VENI, VIDI: JAK CEDR NA LIBANIE
„Sprawiedliwy zakwitnie jak palma, rozrośnie się jak cedr na Libanie” – Księga Psalmów, rozdział 92, wers 13
Właśnie tak – “na Libanie”, nie “w”. Semicki źródłosłów L-B-N oznacza biel i tutaj odnosi się do ośnieżonych gór widocznych dla żeglarzy z daleka. W pierwszych dwóch zdaniach mamy już więc aż trzy cuda: góry, śnieg i cedry (czyli drzewa) w samym sercu Bliskiego Wschodu.
Liban to jedyny w regionie kraj górzysty i zielony. Ropy tam nie uświadczymy, ale dla ludzi ważniejsza jest woda i wegetacja – dlatego tych ziem zawsze pożądali ościenni władcy, od starożytności do dzisiaj.
***
W starożytności Liban zamieszkiwali Fenicjanie: wyjątkowy lud, który bić się wprawdzie umiał, ale wolał robić interesy. Fenicjanie do perfekcji opanowali żeglugę i handel, wynaleźli też mydło, pieniądz oraz alfabet – czyli prostą formę pisma z 22 znakami, do błyskawicznego nauczenia (złożone systemy ideograficzne istniały już wcześniej, ale to na prostym systemie fenickim oparte jest prawie każde pismo używane współcześnie, z wyjątkiem jedynie chińskiego i japońskiego). Fenicjanie skolonizowali wszystkie wybrzeża Morza Śródziemnego, opłynęli Afrykę, a według pewnych poszlak dotarli nawet do Brazylii!! By zachować monopol, rozpuszczali pogłoski, że za Gibraltarem okręty spadają w otchłań.
Fenicjanie nie stworzyli jednolitego państwa ani armii, bo od politykowania woleli biznes. Zamieszkiwali niepodległe miasta – jak Tyr, Sydon, Byblos, Arwad i Birut – ale nie walczyli pomiędzy sobą (jak choćby Grecy) i umieli dbać o swoje. Dysponowali tylko dwoma cennymi towarami eksportowymi: cedrowym drewnem (najtrwalszym w świecie, idealnym np. na okręty), oraz purpurą – barwnikiem z morskich skorupiaków, których potrzeba aż 12.000, by zabarwić samą lamówkę pojedynczej tuniki, ale dającym barwę wyjątkową i nie blaknącą po tysiącleciach. Oba te towary przynosiły wielkie dochody. Fenickie miasta Sydon i Tyr Biblia wspomina jako bajecznie bogate, ale uparcie niemoralne, nie do nawrócenia. Cedr i purpura też zresztą mają bogatą symbolikę biblijną.
Fenicjanie byli pragmatyczni. Gdy przyszły legiony rzymskie, nie próbowali tłuc ich kosami na sztorc, tylko zaproponowali trybut za pokój i kontynuację biznesu. Rzymianie zgodzili się, choć dla pewności w fenickim Baalbek postawili swoje największe świątynie – żeby pokazać siłę i wystraszyć sąsiadów (“jeśli budują coś takiego na peryferiach, to co muszą mieć w stolicy…?“). Znających cały świat Fenicjan nie zszokowali, ale najazdy faktycznie powstrzymali.
Potem przybyli Arabowie. Dla nich Liban był rajem – bo muzułmański raj to zieleń i chłodna woda (za to nasz – mocne słońce i palmy. Ciekawe dlaczego…? 😉 ). Kraj nie zislamizował się jednak całkowicie: mimo że kalifowie, mamelucy i osmańscy sułtani rządzili tam do 1918r., prawie połowa mieszkańców należała do chrześcijańskiego kościoła maronickiego – jedynego wschodniego kościoła podległego Watykanowi. Gdy upadło Imperium Osmańskie, w Libanie powstał tzw. francuski mandat Ligi Narodów: chrześcijańskie elity przejęły wtedy francuski język i edukację, a gospodarka rozkwitła. Liban nazwano bliskowschodnią Szwajcarią, a jego stolicę, Bejrut – Paryżem Wschodu. Postęp tworzyli jednak i konsumowali przede wszystkim chrześcijanie, co zrodziło opór muzułmańskiej większości.
Od 1926r. kluczowe stanowiska polityczne obsadza się według klucza religijnego: prezydent musi być chrześcijaninem-maronitą, premier muzułmaninem-sunnitą, a szef parlamentu – muzułmaninem-szyitą. Elity pozostały jednak chrześcijańskie: z jednej strony wzmacniało to więzi z Europą, z drugiej – podsycało wewnętrzne konflikty. Francuzi wycofali się w 1946r., a dwa lata później powstało państwo Izrael.
Stosunków izraelsko-arabskich nie trzeba chyba objaśniać. Dość powiedzieć, że po 1948r. do libańskich obozów uchodźców napłynęło kilkaset tysięcy Palestyńczyków – którzy nie otrzymali obywatelstwa, ale utworzyli kilkunastoprocentową mniejszość, zmieniając religijną strukturę społeczeństwa. Chrześcijanie, uważający się za właścicieli kraju, wystraszyli się i w 1958r. poprosili o militarną pomoc USA. Z kolei wśród muzułmanów – zwłaszcza szyitów – wielkie wpływy zyskały radykalne ruchy anty-izraelskie (a więc anty-zachodnie). W 1970r. Organizacja Wyzwolenia Palestyny ustanowiła swą siedzibę w Libanie, co dało powód do interwencji Izraela. Wreszcie w 1975r. wybuchła krwawa, 15-letnia wojna – teoretycznie chrześcijańsko-muzułmańska, ale ewoluująca w niezbadanych kierunkach. Do gry szybko wkroczyły Izrael i Syria, okupując spore części kraju .
Kluczową rolę odgrywał Hezbollah (arab. “partia Boga”) – szyicka organizacja polityczno-zbrojna, nazwana od koranicznego cytatu, a założona przez irańskie władze pragnące eksportować islamską rewolucję (Hezbollah za organizację terrorystyczną uznają nie tylko USA i UE, ale i Liga Państw Arabskich, w większości skonfliktowana z Iranem). W latach 80-tych różne frakcje i partie tłukły się już nie pytając o wiarę – bo w wojnie zawsze chodzi o władzę, nie ideologiczne przykrywki.
