VENI, VIDI: BEZ KOMPLEKSÓW, cz. II

 

Zapewne wszystkich ciekawi wspomniana w pierwszej części kwestia japońskich cen.

My, Polacy, mamy tu pewne obciążenie historyczne. W czasach gadaniny o “drugiej Japonii” choćby najbiedniejszy pracownik z Pierwszego Świata jawił się nam jako krezus – bo oglądani w hollywoodzkich filmach nastolatkowie z własnymi samochodami albo coroczne wakacje nad ciepłym morzem wydawały się nowoczesną wersją “Baśni z 1001 Nocy“. Dziś jednak sami tak żyjemy, nasze PKB per capita przekroczyło 80% unijnego (w Warszawie przekroczyło już nawet 100%), zaś Japonia od ponad trzech dekad stoi w miejscu. Nominalne ceny nie zmieniają się od ćwierci stulecia, a waluta ostatnio drastycznie osłabła – z płaconych kilka lat temu 25 jenów za złotówkę i 100 za dolara, do odpowiednio 40 i 150 tego lata. Przy tym przeliczniku Japonia zrobiła się tańsza od Polski.

Oczywiście nie w każdym względzie: np. ceny wielkomiejskich mieszkań wciąż mamy sporo niższe, ale dla turysty sprawa ma się wręcz przeciwnie. Zobaczmy sami.

Pamiętacie kurs? 151 jenów to około dolara, albo 3,90 zł – za litr oleju napędowego. Taniej niż w USA, które aktualnie wydobywają najwięcej ropy naftowej w świecie i historycznie miały najniższe podatki paliwowe. Za benzynę po 4,4 zł też bym się nie obraził.

 

Godzina parkowania w podziemiach wielkomiejskiego hotelu kosztuje 300 jenów. Za 1.200 postoimy cały dzień (7-19h), a za 1.600 – dobę hotelową, 15.00-11.00h. To akurat wielka okazja nie jest, ale przypomnę, że mówimy o jednym z najciaśniejszych krajów świata.

 

Za znakomite krewetki z dodatkami zapłaciliśmy 1.200 jenów

 

O połowę droższa była micha grillowanego węgorza z ryżem plus zupa miso (ze sfermentowanej soi)

 

Sycący ramen – 700-1.100 (porcja “średnia” jest naprawdę ogromna – my ledwie zjedliśmy)

 

Wypasiony zestaw sushi – 680 (w centrum handlowym, ale z możliwością konsumpcji na miejscu)

 

Raz zaszaleliśmy z wołowiną wagyu – to jeden z bardziej cenionych gatunków w świecie (słynna japońska wołowina Kobe, sprzedawana po kilkaset dolarów za kg, jest ponoć bardzo podobna, tyle że rozdmuchana marketingowo jako “najlepsza w świecie”). Porcja kosztowała 2.190 jenów – a mogła 1.990, tylko omyłkowo, przez nieznajomość języka, zamówiliśmy zestaw z zupą.

 

Kuchnię międzynarodową znaleźć trudniej. Ale jak już znajdziemy, za kebab zapłacimy 15-20 zł.

 

Za 2.480 jenów można do woli jeść przy bufecie pełnym wszystkiego, od zup, mięs i owoców morza, po sałatki i tropikalne owoce (napoje płatne osobno, ale wodę wszędzie w Japonii podają za darmo i dolewają bez ograniczeń)

 

To już tradycyjna, elegancka restauracja i tradycyjna kuchnia dla japońskich smakoszy

 

Papierowe menu rzadko mają wersję angielską (czasem znajdziemy ją w Internecie, ale trzeba mieć sieć, a wi-fi nie zawsze działa). Ciekawostka: rachunku nie płacimy kelnerowi, tylko jak w supermarkecie – w kasie przy wyjściu. No i pamiętamy: napiwek to obraza!!

 

Tradycyjny, wielodaniowy posiłek, tzw. kaiseki, dostaliśmy dwa razy “z programu”: pierwszego dnia w Tokio (na zdjęciu), a potem w ryokanie. Nie znam ceny tego menu, ale popatrzmy na skład: główne danie to plastry wołowiny duszone z liśćmi kapusty w gazowym podgrzewaczu (można go regulować i zgasić, kiedy się chce), do tego zupa miso, wędzona ryba, sporo warzyw, odrobina ryżu i ziemniaczek w panierce. Deser też jest – te dwie zielone galaretki ponad miską ryżu, mieszczące się w ustach na raz (kolor nadaje posypka z matchy – sproszkowanej zielonej herbaty). Reasumując: mnóstwo wartościowego białka i minerałów, niewiele węglowodanów i tylko symboliczna dawka cukru. Myślę, że właśnie dlatego Japończycy żyją najdłużej w świecie.

 

Japońscy mężczyźni dożywają średnio 81 lat, kobiety 88, a populacja stulatków przekracza 85 tys. osób. Nadwaga występuje rzadziej niż w centralnej Afryce. Jakieś znaczenie mają tu pewnie geny, ale ja sądzę, że kluczowa jest właśnie dieta. Dania są niskokaloryczne i niewielkie (wołowiny wagyu dostaliśmy po 60 g – w Polsce taka porcja zostałaby pewnie wyśmiana), ale po niespiesznym zjedzeniu nigdy nie wstawaliśmy głodni i bezproblemowo dociągaliśmy do kolejnego posiłku (a na wycieczkach objazdowych chodzi się całymi dniami, tutaj w tropikalnych warunkach). Trzeba było tylko przywyknąć do mało intensywnych smaków – Japończycy cenią ich “czystość”, czytaj – dodają bardzo niewiele przypraw.

Aha: we wszechobecnych automatach z zimnymi napojami (zbawienie w subtropikalnym klimacie, zwłaszcza że ceny półlitrowej butelki nie przekraczają 150 jenów) rzadko widać colę i cokolwiek słodzonego. Króluje woda i dziesiątki rodzajów zimnej herbaty lub kawy bez cukru.

Kończąc temat jedzenia pokaże jeszcze sampuru, czyli realistyczne imitacje dań kuszące klientów na wystawach restauracji. To ręczna robota na zamówienie: ma wyglądać dokładnie jak to, co dostajemy na talerzu, dzięki czemu wiemy, co zamawiamy (bardzo przydatna rzecz dla nieznających języka).

 

Pewnie zapytacie o japońskie zarobki. Tu szok jest jeszcze większy: średnia krajowa wynosi 335 tys. jenów (około 8.500 zł, czyli praktycznie jak w Polsce), zaś minimalne wynagrodzenie jest zróżnicowane regionalnie i wynosi 790-1.113 jenów za godzinę, czyli 20-28 zł. Tak więc jedynie w Tokio dorównuje naszemu, wszędzie indziej jest niższe. A ogólne utrzymanie, z mieszkaniem na czele, mimo wszystko nie wychodzi taniej. Nie wiem, czy słyszał o tym prezydent Wałęsa, ale wygląda na to, że jego “druga Japonia” już w Polsce funkcjonuje – nawet jeśli nie dotarło to jeszcze do naszej świadomości.

***

Z Kyoto superszybki Shinkansen zabrał nas do Hiroszimy.

Dworzec kolejowy

 

Pejzaż miasta w najmniejszym stopniu nie zdradza, co wydarzyło się tu prawie 80 lat temu

 

Hiroszima to jedyne japońskie miasto z tramwajami. Kilka wagonów przetrwało atomową apokalipsę i jeździ do dziś, jako symbol niezwyciężoności japońskiego ducha.

