po prawdzie. Popyt jest nie-wia-ry-god-ny, byłem w szoku. Blisko trzydziestu chętnych w niecałe dwa dni. Przed wojną, covidem i rozkwitem Airbnb / Booking itp. platform, chętnych było kilku; pięciu, sześciu (w obu przypadkach mowa o średniej, rynkowej stawce).
Pierwsza przyczyna to mnóstwo imigrantów – średnio co trzecia osoba chętna, albo i więcej to przyjezdny.
Druga: platformy typu Airbnb wykosiły dużo mieszkań. Przychód większy, ryzyko w sumie nawet mniejsze niż przy wynajmie długoterminowym. Dawniej wymagało to własnej działalności gospodarczej (przerabiałem to na własnej skórze), obecnie można nawet podpisać umowę z firmą, która wszystkim zarządza. Prowizja obecnie to +/- 20% przychodu. Jeszcze kilka lat temu wynosiła 30 – 40% i się to nie opłacało.
Trzecia: mieszkania podrożały. Bardziej niż to wynika z samej inflacji. Wystarczy, że pensje wzrosły, powiedzmy, dwukrotnie w ciągu dekady, a ceny mieszkań 2,2 – krotnie (nieco inna proporcja, ale mniejsza o szczegóły). I mamy różnicę kilkuset tysięcy. A to oznacza, że ciężej o kredyt, czyli dłużej trzeba wynajmować, zanim się kupi coś swojego. Nie wiem jak np. w Krakowie, można kupić rodzinne mieszkanie przed trzydziestką, o ile nie wykonuje się świetnie opłacanego zawodu (może dentysta, może gdzieś w IT, ale i tu i tu przez pierwszych kilka lat ciężko aż tyle zarobić).
A pracę zdalną wykonuje relatywnie mało osób (ok. 7% w 2023, obecnie pewnie mniej). Mało tego – w wielu korporacjach następuje powrót do pracy stacjonarnej; od kilku znajomych słyszałem, że tak się dzieje. Wiele firm oczekuje trzech, czasem czterech dni w biurze. Przy jednym tygodniowo jeszcze można dojeżdżać. Ale przy trzech? 50 czy 100 kilometrów? To już mocno uciążliwe moim zdaniem.
Spojrzałem z ciekawości, ale to bardzo dziwna metryka. Od siebie powiem że nie ma przełożenia w rzeczywistości.
Już szybciej bym powiedział że Purchasing Power Index ma sens, ale tu Polska już słabo wypada (Japonia ponad 99 punktów, Polska nieco ponad 66). Realnie w Japonii ludzie mają dość niskie podatki, VATu nie ma (podatek od zakupów jest około 10%, więc dobra są znacznie tańsze).
Koszt robocizny wcale nie jest wysoki, z ubezpieczeniem publicznym masz nawet dentystę za darmo. Samochody nowe można kupić po podatkach za mniej niż 40 000 PLN. Mieszkania bywają drogie, ale powiedzmy sobie szczerze – w tym regionie i tak są relatywnie tanie (bo są fatalną inwestycją z perspektywy zachodniej).
Ogólnie bym powiedział że ten factbook może ma jakąś wartość z perspektywy makroekonomicznej, ale z perspektywy osoby mieszkającej w danym kraju polecam numbeo.
Świetny przekrojowy artykuł – z niecierpliwością czekam na drugą część. Czytając o zwyczajach Japończyków pomyślałem sobie, że to wymarzony kraj dla introwertyków i osób z szeroko pojętym tzw. zespołem Aspergera – to co dla ludzi tzw. „neurotypowych” jest odstępstwem od normy, u nich zdaje się być standardem – ciekawe pole do badań nie tylko dla socjologów, ale także psychologów.
Im więcej jeżdżę po świecie, tym bardziej widzę, że jako Polacy nie mamy się czego wstydzić. Może być lepiej/gorzej, najczęściej po prostu inaczej, ale na pewno nie jest to powodem do wstydu i kompleksów. Potrzebujemy tylko trochę większej rozpoznawalności na świecie, w krajach gdzie są pieniądze i know-how.
A większość klasyków z Japonii, to mam wrażenie jest już u nas. W Rosji i krajach postsowieckich spotyka się masę starszych samochodów japońskich, z kierownicą po prawej, które zabytkami jeszcze nie są i mają małe szanse aby dotrwać do tego momentu.