W latach 1975-90 niegdysiejszy Paryż Wschodu obrócił się w ruinę. Luksusowe hotele i night-cluby zamieniono w stanowiska snajperskie, a samochody-pułapki wybuchały niemal codziennie. Mimo rozejmu z 1990r. syryjska armia wyszła dopiero w 2005r. – a już rok później wkroczył Izrael. Kolejne działania zbrojne, z lat 2011-14, miały związek z syryjską wojną domową: armia libańska i Hezbollah walczyły wtedy z ISIS, a kraj zalała kolejna fala uchodźców. Ich liczba – wraz z Palestyńczykami – przekracza już dwa miliony, w kraju około sześciomilionowym. To jednak tylko szacunki, bo ostatni porządny spis ludności robili Francuzi, w 1932r. Dzisiejsze państwo libańskie istnieje tylko teoretycznie.
Na zdjęciu tytułowym widzimy ośnieżone góry, cedrowy las, maronicki kościół i muzułmański souk (targ). Poniżej zaś – bejrucki meczet Mohammeda Amina (zbudowany w 2008r. na linii frontu z 1975-90r.), krzyż chrześcijańskiej katedry, a na pierwszym planie – wypalone ruiny z czasów wojny.
***
Dziś w Libanie strzałów nie słychać, natomiast gospodarka przechodzi jeden z najgłębszych kryzysów w dziejach ludzkości. Od 2019r. PKB spadło o połowę (!!), a wartość waluty – ponad 95%. Wyobrażacie sobie, żeby w trzy lata euro podrożało do ponad 100 zł? Kurs USD wzrósł z 1.515 do około 37 tys. libańskich funtów, ale bardzo się waha: jednego dnia może wynosić 27 tys., drugiego już ponad 42 tys. Jeszcze w 2019r. przeciętne wynagrodzenie przekraczało 2.000 USD – dziś nie osiąga 100. Co trzecia rodzina oszczędza na jedzeniu. Z braku importowanego węgla i gazu stanęły elektrownie – by mieć prąd, trzeba kupić dieslowski generator (1.000-2.000$) i codziennie go tankować (po około dolarze za litr).
Nad ranem w bejruckim porcie widać i czuć czapę dieslowskich spalin spływających z całego kraju
Kryzys przyniosły wieloletnie wojny, gigantyczna korupcja i niekompetencja władz, ale też celowe działania zewnętrzne. Sąsiedzi Libanu – zwłaszcza ten południowy – usilnie blokują gospodarcze odrodzenie. Międzynarodowe banki odmawiają kredytów, a co do krachu funta – dzienny wolumen libańskiej wymiany walutowej to ledwie kilkadziesiąt mln $. Tak płytki rynek każdy bankowiec zdewastuje kilkoma kliknięciami. Swoje dołożyły oczywiście lockdowny i załamanie turystyki, która do niedawna odpowiadała za prawie 1/4 PKB (całość usług – za 2/3, resztę dawało rolnictwo. Przemysłu w Libanie praktycznie nie ma).
Dewastacja przybrała też formę realną. Gigantyczną eksplozję saletry w bejruckim porcie z 4 sierpnia 2020r. wielu Libańczyków uważa za nieprzypadkową: katastrofa, która zabiła ponad 200 osób i pozbawiła domów ćwierć miliona (!!) nastąpiła dwa dni po wprowadzeniu kolejnego lockdownu i trzy przed planowanym wydaniem wyroku za zabójstwo byłego premiera, Rafika al-Haririego, o które oskarżano zarówno Syrię, Izrael jak i Hezbollah. Wyrok jednak nie zapadł – i nikt nie zapytał czemu, bo w powietrze wyleciało właśnie pół stolicy i port obsługujący 3/4 krajowego importu żywności i paliw.
Ponad dwa lata po wybuchu – który miał siłę małego, taktycznego ładunku nuklearnego – port wciąż leży w gruzach, podobnie jak tysiące budynków miasta (włącznie z największą stacją przesiadkową komunikacji publicznej).
Jak reagują Libańczycy? Ponad połowa narodu żyje na emigracji – ich dewizowe przekazy praktycznie utrzymują drugą połowę. W kraju zarabiać trudno, bo co nam po studolarowej pensji, przy cenach jak w Polsce? Również dlatego państwo nie działa: jeśli nauczyciel czy policjant zarabiają 3$ dziennie, zwyczajnie nie przychodzą do pracy. Reszta musi radzić sobie bez nich.
***
Według badań genetycznych 90% populacji Libańczyków, niezależnie od wyznania, zamieszkuje tu od starożytności. Mimo to, chrześcijanie uważają się za wyłącznych potomków Fenicjan, najechanych przez muzułmańskich barbarzyńców. Wszyscy używają arabskiego dialektu ze starożytnymi naleciałościami fenicko-aramejskimi, ale tylko chrześcijanie kształcą się po francusku i od stu lat mówią bonjour i merci zamiast marhaba/szukran. Nie żyją już jak Szwajcarzy, ale odrestaurowane centrum Bejrutu należy głównie do nich. Podobnie jak większość samochodów – wcale niestarych i prestiżowych.
Ocalałe fragmenty “Paryża Wschodu”
Reprezentacyjny, nadmorski bulwar zwany z francuska corniche’em
Gołębie Skały – popularny cel spacerów przy końcu corniche’a
Obwodnica w godzinach szczytu
Salony Mercedesa działają, tylko ceny podają w dewizach
Chińskie MG lansuje się eksponując klasyki
Podobnie Maserati, reklamujące w bliskowschodnim kraju model – nomen omen – Levante
W dzielnicy rządowej stoją piękne, zabytkowe kamienice…
…i jedyny w świecie zegar wieżowy z mechanizmem Rolexa – pamiątka dobrych czasów. Tutaj turystów rzadko się wpuszcza, my jednak, przyjechawszy w listopadzie i głębokim kryzysie, cieszyliśmy się szczególnymi względami.
Ruiny rzymskich łaźni…
…i grobowiec marabuta – kogoś w rodzaju muzułmańskiego świętego (w islamie nie ma świętych, ale czcigodnych mężów wspomina się i pielgrzymuje do ich grobów). Gdy deweloper czyścił teren pod wielkie centrum handlowe, zepsuły się ponoć dwa kolejne buldożery, raniąc operatorów. Grobowiec zostawiono więc w spokoju, ale pobożni mieszkańcy – również chrześcijanie, bo mimo wojen Libańczycy bardzo szanują wierzenia bliźnich – wróżyli przedsięwzięciu fiasko.