 

Program zaczęliśmy od pobliskiej wyspy Miyajima, gdzie dzięki pięknemu krajobrazowi już w VI wieku rozwinął się szintoistyczny kult przyrody.

Rejs trwa 20 minut

 

Kiedyś cała wyspa była terenem świętym, więc dopływało się na nią przez bramę tori

 

Jesteśmy nad morzem – procedury ewakuacyjne widać wszędzie

 

Nad samą wodą stoi malowniczy chram Itsukushima (początkowo z VI wieku, obecny kształt z XII)…

 

…ze sceną tradycyjnego teatru .

 

Obok stoi pięciopiętrowa pagoda…

 

…oraz ogromny, XV-wieczny pawilon Senjō-kaku (“tysiąca mat” – pamiętamy, że mata tatami to jednostka powierzchni, chociaż ów tysiąc to tylko metafora, oznaczająca po prostu ogrom). Miejsce jest poświęcone poległym wojownikom.

 

Na jednej z inskrypcji przetestowałem automatycznego tłumacza Google: niestety kilka prób odczytania TEGO SAMEGO NAPISU, w odstępach kilku sekund, dało zupełnie różne rezultaty. A może ktoś z Was umie czytać kanji i wyjawi nam tajemnicę…?

 

Między innymi dlatego uważam, że współczesne AI ma jeszcze znacznie więcej A niż I. Z tego samego powodu Japończycy sami siebie uważają za wyjątkowych, nie do rozpracowania.

Język japoński nie jest spokrewniony z żadnym innym. Jego gramatyka jest względnie prosta, wymowa – wręcz banalna (istnieje bardzo niewiele głosek, nie ma zbitek kilku spółgłosek ani różnicujących znaczenie tonów, jak w chińskim czy tajskim). Pismo jest jednak piekielnie trudne, mimo że spośród ponad 50.000 chińskich znaków hànzì szkolny kanon japoński przejął “tylko” 2.136 (oraz pewne ich kombinacje, mające odrębne znaczenia). Sprawę nieco ułatwiają dwa pisma sylabiczne, hiragana i katakana, liczące po 46 znaków: nimi zapisać można właściwie wszystko, ale człowiek używający tylko sylabariuszy robi wrażenie prostaka, a na ulicach spotkamy prawie wyłącznie hànzì, w Japonii zwane kanji – bardziej eleganckie i oszczędzające przestrzeń (każdy znak oznacza cały wyraz lub nawet kilka, zamiast pojedynczej sylaby). Bez znajomości kanji w Japonii ani rusz, zwłaszcza że jak widać, smartfon nie zawsze pomoże.

Znaki kanji – podobnie jak buddyzm i wpływy konfucjańskie – przybyły do Japonii z Chin, a język chiński jest tym, czym u nas łacina, tzn. praźródłem i nośnikiem cywilizacji. To jednak Japończycy przyznają niechętnie. Tradycyjnie wszystko “swoje” uważali za najwyższe i najszlachetniejsze, a motywy obce przerabiali przed zaadaptowaniem (np. buddyzm stopili z szintoizmem, a z kanji wyprowadzili uproszczoną, sylabiczną hiraganę i katakanę). Siebie stawiali ponad resztę Azjatów, a ich – ponad barbarzyńskich gaijin, niezdolnych prawidłowo się ukłonić i respektować Harmonii. Aż do epoki Meiji, kiedy kontakt z USA i Europą na zawsze zmienił Japonię: odtąd japońska dusza pozostaje rozdarta między tradycją lokalną – wciąż bezcenną i świętą – a wzorcami zachodnimi, które w miejscowym rozumieniu są prymitywne i egoistyczne, ale z drugiej strony zdołały przełamać odwieczną nędzę i uczynić z kraju mocarstwo. To jak najbardziej się docenia, choć temat mocarstwowości jest od 80 lat tabu – i nigdzie nie widać tego lepiej niż w Hiroszimie.

Pożegnanie z Miyajimą

 

Powojenni Niemcy zaakceptowali swą odpowiedzialność za najstraszliwszą z wojen i dokonane ludobójstwo, Japończycy tego tematu nie przepracowali nigdy (co też wynika z kultury – kwestii “utraty twarzy” i kapitulacji uważanej za coś straszniejszego od zagłady). Cesarz Hirohito zachował swój tron, a osądzonych zostało niewielu wojennych zbrodniarzy. Pojęcia takie jak Jednostka 731 albo Masakra w Nankinie są do dzisiaj tabu – do tego stopnia, że nasz pilot w autokarze używał wyrażenia “miasto na N”, by przewodniczka i kierowca przypadkiem nie rozpoznali.

Wjazd do Hiroszimy w popołudniowym szczycie

 

W kontekście II wojny światowej Japończycy postrzegają się jako ofiary i króliki doświadczalne do testowania broni nuklearnej. Skrzętnie pomijają fakt, że w odniesieniu do swojej półkuli sami tę wojnę rozpętali (przy fanatycznym oddaniu armii i narodu cesarzowi), że aktów ludobójstwa dokonywali od pierwszych jej dni i że przed zrzuceniem dwóch bomb kilkakrotnie odmówili kapitulacji, mimo że klęska była już faktem. Amerykanie z kolei tłumaczą, że bomby zrzucili, bo inwazja Wysp Japońskich pochłonęłaby znacznie więcej ofiar, również cywilnych – co jest zapewne prawdą, choć politolodzy twierdzą, że głównym celem była demonstracja siły wobec ZSRR i chęć zakończenia walk przed planowanym desantem radzieckim, który zmusiłby USA do podzielenia się Wyspami Japońskimi analogicznie do przypadku Niemiec.

Najbardziej znanym zabytkiem Hiroszimy jest Kopuła Bomby Atomowej – jedyny częściowo ocalały budynek tzw. Strefy Zero, stojący zaledwie 150 metrów od hipocentrum wybuchu. Jest to ruina postawionego w 1915r. centrum wystawowego, zaprojektowanego przez Czecha, Jana Letzla.

Bomba o sile 15 kiloton wybuchła 600 metrów nad ziemią, ale ogromna większość Hiroszimy była drewniana – dlatego fala uderzeniowa o temperaturze 3-4 tys. stopni unicestwiła 70 z 76 tys. budynków miasta i zabiła ponad 70 tys. ludzi, a w ciągu roku zmarło kolejne kilkadziesiąt tysięcy. Sprawę pogorszyła masowa imigracja w miesiącach poprzedzających atak (miejscowi chronili się w Hiroszimie, bo zauważyli, że miasto omijały amerykańskie bombowce – nie wiedzieli tylko, że powodem jest szykowanie “czegoś specjalnego”). Ponadto Japończycy nie byli świadomi istnienia i skutków promieniowania: po wybuchu najwięcej osób urządziło się na nowo w samej Strefie Zero, bo tam było najwięcej wolnej przestrzeni.

 

Po wojnie władze zachowały Kopułę jako Pomnik Pokoju

 

Dużą część Strefy Zero zajmuje dziś Park i Muzeum Pokoju

 

Zdjęcia z Muzeum pominę jako dość drastyczne (zainteresowani wiele znajdą w Internecie). Dodam tylko, że jeszcze kilka lat temu ekspozycja zaczynała się tematem japońskiego militaryzmu z lat poprzedzających atak na Pearl Harbor, dziś ta część została zlikwidowana. Pozostawiono wyłącznie perspektywę niewinnych ofiar.