Dużo wozów JDM sprowadzali do Rosji przez Władywostok, Japończycy sprzedawali je tam, a Rosjanie chętnie je brali bo blisko, w porównaniu z europejską częścią ich kraju. Niektóre były używane później jako dawcy podwozia i bebechów do pobied czy innych wołg. Oczywiście po roku 2022 to się zmieniło z wiadomych względów. 😉
U nas też coraz częściej się widuje wozy japońskie z kierownicą po prawej stronie (czasem już po przeróbce na ruch prawostronny), chociaż nadal to jest typowa ciekawostka; więcej jest już aut sprowadzonych z Wielkiej Brytanii i nieprzerobionych. No i niezłym powodzeniem – nie tylko u nas – cieszą się starsze europejskie wozy, które importowano do Japonii i mają znikomy przebieg.
Bodaj Złomnik powiedział, że w Polsce znajdzie się każdy samochód. Oczywiście to nieprawda, ale wiadomo o co mu chodziło. Natomiast na rynek japoński powstało mnóstwo, fantastycznych samochodów, z których mógłbym mieć dziesiątki, gdyby nie kierownica po niewłaściwej stronie i brak części. Niektóre były „tylko” nietypowymi wersjami znanych u nas modeli. Ale za to jakimi! (ot, przykładowo, Auris w wersji 3.5 V6 o mocy 276 KM pod nazwą Blade Master G).
Obawiam się, że jednak u nas jest garstka takich pojazdów. Raz, że kiepsko jeździć autem RHD, a dwa, że części nie ma tu wcale.
Przy okazji: Szczepan pisał powyżej o względnie nowym taborze samochodowym w Japonii. Ja spotkałem się jeszcze z jednym wytłumaczeniem tego zjawiska: bardzo rygorystyczne przeglądy sprawiają, że nie opłaca się trzymać starszych aut, bo to kosztowne – części są średnio dostępne, a wymieniać trzeba sporo rzeczy, na które nikt nie przymknie oczu.
no to przecież jak bardzo chcesz, to możesz sobie takiego Aurisa 3.5 V6 kupić i przełożyć zespół napędowy do zwykłego, lub przekładkę ze zwykłego do tamtego, wszystko jest do zrobienia jak się bardzo chce (i w tym wypadku pewnie ma sporo pieniędzy choćby na sam transport tego aurisa), ale zawsze się można dogadać z którąś z wielu firm sprowadzających Japońskie traktorki żeby np oberżnięty przód z takiego Aurisa dorzucili do kontenera jak będą mieli miejsce i już sporo taniej wyjdzie, szczególnie jak się jeszcze kupi tam tego Aurisa rozbitego (najlepiej w tył)
tylko jaki to sens gdy taki Auris to coś zupełnie nieciekawego
Właśnie, dokładnie tak jak piszesz: jaki to ma sens w przypadku auta mało ciekawego? Gdyby po prostu można było kupić taki egzemplarz, bez całej, dość kosztownej, zabawy, to jasne. A tak, to nie ma to ekonomicznego sensu. Poza tym nie każde auto można łatwo „przełożyć”. Pół biedy taki Auris, bo on miał wersję europejską. Przy czym wątpię, żeby tylko silnik był inny. Na pewno hamulce, pewnie coś w zawieszeniu, pewnie wydech i kto wie co jeszcze.
Ale jakiś Nissan Stagea, czy Toyota Chaser? One miały swoje, własne wnętrza, trzeba by rzeźbić potężnie coś od innych modeli.
Mało tego: lata temu interesowałem się Suprą mk IV. Wówczas one zaczynały drożeć, ale jeszcze były w zasięgu finansowym szarego człowieka. Okazuje się że, tak pisali spece na forach, ona miała asymetryczną ścianę grodziową i de facto przekładanie było bliskie niemożliwości. Koszt byłby większy niż w przypadku zakupu LHD, która to wersja przynajmniej istniała.