Faktycznie: centrum otwarto tuż przez krachem waluty i lockdownami. Ono jeszcze działa, ale jest faktycznym bankrutem czekającym na inwestora, którego raczej nie będzie. Pomiędzy ekskluzywnymi sklepami hula tylko wiatr.
W luksusowych delikatesach – polska czekolada droższa od Lindta!! (za dolara dostawaliśmy 37-39 tys. libańskich funtów). My skusiliśmy się tylko na sok wyciskany ze świeżych mango – niebo w gębie po 70 tys. LBP za szklankę. Niecałe dwa dolary, tyle że miejscowi zarabiają ledwie sto miesięcznie…
Przy Placu Męczenników – dawnej linii frontu pomiędzy dzielnicami chrześcijan i muzułmanów – stoi wielki meczet Muhammada Amina, zbudowany w 2008r. i wyremontowany po eksplozji, która poważnie go uszkodziła.
Również tutaj udało się wejść. Buty zostały oczywiście na zewnątrz, a panie zasłaniały włosy chustami, które bardzo przyjazny personel podawał przy wejściu za darmo. W meczetach panuje mistyczna atmosfera – szczególnie w porach modlitwy, kiedy z minaretów rozlega się śpiew muezzina (trafiliśmy na ten moment – tylko dzięki temu meczet był otwarty). Kontemplacyjnej ciszy nie zakłóca stąpanie boso po dywanach.
O dziwo, trudniej było w pobliskiej, maronickiej katedrze św. Jerzego: wejść się wprawdzie udało (co też nie zdarza się zawsze), ale fotografować nie pozwolili. Szkoda, bo mają tam piękne witraże – całkiem nowe, wymienione po eksplozji.
Plac Męczenników, przed meczetem i katedrą (niegdysiejsza linia frontu)
Wiele budynków do dziś stoi w ruinie…
…lub wręcz nie zostało ukończonych. Centrum handlowe Aïshti (w tle) naruszył wybuch z 2020r., jeszcze w czasie budowy. Prace przerwano, a szkielet będzie pewnie straszyć kilka pokoleń.
***
Liban jest mały – ledwie 220 x 70 km. Na zachodzie wybrzeże, porty i cała gospodarka, dalej dwa równoległe pasma górskie: Liban (to białe, dochodzące do 3.083 m n. p. m.) i Antyliban (na granicy syryjskiej). Oba były kiedyś jednym, póki nie rozjechały się płyty kontynentalne. Gołym okiem widać ich identyczny profil przedzielony żyzną, tektoniczną doliną Bekaa. W dolinie, na różnych wysokościach, uprawia się prawie wszystkie gospodarcze rośliny świata. Opadów nie brakuje, co widać na zdjęciach z Bejrutu (za 8 dni padało trzy razy, po kwadransie dziennie – ale rolnictwu tyle wystarcza).
Mały kraj to łatwe wycieczki. Inaczej niż w Peru, tutaj nie było zarwanych nocy i 600-kilometrowych przejazdów, a śniadania o 8.00-9.00h i maksymalnie dwie godziny w autobusie. Od biedy wystarczyłby jeden hotel, choć my przenosiliśmy się kilkakrotnie: przeprowadzki zaoszczędziły ślamazarnych przejazdów górskich i poprawiły relację wrażenia/koszt (klasyczna strategia – im bliżej końca, tym lepszy standard).
W hotelach prąd był. Oczywiście z generatora – zwykle starego Deutza, który warkotał, dymił i czasem przegrzewał się, przerywając pracę. Przekaźniki odpalały wtedy rezerwowy motor, co czasami trwało 2-3 minuty (najczęściej wtedy, gdy się goliłem – za osiem dni chyba trzy razy). Oszczędnie porozstawiane routery wi-fi pracowały na kartach GSM – w pierwszym hotelu sieć łapałem tylko w jadalni i na jednym półpiętrze klatki schodowej.
Hotel całkiem ładny, ale bez prądu i klientów niełatwo funkcjonować. Zarządca, imieniem Joseph, nadrabiał ciężką pracą i otwartością. Mimo kosztów energii udostępniał nam wieczorami jadalnię na filmowe seanse o Hezbollahu i pomagał 24/7.
Wspaniała jest libańska kuchnia: pyszny hummus i oliwa, lekkie sery, świeże warzywa i owoce, cały repertuar “kebabowni”, śródziemnomorskie ryby i arabskie słodycze na miodzie i bakaliach. Nie ma wielkiego zagrożenia sanitarnego. To nie Egipt – można kupować street-food, w tym pity z wszelkimi nadzieniami, wyciskane soki owocowe, itp. Przynajmniej nam nic od tego nie było.
***
Zwiedzanie zaczęliśmy od Byblos, 30 km na północ od Bejrutu. Fenicjanie handlowali tam egipskim papirusem – stąd greckie słowo oznaczające księgę (BIBLIO, l.mn. BIBLIA) – ale teren zamieszkały był znacznie wcześniej, nieprzerwanie od neolitu.
W neolitycznej studni wciąż stoi woda. Ludzie eksploatowali ją przez 8.000 lat…!!
Całą strefę archeologiczną – wpisaną na listę UNESCO – widać z fortecy krzyżowców. Pełny przekrój, od epoki kamienia po średniowiecze.
Sama forteca
Doskonale zachowany sarkofag fenickiego króla Ahirama
A to już żywe Byblos…
…choć i przez nie biegnie rzymska droga.
Poza Bejrutem motoryzacyjny krajobraz jest zróżnicowany
Wieczorny wypad do Doliny Psa (Nahr al–Kalb) – niegdyś jedynej drogi w głąb Fenicji, wybieranej siłą rzeczy przez wszystkie atakujące armie. Każda zostawiała tu inskrypcje: najstarszą tablicę – prawie zatartą – kazał wyryć faraon Ramzes II, najmłodszą – Francuzi w XX wieku. To miejsce też figuruje na liście UNESCO.