Wieczorem, poza programem, samodzielnie odszukaliśmy tablicę w hipocentrum i jeszcze raz przespacerowaliśmy się pod Kopułę

 

Dziś niewiele przypomina o tamtych wydarzeniach. Hiroszima jest miastem nowoczesnym i prężnym gospodarczo. Brak przedwojennej architektury wcale jej nie wyróżnia – podobnie wygląda większość japońskich miast, bo prawie wszędzie zabudowę (przeważnie drewnianą) zniszczyły konwencjonalne bomby zapalające.

 

Właśnie w Hiroszimie, szukając tablicy w hipocentrum, jedyny raz zagadałem do przygodnego przechodnia. Specjalnie wybrałem człowieka w garniturze, by zwiększyć szanse znajomości angielskiego. Człowiek ów, mimo że widział mnie z daleka, na moje “Excuse me Sir” aż podskoczył, jak ukłuty znienacka igłą – po czym zaczął powtarzać “SORI, SORI, SORI” wycofując się rakiem. Kompletny brak kontaktu, mimo życzliwości obu stron, przywiódł mi na myśl spotkanie ze świadomym oceanem w “Solaris” Lema. Mam tylko nadzieję, że ów biedny pan nie przeżywał zbyt mocno utraty twarzy, na jaką w swej bezmyślności go naraziłem.

Tablicę szczęśliwie znaleźliśmy bez pomocy.

***

Kolejne dwa dni upłynęły pod znakiem Tradycji. Najpierw, w mieście Kurashiki, mieliśmy okazję oglądnąć autentyczny dom samurajski, zachowany w kształcie z XVIII wieku.

Dom należy do rodziny Ohashi – jednej z możniejszych w mieście. W epoce Meiji, gdy cesarz zniósł szogunat i formalnie zlikwidował kastę wojowników, wiele samurajskich rodów drastycznie zubożało. Działalność biznesową podjęły tylko nieliczne – głównie z przyczyn kulturowych, bo w Japonii handel tradycyjnie uchodził za zajęcie niegodne człowieka honoru. Jednak wyłącznie ci, którzy przezwyciężyli wewnętrzny opór, zachowali swój status i majątek. Wśród nich była rodzina Ohashi, do dziś bardzo bogata dzięki działalności w sektorze finansowym i udostępniająca swą starą posiadłość turystom. Nie dla marnych 550 jenów za bilet (tak – bilety wstępu też zwykle są bardzo tanie), ale dla zachowania i eksponowania kulturowego dziedzictwa kraju.

Dziedziniec rezydencji

 

Część mieszkalna

 

Dawny magazyn ryżu, zamieniony na ekspozycję muzealną

 

Pamiątki przeszłości rodu Ohashi

 

Tradycyjne wyposażenie domu

 

Domowy ołtarzyk szintoistyczny

 

Typowo japoński parking za oknem

 

Stół i krzesła to elementy mody europejskiej, zaimportowane w epoce Meiji

 

To już nie prosta yukata, a prawdziwe kimono – wszystkie nasze panie na czas wizyty dostały tradycyjne stroje

 

Na końcu spotkał nas zaszczyt obejrzenia największej świętości każdego samuraja – autentycznej katany, pochodzącej z XVIII wieku. To arcydzieło dawnej metalurgii, wytwarzane z kilku rodzajów stali wytapianej z węglem drzewnym: twardszej na ostrze, plastycznej na rdzeń. Temat polecam do samodzielnego zgłębienia. Dodam tylko, że od czasów Meiji w Japonii nie wolno chodzić z mieczem, a wytwarzanie replik obwarowane jest wieloma restrykcjami.

 

W historycznym centrum Kurashiki stoi dużo budynków z burzliwej epoki, w której (nieliczni) samurajowie zmieniali się w rekiny biznesu

 

Rezydencja najbogatszego miejscowego rodu Ohara…

 

…który wzniósł też muzeum europejskiej sztuki, w europejskim stylu. Naonczas było to bardzo na fali.

 

Po południu oglądaliśmy Zamek Wron w Okayamie, zwany tak od nietypowego, ciemnego koloru. Oryginał pochodził z XIV wieku, ale w większości spłonął w czasie II wojny światowej.

Dziś podziwiamy rekonstrukcję

 

Przy japońskim zamku nieodzowny jest japoński ogród

 

Czy w Japonii nie ma żadnych zachowanych budowli historycznych? Trochę mimo wszystko jest. Samurajskich fortec przetrwało dwanaście, na całe setki zbudowanych. Wśród nich jest np. kolejny zwiedzony przez nas zamek, zwany Himeji lub Zamkiem Białej Czapli. Nazwa najprawdopodobniej wzięła się od zamieszkujących okolicę ślepowronów, choć niektórzy mówią o kontraście białych ścian budowli wobec odległego o 80 km Zamku Wron.

Himeji został wzniesiony w XIV wieku, a ostatecznego kształtu nabrał w początkach wieku XVII. Szczęśliwie omijały go najazdy i pożary, a w czasie II wojny światowej lokalna ludność zakamuflowała go przed amerykańskimi bombardierami przy pomocy gigantycznych płacht z namalowaną roślinnością leśną. Wybieg się powiódł.

 

Wzgórze otoczone fosą, lekko nachylone mury kamienne i nadbudowa z drewna – ten schemat już znamy, ale tu mamy do czynienia z oryginałem. Zamek Himeji był scenografią znanego w Polsce serialu “Szogun” i bondowskiego filmu “Żyje się tylko dwa razy“, można go też zbudować w grze “Civilization V“, jako jeden z Cudów Świata.

 

Projekt odznacza się wyjątkowym pięknem

 

Na mury trudno się wspiąć, a jeśli nawet się uda, zazwyczaj trafia się do ślepego zaułka, pod deszcz strzał obrońców – do prawdziwego wejścia wiedzie skomplikowany labirynt takich ścieżek, z tylko jedną właściwą drogą. To typowy przykład dalekowschodniej sztuki wojennej, polegającej raczej na myleniu przeciwnika i wyprowadzaniu go w pole niż miażdżeniu tępą siłą. Skuteczność obrony Himeji nie została jednak przetestowana, bo zamku nikt nigdy nie zaatakował.

 

W pierwszej dekadzie XVI wieku główna wieża została rozbudowana i podwyższona o dwa piętra, do łącznie 46 metrów

 

Himeji to arcydzieło architektury drewnianej – pokazuje to np. makieta jego wewnętrznego szkieletu. Jest on tak wytrzymały i elastyczny, że w czasie trzęsienia ziemi z 1995r., o sile 6,9 stopnia w skali Richtera, nie przewróciły się nawet buteleczki sake stojące na ołtarzu shintō na najwyższej kondygnacji!!

 

Drewniane wnętrza nie przypominają naszego rozumienia średniowiecznego zamku – ale to nic dziwnego, bo przecież jesteśmy na Dalekim Wschodzie, gdzie wszystko musi być skrajnie inne

 

Kompleks ogrodowy Himeji obejmuje 9 osobnych części o łącznej powierzchni 3,5 hektara, jest jednak całkiem nowy – założony w 1992r.

 

***

Ostatnim “tradycyjnym” miejscem, które odwiedziliśmy, była manufaktura i muzeum wachlarzy w Marugame.