Takie przekładki w przypadku japończyków nie są tak proste jak w przypadku europejskich samochodów, gdzie części są zazwyczaj maksymalnie zunifikowane. Na przykładzie Toyoty mogę powiedzieć, że istnieje mnóstwo drobnych, subtelnych różnic pomiędzy poszczególnymi wersjami i nawet pierdoły typu spinki czy uchwyty potrafią być produkowane w wielu wariantach w zależności od silnika. Jest w tym oczywiście porządek, ale czasami można się naciąć. Bardzo wątpię, że Auris V6 ma dużo elementów wspólnych ze standardowym europejskim modelem.
wow! tej wycieczki to na prawdę zazdroszczę!
Taki bezpośredni marketing w wykonaniu ślicznych i tak fajnie ubranych dziewczyn to ja rozumiem 🙂
Tubylec uczący się Polskiego i śpiewający „Szła dzieweczka” to już w ogóle coś niesamowitego 🙂
i teraz już wiem, że Takumi nie miał takiego nazwiska przypadkiem 🙂
skoro uśmiech nie oznacza życzliwości, i ukłonić się dziewczynie też nie można, to jak taką życzliwość okazać dziewczynie tam?
a jak bym wiedział, że się wybieracie do Japonii to bym poprosił o mały prezent…. w postaci wałka sprzęgłowego do Yanmara 226, bo pewnie tam w każdej „Agromie” leży 😉 a z mojego „ktoś się nie bał i za…” i teraz będę go musiał jakoś zrobić… z półośki jakiejś może…
Wszystko bym chętnie załatwił, ale na zorganizowanej wycieczce nie ma swobody poruszania – najwyżej na posiłek albo zdjęcia dają czasem chwilę w jakimś turystycznym miejscu, ale tam takich sklepów nie bywa 🙁 zresztą dogadać się z Japończykami w takiej sprawie to też byłoby wyzwanie, ale gorszy po prostu brak możliwości podjechania w takie miejsce.
nie no żartuję 🙂 nie zawracał bym gitary i tak 🙂
Od siebie poleciłbym kilka vlogów dotyczących Japonii (Tev ici Japon, Louis San, Ichiban Japan, Oji Sam), prowadzonych przez ludzi żyjących w tym kraju. Tam widać więcej szczegółów, także trochę odmiennych…
Np. w ani jednym reportażu nie widziałem, żeby ktoś podawał pieniądze oboma rękoma. Wizytówka – to co innego.
Gaijin to określenie obraźliwe. Jak bardzo? Wszystko zależy od kontekstu, ale generalnie w oficjalnych kanałach się go nie używa, co innego gaikokujin. Gaijin można spokojnie porównać do „czarnucha” (albo bardziej do „białasa”) – kaliber potrafi być ten sam, ale nie w każdej sytuacji. (aspekt obraźliwy przewija się w świetnej książce J.Adelsteina: „Zemsta Yakuzy. Mroczne kulisy japońskiego półświadka” – polecam przy okazji).
9 mln pustych domów to także efekt wyludnienia i starzenia się społeczeństwa. Liczba ludności w szczytowym roku 2009 wynosiła blisko 129,200 tys. Obecnie wynosi ok. 123,750. Spadek o blisko 5,5 mln w ciągu ponad dekady robi swoje.
O dopychaniu kolanem pasażerów cały reportaż kiedyś oglądałem. To wygląda trochę tak jak z inną ciekawostką z Japonii: na emeryturze wielu Japończyków pracuje. Pracuje, ponieważ z emerytury zazwyczaj ciężko wyżyć (nie tylko dlatego, ale to dłuższy temat). Zdarzają się więc przypadki, kiedy to seniorzy dokonują przestępstw aby trafić do więzienia, gdzie mogą, w przeciwieństwie do świata za murami, normalnie jeść i spać. Ale, ale, ale – liczba osób w wieku emerytalnym przekracza 38 mln w tym kraju. Czy więc circa 3800 (dokładnej liczby nie pamiętam) emerytów uciekających się do tak radykalnych środków to dużo? A skąd. Ale to medialny temat, sprzedaje się. Tak samo zdarzały się przypadki dopychania ludzi w metrze. Kiedyś. Sporadycznie. Tak samo jak istnieją automaty z używaną bielizną. W całym kraju ponoć, podkreślam ponoć, KILKA sztuk. To jest margines marginesu.