Obok – jak to w dolinie – płynie rzeka. Stoją resztki rzymskiego akweduktu…
…i średniowieczny most – muzułmański, choć wzorowany na rzymskich.
***
Czas na trochę gór – czyli tego, co czyni Liban wyjątkowym.
Woda i zieleń to błogosławieństwo kraju, ale też i jego przekleństwo, ściągające agresję sąsiadów. Góry porastały niegdyś lasy cedrowe, które rabunkowy wyrąb wytrzebił już w starożytności. Dziś roślinność przypomina resztę strefy śródziemnomorskiej.
Wąska dróżka prowadzi do Deir El-Qamar – małego miasteczka nazywanego “żywym skansenem”, które zwiedzaliśmy w zimowych kurtkach (rano, na ponad 1.000 metrów n.p.m., było kilka stopni). Na zdjęciu karawanseraj – dawne miejsce odpoczynku podróżnych. Pokoje, gastronomia, usługi “towarzyskie” i garaże z serwisem wszystkich rodzajów silników czterokopytnych.
Obok klasyczny meczecik…
…a że to Liban, to naprzeciwko również kościółek. Kiedyś była też synagoga, ale od kilkudziesięciu lat Żydów w kraju nie ma (zostały tylko cmentarze: miejscowi je utrzymują, bo “nie walczą z ludźmi ani religiami, tylko z niszczeniem ich ojczyzny“)
Urokliwe zaułki
Jak skansen, to skansen!!
Nie mniej ciekawa jest twórczość elektrotechników – zwłaszcza dziś, gdy publiczna energetyka leży
Kolejny przystanek to Beiteddin ze wspaniałym pałacem emirów (osmańskich namiestników), z przełomu XVIII/XIX wieku. Kompleks służy dziś jako letnia rezydencja głowy państwa, zaś architektonicznie łączy tradycyjny styl arabski z europejskim barokiem. Jak u Fenicjan – którzy tworzyli piękną sztukę, ale nie wytworzyli własnych stylów, tylko kopiowali sąsiadów.
Pamiętajmy – raj to zieleń i chłodna woda. Prestiż władcy też musi być widać.
U prezydenta Libanu musi rosnąć cedr – to ten rozłożysty, z lewej. Na ziemi – starogrecka mozaika…
…jakich pełno przeniesiono tu z innych miejsc.
Krótki postój w libańskiej Częstochowie – sanktuarium Matki Bożej Pani Libanu w Harisa. Pielgrzymują tam chrześcijanie, ale też muzułmanie i druzowie (lokalna religia łącząca wpływy wszystkich trzech monoteizmów ze wschodnią ideą reinkarnacji. Druzowie stanowią 8% ludności Libanu, mieszkają też w Syrii i Izraelu). Pielgrzymki trwały nawet w czasie wojny, która toczyła się głównie w Bejrucie i innych dużych miastach.
Sam kościół niezbyt piękny – podobno ma przypominać fenicką łódź
Za nim stoi statua Maryi
Można pochodzić po zacisznych alejkach, gdzie rośnie kilka cedrów (chyba już rozpoznajecie)…
…a potem zjechać kolejką linową do nadmorskiego kurortu Jounieh.
Kolejkę zbudowali Szwajcarzy, w latach 60-tych. Na razie jeszcze działa.
Na wieczór zostały groty Jeita – wspaniałe, choć objęte zakazem fotografowania (dureń jestem: ludzie z grupy odpalali strażnikowi po 20 tys. LBP – całe pół dolara – i cykali. Fotki można jednak zobaczyć w sieci). Z grot wypływa Rzeka Psa – drążąca dolinę opisaną wcześniej.
Przed grotą zaczepił nas taksówkarz. Jako wycieczka zorganizowana nie skorzystaliśmy, ale W115 w czynnej służbie zasługuje na fotkę (zwłaszcza że stoi wśród całkiem młodych aut). To nie wyjątek – większość taksówek to W123, jednak poprzednik też się zdarza. Ciekawostka: w Libanie wyłącznie pojazdy używane zarobkowo mogą mieć silniki Diesla. Prywatne nie, bo kiedyś rząd dotował olej napędowy do celów gospodarczych. Dotacje znikły jednak już dawno, natomiast zakaz pozostał.
***
Kolejny dzień to fenickie miasta południa: Sydon i Tyr. Oba z listy UNESCO i oba wspominane w Biblii: to historyczne tereny Kanaanu, gdzie działali starotestamentowi prorocy.
Al-Qouds to po arabsku Jerozolima. Z Sydonu 199 km, ale granica niestety zamknięta. Liban nie uznaje istnienia państwa Izrael, a pogranicza strzeże misja ONZ – jedna z bardziej nieskutecznych w dziejach (tak jakby którakolwiek była skuteczna).
Siły UN widać na każdym kroku
Wzdłuż wybrzeża biegnie autostrada. Limitu 100 km/h raczej się przestrzega, ale nie z powodu policji (policjanci od lat nie przychodzą do pracy), tylko gęstego ruchu – w tym pieszych, skuterów, wózków ręcznych… Libańczykom nikt jeszcze nie wytłumaczył, czym autostrada różni się od osiedlowej ulicy.
Muzułmańskie Południe – w tym Sydon – prezentuje typowo arabskie klimaty
Ponieważ to jednak Liban, mamy też mozaiki z fenickim statkiem i ślimakiem – tym od purpury, pozyskiwanej właśnie tutaj, w portach Sydonu i Tyru (po polsku kolor zwiemy nawet “purpurą tyryjską”)
Do kompletu – nadmorska twierdza krzyżowców…
…z marmurową kolumną robiącą za nadproże…
…i machinami oblężniczymi (niektóre są sterowane komputerowo 😀 😀 😀 )
Przy drodze powiewają żółte flagi Hezbollahu, z symbolem karabinu maszynowego. Hezbollah zwalcza wszystko, co zachodnie i izraelskie, nie kryjąc swego zbrojnego charakteru. To jednak więcej niż bojówka: irańskie petrodolary pozwalają fundować drogi, szkoły, a nawet relatywnie dobre i tanie szpitale. Tak buduje się poparcie ludu, który chętnie wstępuje do organizacji i… wiecie, co tam robi.