Polacy należą tu do ważniejszych grup gości – jak ostatnimi czasy w wielu miejscach świata

 

Tradycyjny wachlarz sporządza się z pojedynczej łodygi bambusa, nieco grubszej od ołówka, ręcznie rozciętej na ponad trzydzieści części!!

 

To prawdziwie benedyktyńska praca – a w takiej Japończycy celują

 

Gospodarze zrobili nam lekcję ZPT: kazali nakleić papierowe poszycie wachlarza, przyciąć całość od szablonu i dokleić lamówkę

 

Jak na pierwszy raz w życiu – chyba znośnie 🙂 Wachlarz przetrwał lot powrotny – zdjęcie zrobiłem w domu na biurku.

 

Na miejscu oglądnęliśmy jeszcze artystyczne wachlarze i przykłady sztuki origami

 

Marugame leży na wyspie Sikoku, na którą z Honsiu musieliśmy przejechać jednym z trzech mostów. Most sam w sobie jest swego rodzaju atrakcją.

 

 Tak np. wygląda jego lina nośna

 

Parking przy moście to typowy japoński MOP. One wszystkie mają identyczny plan, żeby się ludzie przypadkiem nie pogubili: patrząc od parkingu z prawej zawsze stoi stacja benzynowa, następnie plac zabaw, wybieg dla psów, zamknięta kabina dla palaczy (w Japonii palić wolno tylko w pomieszczeniach prywatnych lub zamkniętych kabinach), łazienki i sklep z restauracją.

 

Regionalne wariacje polegają na wprowadzeniu lokalnej roślinności albo specjałów kuchni, natomiast plan całego obiektu jest zawsze identyczny. Tutaj osobliwością jest widok na most (poza kadrem, z lewej).

 

Jeszcze raz podkreślę, że oni jeżdżą nie tylko kei-carami. Tutaj udało się nawet ustrzelić Cadillaca.

 

Wielka baza logistyczna zaraz obok

 

Jeden z naszych autokarów (mieliśmy kilka, inny po każdym przejeździe pociągiem). Najpopularniejsze ich marki to Hino i Mitsubishi.

 

Nasz kierowca uzupełniający “tachograf”. Tak, dokumentację prowadzi się ręcznie – nikomu nie przyszłoby do głowy kombinować, więc odręcznym zapiskom ufa się bezgranicznie. I tak płynnie przechodzimy do kolejnego tematu.

 

***

Japończycy harują jak woły, bez chwili przerwy, od urodzenia do śmierci – głosi obiegowa opinia. To jednak tylko częściowa prawda.

Całkowicie słuszny jest pogląd o nadrzędnym poczuciu obowiązku i bardzo wysokiej etyce pracy, wpajanej od wieku przedszkolnego. Nie ma mowy o żadnym kombinatorstwie i oszustwach. Lojalność jest dla Japończyka zasadą najwyższą – czasem ważniejszą od instynktu przeżycia. Stąd wziął się owiany legendami “kodeks samurajski”, rytualne samobójstwa i całkowite odrzucenie jakiejkolwiek formy kapitulacji, nie tylko na wojnie (a także historyczne okrutne traktowanie jeńców – bo oni właśnie skapitulowali, by ocalić własną skórę, czym pozbawili samych siebie godności ludzkiej). Bezwzględna uczciwość panuje również w błahszych sprawach, jak wypełniane długopisem “analogowe tachografy”, a z innej beczki np. zupełny brak koszy na śmieci na japońskich ulicach (śmieci zanosi się z sobą do domu – na chodniku nie uświadczymy najdrobniejszego papierka). Turyści też na tym korzystają: nie tylko nie płacą napiwków, ale też np. mogą być pewni, że wołowina występująca w karcie jako wagyu będzie na 101% wagyu, bez żadnych domieszek ani brakujących gramów.

Co do legendarnego japońskiego zapracowania: oficjalnie tydzień pracy trwa 40h, a kwestia nadgodzin jest ściśle regulowana. Urlopu przysługuje niewiele – 10-20 dni (zależnie od stażu pracy), dużo jest za to świąt państwowych (aż 16, z czego cztery w tzw. Złotym Tygodniu: 29 kwietnia i 3-4-5 maja – cały kraj stoi wtedy w gigantycznym korku). Szeroko opisywana harówka po 80h tygodniowo jest częsta w korporacjach, z powodu starej samurajskiej zasady niewychodzenia do domu, póki nie wyjdzie szef, nawet jeśli wyjść by się dało. Natomiast w sklepach, na budowach, w warsztatach (nie mówiąc o urzędach państwowych) pory fajrantu / zamknięcia przestrzega się ściśle. Jak pisałem, nawet przewodniczka wycieczki zrobi aferę, jeśli ktoś będzie coś od niej chciał “po godzinach”, czyli po wieczornym zjechaniu do hotelu.

Permanentnym problemem Japonii jest niedobór pracowników – kiedyś spowodowany żywiołowym wzrostem gospodarczym, a dziś katastrofalnym starzeniem społeczeństwa. Naturalnym rozwiązaniem wydaje się imigracja, ale Japończycy są tu bardzo powściągliwi: praktycznie nie przyjmują obywateli III Świata (wyjątkową awersję mają zwłaszcza do muzułmanów), a tylko z rzadka pracowników z Korei, Chin i Azji Południowo-Wschodniej. Wielką przeszkodą jest pismo – bo w wieku dojrzałym nauczenie się 2.136 znaków kanji jest potężnym wyzwaniem, a bez tego człowiek jest po prostu analfabetą, nienadającym się nie tylko do biura, ale też na kierowcę czy magazyniera. Nikogo chyba nie dziwi, że współcześnie nie ma stanowisk niewymagających choćby okazjonalnego przeczytania lub wypełnienia jakiegoś papierka (choćby “analogowego tachografu” albo listu przewozowego w przypadku kierowców).

Brak pracowników połączony z etyką zabraniającą bezproduktywności powoduje, że aktywna zawodowo pozostaje jedna trzecia 70-latków i aż 5% spośród 85 tys. japońskich stulatków (sic!!): nawet tak sędziwi ludzie często przychodzą do jakiejś lekkiej pracy na godzinę lub dwie dziennie – bo ktoś, od kogo nieustannych wysiłków i efektów wymagano bez przerwy od wieku przedszkolnego, nie potrafi przywyknąć do bezczynności. Co zresztą nieraz trzyma staruszków przy życiu, bo nic tak nie mobilizuje organizmu jak realizowanie kolejnych zadań i planów.

Japońskie kobiety tradycyjnie zajmowały się domem. Do dziś zdarza się to żonom sarari-menów – dobrze zarabiających i pracujących bardzo dużo, a potrzebujących codziennie wyprasowanej koszuli i podania posiłków pod nos. Obecnie jednak odsetek pracujących pań wzrósł do 70%, za to dzietność spadła do 1,3 na kobietę (dokładnie tyle, co w Polsce – więc pod tym względem też mamy już drugą Japonię). Jest to spowodowane nie tylko intensywną pracą zawodową, ale też ogromnymi kosztami wychowania dzieci, a po części… trudnościami w zawieraniu związków. Kiedyś japońskie małżeństwa aranżowały rodziny młodych, dziś już się tego nie praktykuje – tymczasem w kulturze zabraniającej okazywania emocji, a nawet spojrzenia bliźniemu w oczy, spontaniczne nawiązanie bliższej relacji jest dużym wyzwaniem. Obciążenia szkolne i zawodowe młodzi odreagowują raczej przy grach komputerowych i automatach pachinko, więc bardzo wielu pozostaje singlami. Japońskie związki wyglądają zresztą inaczej niż u nas – są nie tyle więzią emocjonalną, co kontraktem na wspólne gospodarowanie i wychowanie potomstwa. Dlatego często rozwodzą się emeryci, którym dzieci znikły już z oczu i którzy nie wychodzą z domu na całe dnie. Nagle okazuje się, że przez okrągłą dobę pod nogami pałęta się jakaś osoba o znajomej twarzy, ale bardziej irytująca niż do czegokolwiek potrzebna. Nie wszyscy dobrze to znoszą.