„gejsze unikają oczu gawiedzi i wolą wsiadać do taksówek”. O, tutaj mamy więcej informacji: https://www.youtube.com/watch?v=oSKJ25cjRO8&ab_channel=IchibanJapan – bardzo polecam! Unikają, między innymi dlatego, że ludzie bez pytania robią im zdjęcia i często nagabują, autor wyjaśnia w tym filmie dlaczego tak nie wypada robić (bez urazy) 😉
„autentycznych zabytków jest mało”, ekhm, tu tylko część: https://jipangu.fr/@ichiban-japan . Nie brakuje ich, ale faktycznie – jeżeli chodzi o odsetek zniszczonych przez tsunami, wojnę czy, bardzo często, pożary to tak; większość przepadła. Pamiętajmy, że jednak jest to olbrzymi kraj (Okinawę od Hokkaido dzieli circa 3200 km), więc zabytków nie brakuje, tylko nie sposób zwiedzić choćby ułamka z nich podczas jednej podróży. Osobiście najchętniej zobaczyłbym jedną z trzech wiosek XI-wiecznych: Ogimachi, Ainokurę, albo Suganumę. Może kiedyś.
„Swoje lokale mają też panie” – to lokal dla tzw. „hostów”. Są też analogiczne dla „hostess”. Nie są to bynajmniej domy publiczne, nie świadczy się w takich lokalach usług seksualnych. O takich przybytkach jest sporo filmów na YT, zjawisko bardzo ciekawe, raczej niczego podobnego nie znajdziemy w Europie (podobnie jak wypożyczalni partnerek; znowu – absolutnie nie seksualnych!). Aaalbo są, ale ja nie słyszałem o czymkolwiek podobnym.
W Japonii do dziś rzadko używa się centralnego ogrzewania, ale używano kotatsu – piecyków, przy których można się było ogrzać. Są to małe stoliki, przykryte kocem, z ogrzewaniem pod spodem. Do tego dochodzą ciepłe źródła, mnóstwo ciepłych źródeł i łaźnie tworzone z ich użyciem (onsen). Japońskie domy były budowane tak, żeby dało się wytrzymać w upalne i wilgotne lato. To sprawiało, że zimą po prostu trzeba się było ciepło ubrać. No i fakt, że gęsta, drewniana zabudowa + ogrzewanie i opał to przepis na niezły pożar.
Spalenie Złotej Pagody posłużyło za kanwę świetnej powieści Y.Mishimy pt. „Złota pagoda”, którą przy okazji gorąco polecam.
Czy udało Wam się zobaczyć któreś z muzeów motoryzacyjnych?
O wyludnianiu i emerytach będzie w drugiej części. Ludzi jest teraz ciut mniej niż kiedyś, ale chodzi o to, że wskutek regionalnych różnic rozwojowych ludzie płacą 10 tys. USD za metr w Tokio, a gdzie indziej nie chcą mieszkać wcale.
Pieniądze dwoma rękami podawali nam powszechnie, przynajmniej w restauracjach (do sklepów na wycieczkach się raczej nie chodzi).
O przenośnych grzejnikach wspominałem, na północy używa się ich często, ale tam są porządne zimy.
Muzeów motoryzacyjnych nie widzieliśmy, bo ograniczał nas program wycieczki. Taki urok zorganizowanych wyjazdów, ale wśród tak odmiennej kultury nie zaryzykowałbym wyjazdu samodzielnego.
Mnie o włos ominęła taka samodzielnie zorganizowana wycieczka. Znajomy leciał z grupą osób, jeszcze przed covidem. Haczyk jest taki, że on wprawdzie się dopiero zaczynał uczyć japońskiego, ale bodaj dwójka z ekipy mówiła tym językiem komunikatywnie. Bez tego rzeczywiście byłoby niełatwo.
No i wówczas ceny były inne. Sam przelot nie był tani, a na miejscu kombinowali bardzo z noclegami i transportem, bo te kilka lat temu kraj był rzeczywiście drogi. Rozpiętość cen jest bardzo duża (i paradoksalnie to nie hotele kapsułowe są świetną opcją, bo one stały się modne i zazwyczaj się nie opłacają) i jak ktoś świetnie kombinuje, można znakomicie wszystko zorganizować. Tylko znaleźć takiego kogoś, uuu…
Jeśli ktoś umie się poruszać w tym kraju, to jasne – tam jest całkowicie bezpiecznie i bardzo ciekawie. Tyle że trzeba właśnie umieć.