Z lżejszych tematów – plantacje bananów
Orient pełną gębą
W Tyrze zwiedziliśmy dwie rzymskie strefy archeo. Oto pierwsza, z największym w świecie hipodromem (w Fenicji Rzymianie wszystko budowali największe, żeby pokazać potęgę).
Trybuny i resztki straganów z przekąskami
Reszta rzymskiego miasta
Starożytne arcydzieła zdewastowane przez nowożytnych snajperów
Nasz autobus – chiński, marki Yutong. Wygodny, cichy, z USB w każdym fotelu. Pod górę wyprzedzaliśmy co starsze osobówki. “Czterysta dwadzieścia koni!!” – chwalił się kierowca imieniem Youssouf…
…który kilkakrotnie częstował wszystkich kawą i bananami.
Libański folklor gospodarczy – obwoźny kantor walutowy. Szyldem jest plik dolarów w ręku.
A to folklor elektrotechniczny
W Byblos pochowany był król Ahiram, w pobliżu Tyru – Hiram. Hirama wspomina Biblia – jako dostawcę cedrowego drewna, złota i fachowców do budowy jerozolimskiej Świątyni Salomona. Fenicjanie naprawdę umieli w biznes.
Druga tyryjska strefa archeo to rzymski kurort dla patrycjuszy: marmurowe kolumny (surowiec sprowadzany z Italii!!), kwadratowy basen, widok na morze…
Atrakcje ponadprogramowe: wypad pod izraelską granicę do Qany (według niektórych – właściwe miejsce ewangelicznego cudu przemienienia wody w wino, wbrew Izraelczykom zarabiającym na winie ze “swojej” Kany)…
…zamoczenie nóg w ciepłym morzu (w listopadzie woda 22°C, powietrze 26°C – podczas gdy w górach rankiem widać szron)…
…sok ze świeżych granatów…
…i słodkie baklavy: miodowo-bakaliowe ciasteczka znane wszędzie, gdzie kiedykolwiek rządzili Osmanowie. Właściciel cukierni w Sydonie osobiście dziękował za wsparcie lamentując, że jeśli nie nadejdzie cud, to prawdopodobnie będą ostatnie chwile działalności 🙁
***
Było południe, czas na północ i fenicki Trypolis.
Nie, nie byliśmy w Libii: Trypolis znaczy po grecku “Trójmiasto”, w basenie Morza Śródziemnego ta nazwa pojawia się kilkakrotnie. W libańskim Trypolisie znów króluje islam (chrześcijanie mieszkają przede wszystkim w centrum kraju), więc wszystko wygląda po arabsku.
Przystanek przy kolejnym zamku krzyżowców (nazwa arabska – Qalat al-Msaylha), postawionym przy rzymskim mostku
Obok buduje się zapora i elektrownia wodna Msaylha. Tzn. jest już gotowa – w styczniu 2020r. z pompą otwierała ją pani minister energii. Niestety, trzy tygodnie później cała woda znikła.
Dlaczego? Oficjalne śledztwo wciąż trwa, ale każdy Libańczyk rozumie: elektrownie węglowe i gazowe potrzebują importowanego paliwa, czyli intratnych kontraktów rządowych – a fajnie jest podpisywać intratne kontrakty rządowe. Woda z gór płynie natomiast za darmo, więc co to za interes…? Jak tu budżetowe środki wyprowadzić i od kogo w łapę wziąć? I tak to kraj pełen górskich rzek tonie w dieslowskich spalinach przydomowych generatorów, a kogo na generator nie stać, żyje w ciemności. Witamy w III Świecie.
W Trypolisie oglądnęliśmy cytadelę wybudowaną przez pierwszego władcę krzyżowców, Rajmunda IV z Tuluzy, który założył tu swoją stolicę. Po upadku krucjat twierdzę rozbudowali muzułmanie.
W częściach fortecy do dziś stacjonuje libańska armia
Centrum to oczywiście jedno wielkie targowisko. Wąskie zaułki są zawsze zadaszone – bo tutaj panuje wprawdzie łagodny klimat śródziemnomorski, ale Arabowie wyrośli w sercu pustyni i słońca nie znoszą bardziej niż my błota pośniegowego.
Otwarte ulice też oczywiście istnieją
To biało-czarne po lewej to meczet z czasów dynastii mameluckich (końcówka średniowiecza). Mamelucy tak właśnie budowali – z kamienia białego i czarnego, ułożonego w pasy (polecam przewinąć w górę i zwrócić uwagę na bramę do cytadeli).
Każdy meczet ma obowiązkowo minaret (wieżę, z której muezzin 5 razy dziennie wzywa do modlitwy) i duży dziedziniec, gdzie gromadzą się wierni
W środku – bardzo autentycznie (z lewej – bo z prawej to nasza grupa)
Obok stoi turecka łaźnia, czyli niemalże kopia łaźni rzymskich, podpatrzonych na podbitych terenach. Tyle że kolorowo malowana i działająca jeszcze w XX wieku.
Powrót przez targ – tym razem alejką z damską modą
Salon ślubny…
…i coś swobodniejszego na po domu.
Złota biżuteria – w islamie dozwolona tylko kobietom
Mydło – wynalazek fenicki – dostępne w dziesiątkach kolorów i zapachów
Arabski Subway – placek z białym serem labneh (mówiłem już, że rdzeń L-B-N oznacza biel?) i dowolnie wybieranymi warzywami. Za dolara dwie sztuki, czyli sycący lunch.
Opakowanie z recyklingu – bardzo ekologiczne
Od 2019r. i krachu walutowego większość banków obudowała się grubymi płytami pancernymi, by bronić się przed tłumami żądającymi własnych oszczędności (…!!)
Przez Liban szła kiedyś trasa kolei Londyn-Kair. Gdy w 1975r. wybuchła wojna, pociągi stanęły tam, gdzie były. Niektóre stoją tak do dziś, z dziurami nie tylko od korozji. Komunikacja publiczna wciąż leży: kolei nie ma wcale, a autobusy nie jeżdżą – bo kogo stać na bilet, stać też na własne auto.
Ktoś domalował sarkastyczne graffitti
Fenicki falochron: naturalna skała uformowana w “mur” przez wydrążenie materiału od strony lądu. Starożytni to jednak mieli cierpliwość.