***

Wróćmy na japońskie drogi. Jak już wiemy, panuje na nich wielka różnorodność samochodowych segmentów, ale nie krajów pochodzenia: na oko 95% aut jest produkcji krajowej, pozostałe 5% to niemieckie premium (Mercedes i BMW), oraz śladowe ilości Volv, Citroënów, Jeepów i Fiatów (wyłącznie nowożytnych 500-tek). W 2023r. na 4,78 mln nowo zarejestrowanych pojazdów było 1,34 mln kei-carów (28%). Aż 1,58 mln nosiło markę Toyota, 650 tys. – Suzuki, na następnych miejscach znalazły się Daihatsu, Honda, Nissan i Mazda. Lider wśród importerów – Mercedes-Benz – zajął 11 miejsce z wynikiem 51 tys. sztuk, natomiast kompletnie nie sprzedają się auta z Korei i Chin (krajów tradycyjnie traktowanych przez Japończyków z góry). Te statystyki pokrywają się z ulicznymi obserwacjami.

Jak już wiemy, ponadprzeciętny udział w ruchu mają taksówki, wśród których prawie 100% stanowią dwa modele Toyoty

 

Ten starszy, Comfort / Crown Comfort (wersja krótsza i dłuższa), był produkowany przez 23 lata (1995-2018) i eksportowany między innymi do Indonezji, Singapuru, Makau i Hong-Kongu. Rozstaw osi wynosił 2.680 lub 2.785 mm, wymiary – 4.590 lub 4.695 x 1.695 mm (obydwa mieściły się 5 mm poniżej najwyższego progu podatkowego). Silniki miewał najróżniejsze: wolnossące i turbodoładowane diesle (2,4-2,9 litra, 85-97 KM), benzynowe czterocylindrówki (1,8-2 litry, 125-139 KM), wersje na LPG (2 litry, 79 KM), miękkie hybrydy, a nawet sześciocylindrówki (dwulitrowe – 143-160 KM na benzynie i 110 KM na LPG). Ciekawostką było zdalne otwieranie tylnych drzwi z miejsca kierowcy.

 

Produkowany od 2017r. następca nazywa się Toyota JPN Taxi. Jest bardziej kompaktowy (4.400 x 1.695 mm), ale przestronniejszy dzięki dwubryłowemu nadwoziu przypominającemu klasyczne taksówki londyńskie. Występuje z tylko jednym rodzajem napędu – Toyota Hybrid Synergy II, z półtoralitrowym silnikiem LPG połączonym z 45-kilowatową jednostką elektryczną za pomocą bezstopniowej przekładni planetarnej.

 

W pejzażu wciąż dominuje ten starszy model…

 

…a sporadycznie zdarzają się rodzynki pt. Nissan Crew (1993-2009, na zdjęciu ostatni)…

 

…albo Toyota Crown Majesta (odpowiednik Lexusa GS). Taksówki nie są tanie: w Kyoto podejrzałem naklejkę z ceną aż 500 jenów za pierwszy kilometr i 100 za każde kolejne 275 metrów (czyli 363 za km).

 

Ręczne riksze to wyłącznie atrakcja turystyczna, co ciekawe – często obsługiwana przez panie. Ja nie potrafiłbym kazać kobiecie wozić się w ten sposób, ale japońska logika tłumaczy to prosto: jest praca, jest płaca – uczciwa umowa (oni nawet w komunikacji nie ustępują miejsca nikomu – również ciężarnym czy staruszkom, co skądinąd kłóci się z nadrzędnym nakazem szacunku dla starszych. Kto pierwszy, ten lepszy, również jeśli ma 15 lat).

 

Na ulicach wielkich miast taksówki mieszają się z kei-carami i niedużymi ciężarówkami. Aut pełnowymiarowych widać mniej, choć absolutnie nie jest to rzadkość.

 

Bardzo popularne są wielkie vany ToyotyAlphard i Vellfire

 

O niedoborach parkingów już mówiłem: Japończycy stawiają pojazdy w bardzo ciasnych lukach

 

Tutaj wystają nawet kei-cary!!

 

Tutaj się mieszczą, ale na nic innego nie ma szans

 

Często można zajrzeć do japońskich garaży – one bywają otwarte, bo złodziejstwo praktycznie nie występuje

 

Tu mamy większy luksus…

 

…a tu trzeba montować windy i obrotnice.

 

W małym miasteczku, jadąc z Atami na pociąg do Kyoto, ustrzeliłem przez okno autokaru takie cudo…

 

…a po skręcie zauważyłem cały spęd jego pobratymców, na parkingu lokalnego supermarketu (taniej sieci Lawson). Nie mam pojęcia, czy to prawdziwy spot, czy jakaś konferencja Yakuzy.

 

Auta importowane są rzadkie. Jeśli już – to prawie wyłącznie z górnej półki.

 

To niekoniecznie wysoka półka, ale dysonans zabawny

 

Bardziej typowe są jednak takie obrazy

 

Ze starymi samochodami Japończycy radzą sobie słabo, ale samochodowe warsztaty mają

 

Salony oczywiście też

 

Z rowerzystami wszędzie te same problemy. W Japonii – największe w Osace (na zdjęciu).

 

***

Osaka – wraz z Kobe i Jokohamą – to najmniej japońskie z japońskich miast. Wspólnym mianownikiem są tutaj wielkie porty handlowe, a więc trwający od pokoleń nieustanny kontakt z obcymi.

W owych miastach – jako jedynych – zdarza się, że Japończyk “po europejsku” nawiąże kontakt wzrokowy i nawet się do nas uśmiechnie, na ulicach widać czasem palących, a nawet – o zgrozo!! – jakiś papierek rzucony na chodnik. Jeździ też sporo rowerzystów, którzy łamiąc wszelkie reguły śmigają pod prąd albo po chodnikach.

Do Osaki przyjechaliśmy głównie po to, żeby wrócić z tamtejszego lotniska zamiast jechać kilkaset kilometrów do Tokio.

Pod samym hotelem działało kilka fajnych salonów samochodowych. Widać, że miasto kosmopolityczne.

 

A to już nie salon, tylko zwykłe centrum handlowe

 

A może nie całkiem zwykłe, bo podziemne: otóż jedną z osobliwości Osaki jest system tuneli pod dzielnicą Umeda, ciągnących się kilometrami i mieszczących przede wszystkim sklepy i restauracje. Ich zalążkiem były schrony przeciwlotnicze z czasów II wojny światowej, silnie rozbudowane w latach późniejszego boomu gospodarczego.

 

Są też oczywiście automaty do gry – np. pozwalające wygrać zabawki (a częściej niepozwalające). Miejsce przyciąga tłumy, bo można tu spędzić dowolnie dużo czasu w przestrzeni klimatyzowanej. W tamtejszym upale to naprawdę istotne (choć niezbyt zdrowe, bo – jak wszyscy mieszkańcy tropików – Japończycy ustawiają klimę na absurdalnie niskie temperatury, przez co łatwo się przeziębić).