Co do lotów – zrobiło się trudniej i drożej, odkąd się nie da latać nad Rosją. Ale longhaulowy lot A380 z Emirates to też fajne doświadczenie 🙂
Świetny wyjazd i super relacja. Masz naprawdę talent do pisania takich relacji.
Pozdrawiam i czekam z niecierpliwością na część 2.
no dobra i tak nie wytrzymam do drugiej części żeby się dowiedzieć… byliście na Akinie/Harunie 🙂 ?
Przepraszam, ale nie rozumiem pytania, w związku z czym podejrzewam, że odpowiedź brzmi – NIE 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=VJoRPJny4XE nawet te łódeczki na jeziorze są takie same jak na randce z Mogi 🙂
no niestety Szczepanie ale odkąd poznałem Initial D z Twojego artykułu to się zakochałem w tej bajce i moja córcia również ją uwielbia, bo pościągałem wszystkie odcinki 🙂
tylko niestety jedynie 1 serie mam z tym dubingiem (co prawda też beznadziejnym bo syntezatorem czytanym), mi napisy nie przeszkadzają ale ona tak szybko niebardzo umie jeszcze czytać, więc jak by ktoś tak miał kolejne serie z dubingiem to ja chętnie 🙂
Co do stagnacji, to oglądałem kiedyś film, gdzie tlumaczono, że to za „namową” amerykańskich banków skurczyli sobie niebezpiecznie zbliżoną do USA ekonomię, żeby nie toczyć wojny gospodarczej, i od tego czasu nie mogą się podnieść. W tym filmie padło też stwierdzenie, że „Japonia zmaga się z deflacją”. I nikt mi nie wytłumaczył w komentarzach, dlaczego deflacja jest zła.
Z innej beczki, po lekturze mnie naszlo, że my, Słowianie, jesteśmy przeciwieństwem Japończyków. Procedury i prawo z kartonu, ale genialni w improwizacji i partyzantce.
I też polecam książki Jake’a Adelsteina, bardzo ciekawie tłumaczy ichną kulturę i mentalność, fabuła/reportaż też zacny
Co do deflacji – to jest po pierwsze problem dla państwa, którego dług (bo każde państwo ma ogromny dług, a Japonia w szczególności) rośnie w ujęciu realnym, tzn. odpowiada coraz większej ilości towaru do wyprodukowania. Z długami prywatnymi dzieje się oczywiście to samo, ale to jakoś mniej zajmuje polityków. Druga sprawa to spadek popytu przez jego odkładanie – bo może lepiej poczekać z wymianą auta albo telewizora, bo za rok będzie taniej.
W Japonii oba te problemy są bardzo istotne, bo państwowy dług był bardzo wysoki zanim stało się to problemem globalnym, a popyt wewnętrzny był zawsze dość niski z powodów kulturowych (konsumpcję obniżał brak czasu pracowników i ogólne wzorce potępiające rozrzutność).
Amerykanie jak najbardziej mieli problem z japońską konkurencją (z czego wynikły np. wspominane nieraz przeze mnie „dobrowolne” ograniczenia eksportu aut), ale japoński rozwój zakończyło po 1990r. pęknięcie bańki inwestycyjnej. Przy czym to była bańka głównie wewnętrzna, nie zagraniczna, więc trudno mi sobie wyobrazić, żeby była sterowana z zewnątrz. Ale kto wie, może była?
A, i co do cen mieszkań, to spoko, niedługo też będziemy mieli Japonię;) Tylko nadal czekam na moje sto milionów;)
milion to wtedy było to co dziś 100zł, więc 100 milionów to raptem 10tyś, no nikt by się nie obraził jak by tyle dostał :), ale starczy to może max na jakieś 10a pola pośrodku niczego gdzieś przy wschodniej granicy 😉 jak dobrze zagadać to może stargował by z tysiaka na jakiś podgnity kemping bez papierów, więc od bidy mieszkać się już da 😉
Czy to prawda, ze w Japonii mozna mlaskać przy jedzeniu, jesć rekoma a nawet „bekać”? Jest to podobno nie tylko tolerowane ale i dobrze widziane.
W Chinach na pewno. W Japonii nic takiego nam nie mówili, ale kto wie, może tam też?