Pod wieczór – fakultatywny wypad do miejscowości Annaia, gdzie w XIX wieku w klasztorze żył znany od niedawna i u nas św. Szarbel, patron spraw trudnych i beznadziejnych. Bardzo klimatyczne widoki…
…i sarkofag świętego Szarbela, z prawdziwego cedru. Tak właśnie, brązowo-czerwonawo, wygląda najcenniejsze drewno świata. Dąb przy nim to ponoć tandeta.
Na nocleg zjechaliśmy do Byblos. Jako że nie mieliśmy wykupionych kolacji hotelowych (liczone przez biuro podróży 23$ za posiłek to w Libanie ćwierć pensji), poszliśmy do centrum. Łatwo się mówi – w miastach brakuje nie tylko oświetlenia, ale często i chodników…
Zdjęcie z pokoju zrobiliśmy po szczęśliwym powrocie, ale półgodzinny spacer (w jedną stronę) nieoświetloną jezdnią, pomiędzy arabskimi taksówkarzami i ciężarówkami, był ekscytującym przeżyciem. Pomogły latarki w telefonach i sprawna orientacja w czasoprzestrzeni 🙂 Na marginesie: w restauracji pierwszy raz w życiu widziałem menu WYŁĄCZNIE w formie kodu QR przyklejonego do stolika. “Drukować nie nadążamy, ceny rosną z dnia na dzień“. Na szczęście wi-fi działało.
***
Kolejny dzień to typowe góry. Zaczęliśmy od siedziby maronickiego patriarchy: patriarcha to wielki szycha, bo jakkolwiek z religijnością Libańczyków bywa jak wszędzie, to przynależność do danego wyznania jest cywilizacyjnym manifestem – duchowni mają więc posłuch nawet wśród nieszczególnie pobożnych (jak za PRL). A zdeklarowanych maronitów żyje na świecie 3 mln.
Maronicki krzyż wygląda jak maltański – bo to naprawdę jest krzyż maltański. Krzyżowcy przejęli go od Libańczyków. Mało kreatywni byli.
Widok zza kościoła na ośnieżone szczyty
Krótka wizyta w Bekaa Kofra, gdzie urodził się św. Szarbel. Poza jego rodzinnym domem i ołtarzykiem z motywem cedru…
…czekało nas wiele interesujących widoków.
Na głębokiej prowincji niektórzy jeżdżą bez tablic rejestracyjnych…
…inni mają tablice np. szwedzkie, choć nie wiadomo, czy o takim kraju w ogóle słyszeli. Czy już mówiłem, że libańska policja nie pracuje? Nie pracuje też jedyna firma, która podbijała badania techniczne pojazdów: ponieważ straciła uprawnienia za korupcję (hahahaha…!!), pieczątki stawiają teraz urzędnicy, za równowartość bodajże 3$, całkiem oficjalnie. Oczywiście bez sprawdzania czegokolwiek, bo oni nie są diagnostami i się nie znają. Grunt jednak, że korupcja zwalczona!!
Tutaj tablica jest prawdziwa, chociaż tylko z tyłu. Auto nie wygląda na wrost.
Jeep z rybką marki JESUS – gdyby ktoś jeszcze wątpił, że tutaj żyją chrześcijanie
By coś pospawać, trzeba pick-upem przywieźć swój prąd
Pola tarasowe!! Czyżbyśmy teleportowali się w Andy…?! Nie – po prostu podobne warunki rodzą podobne rozwiązania, bez udziału magii ani kosmitów.
W malowniczym miasteczku Beszarri mieszkał Khalil Gibran – XX-wieczny pisarz i filozof, który zyskał wielkie poważanie u hippisów, za sprawą swojego zbiorku powiastek pt. “Prorok“, traktujących o sprawach ogólnoludzkich (pełny tekst po angielsku).
Rodzinny dom Gibrana, który – jak wielu artystów – zmarł na marskość wątroby, w 1931r., przeżywszy 48 lat.
To, na co długo czekałem, to Las Bożych Cedrów w Ekden: rezerwat założony jeszcze przez rzymskiego cesarza Hadriana, który ogłosił fragmenty rabunkowo eksploatowanych lasów swoją własnością, by je uratować. To pierwszy w dziejach przykład świadomej ochrony przyrody (tak, w starożytnym Rzymie!!) i kolejna pozycja z listy UNESCO.
Dziś pojedyncze cedry rosną w całym Libanie, jednak pierwotnego lasu zostało całe dziesięć hektarów (prowadzi się planowe nasadzenia, ale to projekt na kilka pokoleń). Najstarsze drzewa pamiętają Fenicjan – mają grubo ponad 2.000 lat.
Cedrowe szyszki
Pamiątki z cedru są dostępne i zaskakująco tanie (od 2$)
Polacy stają się jednym z bardziej podróżujących narodów świata – co zauważa się i docenia nawet w egzotycznych krajach (w Libanie dużo pomogły popularne ostatnio pielgrzymki śladem św. Szarbela)
Widok ponad rezerwatem, rosnącym na wysokości równych 2.000 metrów n.p.m. W okolicy znajdują się ośrodki narciarskie, otwierane zwykle z początkiem grudnia.
Ten okaz fotografowała cała wycieczka, nie tylko samochodziarze. Cóż, libańskie rękodzieło słynęło już w czasach Fenicjan!!
Ostatni punkt dnia to klasztor św. Antoniego – jedyny udostępniony turystom spośród licznych monasterów w Dolinie Kadisza.
W odizolowanej niegdyś dolinie szukający spokoju mnisi zbudowali ponad 80 klasztorów. Dziś biegnie tu asfalt, ale przejazd wciąż jest przygodą. Zwłaszcza o zachodzie słońca.
Znów trafiliśmy na wieczorne modlitwy. Tym razem chrześcijańskie, częściowo w języku aramejskim – semickim dialekcie z grubsza zrozumiałym dla współczesnych Libańczyków, a używanym na całym Bliskim Wschodzie w czasach Chrystusa. Słowa Nowego Testamentu brzmią tu więc dokładnie tak jak wtedy, kiedy je wypowiadano i zapisywano.
***
Ostatni dzień oficjalnego programu pokazał nam kolejny cud z listy UNESCO: rzymskie świątynie w Baalbek – te największe, odstraszające wrogów.