 

Kiedy ostatnio w Polsce widzieliście usługi cerowania ubrań? W Japonii to całkiem popularne.

 

Karty płatnicze przyjmuje się rzadko, dlatego w centrach handlowych stoi mnóstwo bankomatów

 

W Osace widzieliśmy tylko owe podziemia, targ spożywczy (przede wszystkim rybny, z mnóstwem wielkich skorupiaków i restauracjami podającymi rybę fugu – naturalnie trującą i wymagającą umiejętnej obróbki by usunąć toksyny) i panoramę z wieżowca Umeda Sky Building.

Wind w szklanych szybach nie polecam ludziom z lękiem przestrzeni

 

Wrażenie niezgorsze, ale dziś to już nie wygląda jak inna galaktyka

 

Oczywiście nie całe miasto składa się z drapaczy chmur. Nawet w ścisłym centrum zdarzają się relikty przeszłości…

 

…albo osobliwości w stylu działki szerokości trzech metrów. Co istotne, pomiędzy budynkami – nieważne jak wąskimi – zawsze zostawia się odstęp, by zmniejszyć ryzyko szkód sejsmicznych.

 

Był kiedyś dowcip o najdłuższym moście świata, zbudowanym wzdłuż rzeki. Japończycy mosty budują w poprzek, ale koleje albo autostrady – nieraz faktycznie wzdłuż, bo rzeka to często ostatni niezabudowany korytarz w całym mieście.

 

Na koniec śmiesznostka – człowiek pomagający parkować autokary. Nic szczególnego, gdyby nie to, że poza wymachiwaniem czerwoną pałką pan ów wydawał dźwięki przypominające sonar cofania: biiiiip —– biiiiip — biiip — biiip – bip – bip – biiiii…. Tak nas to rozśmieszyło, że aż zrobiłem zdjęcie.

 

Nasz ostatni zachód słońca w Kraju Wschodzącego Słońca

 

***

W Japonii spodziewałem się wielu zaskoczeń, ale niekoniecznie takiego rodzaju. Nigdy bym nie powiedział, że zjeść można tam taniej niż w Polsce, że w miastach praktycznie nie ma korków, a linie energetyczne czy pociągi podmiejskie wyglądają gorzej niż u nas. Że Japończycy – ludzie nękani nieustannymi trzęsieniami ziemi i tajfunami, twórcy wspaniałej techniki i budowniczowie jednej z najpotężniejszych gospodarek świata – szukają drogowskazów i instrukcji na kolejowym peronie albo w publicznej toalecie, a do przebitej opony wzywają ekipę ratowniczą z racami. Największe zaskoczenie jest jednak inne – mianowicie takie, że wobec Japonii naprawdę nie musimy mieć żadnych kompleksów.

Wszystkie wykorzystane fotografie są pracami własnymi lub mojej żony

Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych  – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)

Postaw mi kawę na buycoffee.to

26 Comments on “VENI, VIDI: BEZ KOMPLEKSÓW, cz. II

  1. Fajnie!

    Jeśli chodzi o pensje, to minimalna płaca godzinowa to 1050 JPY czyli około 27 PLN. Czyli tak jak w Polsce. Są nieco mniejsze obciążenia kosztów pracy, no i publiczne ubezpieczenie zdrowotne jest naprawdę dobre – zasadniczo nie chodzi się prywatnie do lekarza. Nawet stomatolodzy są państwowi, tylko za użycie lepszych materiałów płaci się dopłatę.

    Tak więc jeśli chodzi o same zarobki, to Polska jest naprawdę zbliżona, tylko jeśli chodzi o możliwość wydawania to jest drożej 🙂 Bo w Japonii ichniejszy VAT ma 10%, więc automatycznie wszystkie dobra są tańsze. Samochody są produkowane lokalnie i tanie, bo nowy kei car to mniej niż 40 000 PLN. Dobra używane są tanie, bo rynek jest nasycony i ludzie oddają je za bezcen (a dodam, że Japończycy naprawdę dbają o swoje rzeczy).

    Ciekawa sprawa jest z wynajmem. Ja na wsi szukałem domu na wynajem (jakieś 90km od Okayamy). Kolega który tam mieszka, mówił mi, że dom za 50 000 JPY miesięcznie (+ opłaty) to drogo jak na tą wieś (około ~1350 PLN). Realnie można coś znaleźć za 25 000 – 30 000 JPY (~800-1000 PLN). Są domy komunalne (niektóre bardzo nowe i ładne!), ale limit dochodów to jakieś 2000 PLN/mc więc ciężko się zmieścić.

    W kwestii tych zabawek w pachinko – tam naprawdę można szybko coś wygrać. Sam wyjmuję stamtąd sporo zabawek dla dzieci. To nie jest ustawione na poziom ‘niemożliwy’. Sporo dzieciaków tam dość zawodowo wyciąga zabawki, sam raz dałem małolacie 1500 JPY (15 x 100 JPY) żeby wyjęła mi dla syna samochód RC 😉

    Jednym z problemów jakie może natknęliście podczas swojej podróży z interakcjami z Japończykami jest to, że w zasadzie są to najbardziej oblegane turystycznie trasy. Wszyscy jadą Tokio – Kyoto- Hiroshima – Kurashiki (nie bez powodu, to ciekawe miejsca, ale to trasa każdej wycieczki). Ludzie tam mają przesyt turystów – sam gdy pojechałem niedawno do Kyoto to zastanawiałem się gdzie się podziali Japończycy. Przed covidem też było ich sporo, ale po covidzie po Japonii przetoczyła się wręcz fala obcokrajowców. Za dużo turystów to ogromny problem – ale w regionach nieco na uboczu jest bardzo inna atmosfera, polecam spróbować następnym razem skoro pierwsze zapoznanie z krajem się podobało 🙂 Takie regiony jak np. Matsue (jeden z 12 zachowanych zamków) są naprawdę znacznie spokojniejsze i ludzie mają czas sobie pogadać nawet przy pomocy gestów 😉

    • Co do interakcji z Japończykami, to przyznam, że trochę mnie to zaskoczyło. Moje wyobrażenie o Japonii ukształtowały m. in. opowieści mojego wuja, który jako lekarz był w Japonii w latach 90-tych na jakiejś konferencji/szkoleniu i po powrocie opowiadał, że gdy poszedł na własną rękę zwiedzać miasto i się zgubił, to błyskawicznie ktoś się nim zainteresował, a ostatecznie policjant odprowadził go do samego hotelu (opowiadanie było na zasadzie, że w Polsce taka “znieczulica”, a w Japonii ludzie są życzliwi i przyjaźni). Druga opowieść to o “sympatycznych” członkach Jakuzy, którzy wyróżniali się krzykliwymi tatuażami i obciętym koniuszkiem małego palca i chociaż wszyscy wiedzieli, że byli w “mafii”, to przeciętny człowiek nie musiał się ich obawiać (na tle wyczynów naszych rodzimych przestępców z lat 90-tych słuchało się tego naprawdę jak opowieści z 1000 i jednej nocy).

      • Co do pana przechodnia z Hiroszimy – to był jednostkowy przypadek, na podstawie którego trudno wnioskować o całym narodzie, ale silne speszenie jako reakcja na niezdolność dogadania się i spełnienia oczekiwań wpisuje się w nasze ogólne i powierzchowne pojęcie o japońskiej kulturze. Co oczywiście nie oznacza, że inni przechodnie nie potrafiliby nam pomóc, tyle tylko że ja spytałem akurat tego jednego.