Co kraj to obyczaj. Na przykład coś, co w Polsce jest nieakceptowalne tzn. głośne uwalnianie gazów jelitowych to uchodzi płazem w Niemczech np. na Oktoberfeście, pod warunkiem jednak, że jest to praktykowane na wolnym powietrzu. Wtedy jest to nie tylko tolerowane ale i wzbudza wesołość wprost proporcjonalną do ilości wypitych przez Niemców promili.
Piwo, ciemny chleb i kapusta robi swoje. Dlatego wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata aby przeżyć szok kulturowy.
O niewinnym w Polsce geście „figa z makiem pasternakiem” nie będę pisał, bo zrobi się obscenicznie. Ale podczas pobytu w Niemczech zalecałbym rozwagę z tym gestem, zwłaszcza w stosunku do kobiet. Inaczej można stracić sporo nerwów.
Nie. W Japonii trochę się siorbie jedząc somen/udon (jesz gorący, więc siorbiąc go na bieżąco chłodzisz), ale żadnego bekania czy jedzenia rękami się nie widuje. Nawet jedzenie pałeczkami ustawionymi nie-poziomo jest źle widziane.
Potwierdzam, nie ma żadnego bekania i mlaskania. To są chyba koncepty z jakichś XIX-wiecznych opowieści, acz rzeczywiście nadal żywe. Tak, oni siorbią wciągając makaron z miseczki, bo nie bardzo jest jak go zjeść inaczej (długi + gorący). Za to co do pałeczek to jest absolutnie ważna etykieta co można a czego nie, jak położyć itp. Absolutnie nie wolno w nic wbijać! A życzę powodzenia w jedzeniu np upieczonej ryby (a la nasz pstrąg) tylko pałeczkami. Albo w wyjmowaniu z miseczki kostki tofu.
Ja z pałeczkami radzę sobie średnio (tzn. bolą mnie od nich palce, bo mięśnie wykonują ruchy, do których nie są przyzwyczajone). Ale podniesienie małego kawałka czegoś albo nawet pojedynczego ziarenka ryżu jest wykonalne, chociaż nie zawsze w pierwszej próbie 🙂
Z kolei pieczonego węgorza na wyspie Miyajima (lokalny soecjał) dostaliśmy w kawałkach, więc nie mieliśmy z nim problemu. Oczywiście białas może zawsze poprosić o widelec, ale woleliśmy poćwiczyć lokalne sposoby (poza śniadaniami, bo na wycieczkach rano zwykle trzeba się spieszyć).
Napiszę też tutaj, bo na FB pisałem 🙂 Fajny wpis, podoba mi się, choć kilka rzeczy widzę inaczej. Co do działania w nieoczywistych sytuacjach, to faktycznie, jest tam dość pasywnie. Sam miałem raz sytuację, gdy moją żonę (Japonkę) czekającą na mnie w sklepie z dzieckiem zaczął obrażać jakiś menel (bardzo rzadka sytuacja). Wszyscy w sklepie głowa w dół, żona nie wie co robić, na szczęście dosłownie minutę później wszedłem do sklepu. Żona przestraszona szybko mówi co się stało, więc biorę podczłowieka za wszarz i tłumaczę mu po polsku że zaraz będzie bite po mordzie. Wtedy dopiero właściciel sklepu szybko wziął lumpa i wywalił ze sklepu. Ale prawda jest taka, że w Polsce takie sytuacje się zdarzają i ma się jakieś procedury opracowane, a w Japonii takie odstępstwo od reguł jest po prostu niesamowite.
Ale co do technologii – ja zawsze patrzę na skalę. Japonia jest niby tylko około 4 razy bardziej zaludniona od Polski, ale transport publiczny jest rozwinięty nieporównywalnie. Weźmy pociągi – mają około 7x więcej pociągów od Polski, ale przewożą nimi, uwaga, około 25x (!) więcej ludzi (300 mln vs 7,5 mld). Są linie kolejowe które są w 80% estakady + tunele w litej skale. Do tego są w stanie wokół swojej kultury technicznej zbudować naprawdę grupę fanów. Weźmy takie popularne seriale jak Shinkalion (anime o pociągach). To są rzeczy które niestety w Polsce nie istnieją.
Ale dróg nam zazdroszczą 😉