Baalbek leży w dolinie Bekaa, Góry przejechaliśmy znajomą drogą obok rezerwatu cedrów i potem przez przełęcz Aïnata (2.590 m n.p.m.). Na przełęczy były niestety chmury, wichura i ziąb (ledwie ponad 0ºC), ale wcześniej udało się sfotografować resztki lasu. Bliżej obiektywu widać dużą powierzchnię nasadzeń – nasze prawnuki będą się cieszyć.
Im dalej od wybrzeża, tym ruch bardziej żywiołowy…
…a park maszynowy ciekawszy.
Wulkanizacja, prostowanie felg
I tak tu sobie żyjemy w tym Libanie
Wreszcie Baalbek. Na początek kamieniołom i tzw. “głaz kobiety ciężarnej” (nazwa omyłkowa – błędne tłumaczenie – ale przyjęta). Głazu ostatecznie nie użyto, ale wiele podobnych przetransportowano na budowę kilka kilometrów dalej. Jak oni to robili – naukowcy nie wiedzą. Szacunkowa masa głazu to 1.250 ton (19,6 x 6 x 5,5 metra x gęstość wapienia).
Świątynie stoją na gigantycznych – aż 13-metrowej wysokości!! – podestach z takich właśnie głazów. Po co? Wiadomo – dla zrobienia wrażenia. Zdjęcia słabo oddają ogrom. Przykładowo, główny dziedziniec mierzył 135 x 113 metrów – wszystko na tych podestach z gigantycznych głazów!! Warto popatrzeć na schody – one sięgają piątego piętra (jest ich nieparzysta liczba, bo Fenicjanom przesąd nie pozwalał niczego zaczynać lewą nogą – na pierwszy i ostatni stopień wchodzili tą samą. Oni ukuli też powiedzenie o “wstawaniu lewą nogą”).
Pięknie zachowane fragmenty świątyń
Z 54 kolumn największej świątyni Jowisza zostało tylko 6, ale wysokość 21 metrów i średnica 2 m jest niesamowita. Widzicie na zdjęciu ludzików…? Tak – to dwójka dorosłych.
Tzw. “mała” świątynia – poświęcona bogu imprezowania, Bachusowi. Pod nią też poszukajcie ludzików: wysokość budynku przekracza 32 metry, a podstawa mierzy 66 x 35 metrów. W podziemiach do dziś leżakuje wino – jakiś fenic… pardon, libański biznesmen wymyślił, że trunek od Bachusa z Baalbek to dobry chwyt reklamowy, a państwowi zarządcy zabytków zawsze się dogadają.
Również wnętrze zachowało się świetnie
Sesja ślubna w wyjątkowym miejscu
A to znowu wejście i tradycyjna rodzina druzów. Zainteresowanych tą specyficzną religią odsyłam do Internetu – znaleźć można jednak tylko ogólniki, bo druzyjska wiara opiera się na stopniowym wtajemniczaniu, z zakazem rozpowszechniania nauk. Wtajemniczeni noszą białe czapki – jak panowie na zdjęciu.
Parking pod świątyniami
Japońskie kombo
Volvo 200 to drugi najpopularniejszy grat Libanu, po W123 (na zdjęciach widać go mało, ale to przypadek)
Słyszycie te wszystkie klaksony? My nie słyszeliśmy, bo zdjęcie cykałem z knajpki na piętrze – bardzo cywilizowanej, z izolującymi oknami
Miejsce wyglądało turystycznie…
…jednak siedzieli tam głównie miejscowi.
Nieopodal świątyń – meczet kryjący grób wnuczki Mahometa, imieniem Sayyida Khawla. Jak większość meczetów szyickich, wygląda jak z Baśni 1.001 Nocy.
Wejścia pilnowała straż Hezbollahu z kałasznikowami, która nie mówiła po angielsku ani francusku, ale sugestywnie rozdzieliła mnie i Anię kierując do osobnych wejść. Aparat akurat niosłem ja, chociaż Ania potwierdziła, że z jej strony wszystko wyglądało tak samo (poza ściąganiem butów: dla mężczyzn jest depozyt z numerkami, kobiety po prostu zostawiają przed wejściem).
Mówiłem już, że to matecznik Hezbollahu? Z nimi żartów nie ma… (za meczetem stoi muzeum organizacji, ale akurat było zamknięte)
Gdyby ktoś nie pamiętał, kto założył i finansuje Hezbollah
Środek robi jeszcze bardziej bajkowe wrażenie. Meczet jest jednak całkiem nowy, a że w kraju się nie przelewa, materiały przypominają raczej odpustową chińszczyznę (te błyskotki to żadne klejnoty, a połamane lusterka). Robota misterna, choć niekoniecznie ręczna, no i w specyficznym guście.
Powrót do Bejrutu w pewnym sensie przypominał powrót do Europy.
Jako że był to ostatni wieczór, spędzony w dość eleganckim hotelu przy corniche’u (taka strategia organizatora – najlepsze wrażenie na koniec), wraz z poznanymi w autobusie, przemiłymi wrocławianami poszliśmy na jedyną fajniejszą kolację nad morzem.
W restauracji rybnej La Paillote, na samej plaży, jeszcze trzy lata temu stolik rezerwowało się tydzień wcześniej, a ceny przypominały paryskie kabarety. Teraz we czwórkę byliśmy jedynymi gośćmi przez cały wieczór, słuchającymi szumu fal i obsługiwanymi przez trzech kelnerów pod krawatami. Przystawka z krewetek, pieczona ryba z dodatkami i białe wino z lodu po realnym kursie wyszły 22 dolary na osobę. Dewizowym turystom gospodarczy krach akurat służy.
Wieczorna przechadzka po corniche’u mocno nas zdołowała: w centrum stolicy pełnej wieżowców najjaśniej świecił Księżyc. Uliczne latarnie reprezentacyjnej alei, restauracyjne ogródki, liczne wysokościowce – wszystko powygaszane.
Nasz hotel – pamiętający lata prosperity i niegdyś też poza zasięgiem zwykłych turystów – również świecił pustkami. Ładny wystrój pozostał, w lobby wciąż brzdąkał pianista…
…ale gości brak, a na każdym kroku widać, że krajowa gospodarka i system bankowy są w rozsypce.
Sektor turystyczny to domena chrześcijan. Mimo to, na nocnym stoliku zaznaczono kierunek Mekki, by ułatwić muzułmanom modlitwę.