        Co do Yakuzy – opowiadali nam o niej tylko pobieżnie pierwszego dnia, w czasie wieczornej przechadzki po tokijskiej dzielnicy uciech (patrz cz. I). Większość jaskiń hazardu i wszelakiej rozpusty prowadzi właśnie mafia na zasadzie umowy z policją: wy sobie opędzlowujcie portfele tych, którzy sami się o to proszą i wiedzą, że postępują niemoralnie, a my w to nie będziemy wnikać dopóki nie ucierpi nikt postronny.

        Mafia nie wymusza więc haraczy od uczciwych ludzi, nie porywa biznesmenów, nie wyłudza VATu (również dlatego, że VATu nie ma – VAT jest w ogóle stworzony do robienia przekrętów, w przeciwieństwie do prostego podatku sprzedażowego, obowiązującego w USA czy Japonii), nie handluje narkotykami (w Japonii narkomania jest absolutnie marginalna, to fenomen na skalę światową, choć np. alkoholizmu trochę jest). Również dzięki takiemu porządkowi drobny kieszonkowiec nie ma w tym kraju racji bytu, bo mafia dopadnie go wcześniej niż policja. To taka mafia w stylu powieści o Ojcu Chrzestnym – hazard, prostytucja, itp., ale prócz tego nic, co mogłoby zaszkodzić uczciwym ludziom. Przynajmniej tak nam opowiadali, bo jak jest naprawdę, pewnie się nie dowiemy.

        Aha: żołnierzami Yakuzy są ponoć czarnoskórzy, sprowadzeni z Afryki nielegalnie i dzięki temu całkowicie posłuszni (mafia lub policja może w sekundę dokonać deportacji, a ukryć się nie mogą ze względu na karnację – więc grzecznie służą i cieszą się życiem w rozwiniętym kraju). Faktycznie, w opisywanych lokalach rozrywkowych widać czarnych bramkarzy, co potwierdza hipotezę.

      • Z tą yakuzą to tak trochę dziwnie. Japończycy w ogóle o tym nie mówią, więc moja wiedza opiera się na tym co mówią znajomi europejczycy którzy tu mieszkają od lat. Nie jest tajemnicą, że trzech poprzednich premierów (włącznie z zamordowanym Abe) było członkami Nippon Kaigi. Ogólnie ultra nacjonaliści. Abe podobno bardzo chętnie rozdawał pieniądze wśród Uyoku Dantai – czyli różnych prawicowych grup. Te grupy były bardzo widoczne ze względu na auta które grały nacjonalistyczną muzykę (Gaisenshas). Tajemnicą poliszynela było to, że tych aut używała też yakuza, wcale nie kryjąc się. Duża część tych grup to kolejne pokolenie Koreańczyków, więc ogólnie to taki fikołek poznawczy jak Macierewicz wyzywający kogoś od rosyjskich szpiegów. Z nich obserwacji po śmierci Abe aktywność tych geisensha zdecydowanie osłabła. Ale związki z polityką wydają się być dość bliskie.

  2. Fajne.
    Podzieliłbyś się informacją, co to za biuro podróży zorganizowało wycieczkę.

    • Artykuł nie ma reklamować żadnego biura ani nikogo innego, dlatego wolę nie wspominać w nim nazw firm, jeśli nie jest to konieczne.

      Jeśli chcesz jechać na taką samą wycieczkę, napisz proszę na priv, to chętnie odpowiem na pytania.

  3. Z tymi mieczami: pamiętacie Pingwiny z Madagaskaru? Jest taka książka: Mieczokucie dla oprnych. Polecam 😁

  4. “Z rowerzystami wszędzie te same problemy.” To jest już kolejny artykuł gdzie wyrażasz negatywna opinie do roweru jako środka komunikacji. Nie zmienia to faktu że to pełnoprawny uczestnik ruchu.

    • Nic nie mam do żadnego środka komunikacji. A jeśli nie widzisz na zdjęciu, ze rowerzysta jedzie pod prąd, to sprawa jest bardzo poważna.

      W Osace byliśmy ledwie kilka godzin i widzieliśmy wielu rowerzystów jadących pod prąd, chodnikiem, albo ignorujących pieszych na przejściu, mających zielone światło. Nie ma to nic wspólnego z żadnym “środkiem transportu”, a tylko z ludźmi uważającymi, że żadne reguły ich nie dotyczą.

      Takich problemów nie widzieliśmy w żadnym innym mieście poza Osaką. Co więcej, wcześniej ostrzegał nas o tym pilot – żeby bardzo uważać na rowerzystów, bo oni na nas uważać nie będą. No i miał 100% racji.

  5. W nawiazaniu do sklonnosci Japonii do wywyższaniu wzgledem zachodu. Japonczycy sa germanofilami.Na pewno wynika to z historycznych względów, ale nie tylko.W popkulturze anime z lat 90tych czesto przewija się niemiecka technologia (po 2 ws), albo uczeń z niemieckiej wymiany, podróże do Niemiec, niemiecka piłka nożna etc.Nie wiem czy dalej tak jest,ale sądząc po ilości bmw i mercow, pewnie tak.

    • Swego czasu czytałem książkę “Byłem kamikaze”. Jej autor (Nagatsuka) twierdził, iż za jego czasów, aby mieć dobre stanowisko, najlepiej było znać język niemiecki. Niby coś oczywistego, biorąc pod uwagę sytuację geopolityczną. Ale też autor twierdził, iż za jego czasów japońska literatura specjalistyczna jakiegoś typu (medyczna?) bazowała głównie na literaturze niemieckiej.

      • Usłyszałem ostatnio taki dowcip: Amerykanin pyta Niemca – my mamy swoje American Dream, czy u was też jest coś takiego? A Niemiec odpowiada – tak, mieliśmy kiedyś pewne narodowe marzenie, ale innym narodom się nie spodobało.

        Widać więc, że Japończycy zamienili marzenie niemieckie na amerykańskie, co też jest zdecydowanie zdrowsze 🙂

      • No ale chyba to wynikało z tego że w okresie Meiji rządzący akurat skorzystali ze wzorów pruskich zarówno co do organizacji armii jak i przemysłu. Po części mogło to wynikać z tego że np. imperium brytyjskie nie było zbyt chętne się dzielić sekretami z potencjalnym konkurentem, ale też po części że państwo pruskie a niedługo później Niemcy akurat stawały się innowacyjną potęgą przemysłową, no i do tego nie mieli interesów w Azji.

      • Do 1870 roku wzorowano się na Francuzach. Po 1870 i wygraniu wojny prusko-francuskiej zafiksowanonsie na Niemcach. Wpływy francuskie nieco dłużej trwały we flocie (wojna chinsko-francuska o Wietnam), lecz potem zaczęto wzorować się na Brytyjczykach (kupowane pancerniki typu Fuji i i dalmierze Barr & Stroud) co trwało aż do I Wojny Światowej (krążowniki liniowe typu Kongo).
        Po 1923 i Traktacie Waszyngtonskim Japonia uznała, że Anglosasi traktują ich jako kraj drugiej kategorii i zaczęli ponownie kupować sprzęt francuski (np. karabiny maszynowe i działka Hotchkissa), a gdy po zajęciu Mandzukuo Europa zaczęła ich traktować jak pariasa, zwrócili uwagę na dynamiczną despotię Hitlera. Doszło do tego, że japońscy konstruktorzy przy przedstawianiu projektu samolotu byli pytani: a Niemcy robią coś podobnego?

  6. Bardzo ciekawa para wpisów 🙂 Ja mam tylko taką uwagę do katany – arcydzieło metalurgii to może i jest, ale japońskiej – na tle ówczesnej europejskiej to może nie tyle złom, co… zacofany i niskiej jakości sprzęt. Katany są zakrzywione z niedoskonałości techniki czy tam materiału (nie pamiętam). Na pewno Japończycy nie byli w stanie wówczas dorównać jakością stali do Europy.

    • Zgadza się. Tematu nie rozwijałem, bo a) nie mam tu na to miejsca, b) nie jestem specjalistą. Dlatego poleciłem temat do samodzielnego zgłębienia dla zainteresowanych 🙂 Jednak jak najbardziej mówili nam, że nawet sami samurajowie unikali brutalnych starć z użyciem mieczy, bo one łatwo się łamały i wymagały dużych umiejętności, by być przydatnymi w prawdziwej walce (tzn. przetrwać walkę i zapewnić pokonanie przeciwnika). Natomiast arcydziełami był o tyle, że łączyły różne gatunki stali, które trzeba było najpierw otrzymać, a potem skuć w jedno ostrze o pożądanych właściwościach. Oczywiście to prawda, że Europejczycy posli w tym względzie dalej (muzułmanie też – patrz słynna “stal damasceńska”).

      • Późniejsze +VLFBERHT+y zdaje się miały już głownie ze stali tyglowej – generalnie ponoć lepszej a na pewno pozwalającej na wydajniejszą produkcję. Tutaj mówimy gdzieś o X w.

        W ogóle ciekawe jest miejsce miecza w kulturze i na drabinie prestiżu, zarówno na Dalekim Wschodzie jak i u nas, chociaż w sumie, że tak powiem, “robotę robiły” raczej inne narzędzia i u nas w pewnym momencie miecze straciły swój blichtr.

        Co do mieczy japońskich jest jeszcze jedna ciekawa rzecz – w sumie ich oczywiste techniczne czy technologiczne wady, ograniczające wydajność bynajmniej nie sprawiają, że są mniej pożądane, wręcz przeciwnie, wydają się jednym z większych atutów. Podobnie jak z mechanicznymi zegarkami czy sportowymi samochodami 😉

      • No i zapomniałem dopisać (a opcji edycji niestety nie ma), że stal damasceńska, jak sama nazwa wskazuje pochodzi oczywiście z Indii 😉

      • Ja słyszałem, że z muzułmańskiej Azji Środkowej (Uzbekistan, Turkmenistan), a produkcję samych mieczy prowadzono w Damaszku. Ale ponoć nie zachowały się żadne opisy technologii produkcji, więc pewnie w Indiach też mogli coś takiego wytapiać.

  7. Hehe, czyli jednak bycie rowerzystą i związany z tym mental bierze górę nad wbijaną od urodzenia do głowy praworządnością i dyscypliną:) też nie lubię rowerzystów, mimo, iż sam chętnie na rowerze jeżdżę:)

    • Ja tylko krótko skomentuję: odnoszę wrażenie, że odsetek aspołecznych zachowań wśród rowerzystów jest na oko podobny do analogicznych zachowań kierowców. Jeżdżę sporo rowerem, autem mniej (oczywiście nie chodzi o pokonywane dystanse), ale za to głównie po mieście. I może faktycznie: kierowcy raczej nie przejeżdżają na czerwonym czy rzadko jadą pod prąd, ale za to wymuszenia, zajechania, parkowania na zakazach a zwłaszcza przekroczenia prędkości to absolutna norma. (Przychodzi na myśl książka pt.: “Wszyscy tak jeżdżą” B. Józefiaka – polecam).

      • Jako pieszy nigdy w życiu, przez 44 lata, nie poczułem się zagrożony przez jakiegokolwiek kierowcę – żaden nigdy nawet nie zbliżył się do sytuacji, kiedy mógłby mnie potrącić. Natomiast wystraszenie przez rowerzystę – na moim zielonym świetle albo wręcz podczas spokojnego spacerowania chodnikiem – zdarza mi się notorycznie i w każdym kraju świata, czy to Polska, czy Holandia (tam jest autentycznie tragedia pod tym względem, nawet Złomnik to zauważył) czy nawet Japonia, w innych dziedzinach słynąca z największego porządku na świecie. W tym ostatnim przypadku przyznaję, że niebezpieczne sytuacje zdarzały się tylko w ostatnim dniu w Osace (raz na chodniku i raz na przejściu dla pieszych), ale to dlatego, że w innych miastach rowerów prawie nie było.

        Nie, nie mam nic do roweru jako wynalazku. Nie bawię się też w szeryfa denuncjującego każde naruszenie litery prawa. Natomiast wywoływanie poczucia zagrożenia przez ignorowanie najbardziej elementarnych zasad zdrowego rozsądku to jest coś zupełnie innego. I tak jak mówię – jako pieszy nigdy w życiu nie poczułem się zagrożony rozjechaniem przez samochód w czasie przechodzenia na zielonym albo spaceru chodnikiem, a przez rowerzystów – niestety czuję się regularnie.

      • No nie wiem, u mnie na wsi i w okolicy jest sporo nowych asfaltowych dróg rowerowych. Ale z wykorzystaniem ich przez “zawodowców” w tzw. jajogniotach to już duuużo gorzej. Za to nie widziałem nigdy, żeby samochód jechał po chodniku obok jezdni

  8. Bardzo dobrze się czytało. Niedosyt pozostał. Ten kebab mnie przekonał – poważnie, do tej pory Japończycy zaimportowane rzeczy do siebie odtwarzali lepiej więc interesujące jest ich wydanie szybkiego jedzenia. Inne odmiany też bym stestował. A jak można zobaczyć ich kuchnie przed zamówieniem to również. Osobiście dla mnie to wolę procedurę na procedurze (byle była zasadna) niż prowizorkę na prowizorce (tak, nie lubię latino). To fajny kraj na podróż samochodem (może jakimś Brytyjczykiem co nie doczekał się kierownicy po własciwej stronie) – z góry na dół jednym nadbrzeżem z powrotem drugim z lekkimi odbiciami do osi. Przypomniał mi się Colin 05 – była właśnie tam Japonia. Europejskie standardy – egzotyczna oprawa. Ech, jdm to ciekawa sprawa. Oprócz endemicznych konstrukcji często oferowali bliźniaka modelu występujące u nas. Tylko, że ten bliźniak to ten dwujajowy. Jak im się to opłacało? Nie wiem. Plus wewnętrzne rebrandy – ich Skyline występujący u nas jako Infiniti G37 sprzedawano tam z znaczkiem Mitsubishi. Ogólnie to reszta Azjatów gorsza a bebechy Mitsubishi i Mazdy stworzyły motoryzację koreańską i po części chińską. Przypomniało mi się Diablo Mikiciuka z Japonii – saga drutu i siłowni pomalowana wałkiem. Rwb tak samo plus parę innych importów z Japonii. Może prywatnie uprawiane partactwo to taka ich grzeszna przyjemność ? 🙂

  9. fajne fajne, choć ja to tam w Japonii najchętniej pozwiedzał bym tamtejsze złomowiska samochodowe i elektroniczne, myślę, że kontener morski to minimum po takiej wycieczce 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.