***
Poranny widok z balkonu przypomniał nam niedawne dzieje Bejrutu
A oto i “nasza” restauracja – za dnia widać skutki portowego wybuchu
W ostatnim dniu oficjalnego programu nie było (“samodzielna eksploracja miasta“). My jednak, z kilkunastoma innymi osobami, wybraliśmy się znów w góry – z lokalnym biurem podróży i lokalnym przewodnikiem.
Dzień rozpoczęliśmy w bejruckim Muzeum Narodowym – nie będę zanudzał zdjęciami setek starożytnych eksponatów, ale było na co popatrzeć. Bilet kosztował 5.000 LBP, czyli kilkanaście centów. Publiczne instytucje wciąż przeliczają dolara po oficjalnym kursie 1.515:1 – również dlatego państwo nie ma za co funkcjonować.
Walka idei dotarła i tutaj
W stolicy zdarzają się nawet i Porsche…
…choć orientalnych klimatów nie brakuje.
Dobrze czytacie po francusku – droga przez góry prowadzi do granicy syryjskiej, której jednak oczywiście nie przekroczyliśmy. Wiz turystycznych Syria od lat nie wydaje.
Pierwszy postój w lokalnej winnicy. Libańscy chrześcijanie pielęgnują tradycje winiarskie – to cywilizacja śródziemnomorska, która bez wina nie żyje, poza tym chętnie odcina się od muzułmańskiej większości. Winnice produkują też arak – anyżowy destylat, podobny do greckiego ouzo.
Winnicę pokazała nam młodziutka, wielojęzyczna Libanka, która organizuje też degustację
Lokalne szczepy winorośli lekko nas rozczarowały, ale międzynarodowe – bardzo w porządku
Tak, to jest autostrada – choć pełno tu pieszych i skuterów (pół biedy, jeśli poruszają się wzdłuż – często przelatują w poprzek, bo w murkach nie brakuje dziur). Czarne auto na lewej jezdni jedzie pod prąd…
…i nie jest to wyjątek, mimo że dwupoziomowe węzły istnieją, a z prawej idzie stara droga lokalna. O ile w Bejrucie ruch przypomina, powiedzmy, Neapol (jest ostro i dynamicznie, ale z głową), to na prowincji mamy już pełną Afrykę. O dziwo, wypadków nie widzieliśmy wcale, nawet drobnych.
Gwoździem programu dnia były ruiny miasta Anjar – letniej rezydencji kalifów z dynastii Ummajjadów, zbudowanej w początkach VIII wieku na wzór miast rzymskich, przez fachowców z Bizancjum (Arabowie dopiero zaczynali swój cywilizacyjny rozwój, podpatrując Rzymian i Persów). Dlaczego tutaj? Góry, woda, zieleń, chłód… Muzułmański raj, zaledwie 30 km od Damaszku – ówczesnej stolicy kalifatu, położonej na rozpalonej pustyni. Dziś do Damaszku pojechać się nie da – a jeszcze 10 lat temu wycieczki jak nasza trwały nie 8, a 14 dni i obejmowały kawał Syrii. Nie zdążyliśmy…
Anjar wygląda jak rzymskie miasto – z forami, łaźniami, itp. Tylko zamiast świątyń z kolumnadami stoją meczety.
Małomiasteczkowe ulice…
…prowadzą przez obozy syryjskich uchodźców. To trudny temat: Syryjczycy i Palestyńczycy nie są tu lubiani, bo agresywnie żebrzą na ulicach, mimo że jako jedyne grupy w Libanie dostają bezwarunkowy zasiłek w wysokości aż 400$ miesięcznie. Kiedyś było to niewiele, ale dziś większość pracujących Libańczyków może pomarzyć o takich zarobkach.
Lokalni rolnicy…
…i lokalny koloryt.
Sklep z sziszami
Druga winnica – starsza i elegantsza, z piwnicą w naturalnej jaskini i oczywiście degustacją
Na cudownie zielonym podjeździe…
…kolejna sesja ślubna.
***
Z wycieczki wróciliśmy o 18.00h – a pobudka nastąpiła już o północy, bo samolot odlatywał o 4.00h. Odlatywał do Aten, skąd do Warszawy polecieliśmy o 15.40h. Dodatkowo zaliczyliśmy więc piękny city break pod Akropolem, z kolejnymi zabytkami i greckim lunchem w mieście, które mamy za brudne i chaotyczne, ale które po Libanie wydawało się Ameryką. To nie jest już jednak temat tej opowieści.
Na koniec pokażę jeszcze opuszczony bejrucki night-club dla celebrytów “bliskowschodniej Szwajcarii”
Budynek jest w ruinie – wciąż jednak widać wymowny szyld QUO VADIS? Liban, jak mało które miejsce na świecie pokazuje, że żaden dobrobyt nie jest dany na zawsze, a możnym, wbrew ich retoryce, na powszechnym dobrobycie wcale nie zależy – a wręcz przeciwnie…
Wszystkie fotografie są pracami moimi i mojej żony
Piękne, fascynujące i wstrząsające. A nawet straszne. A nawet i czasem pocieszające. Różnorodność na maksa, nie mogę się zdecydować.
Jako wesoły pesymista uważam że los Libańczyków wcale nie jest dla nas wykluczony. W razie czego też będziemy kury hodować po kuchniach a kozy w łazience. I też jakoś może przeżyjemy. Gorzej z dieslem do agregatów, ale elektrownie wodne jeszcze jakoś działają 😉 Człowiek jest mocny, jak to już napisano.
Nie byłem na Bliskim Wschodzie, za wyjątkiem Turcji (opisanej na Automobilowni), więc artykuł przywoływał tylko co chwila kadry z ulubionych filmów – “Zawód szpieg”/ “Spy games” i libański “Perfect strangers” (którego akcja kończy się na bejruckiej promenadzie z wieżowcami i to w nocy).
Wspaniała wycieczka i świetny opis. Gratulacje.
Ciekawy artykuł o ciekawym kraju z ciekawą (można i napisać: nieciekawą) historią. Szkoda ludzi ale to też w postronnych jednostkach buduje jakąś świadomość.
Niesamowicie opowiedziana historia. Rewelacja, wciaga juz po pasjonujacym wstepie.
Takie naszly mnie rozmyslania po lekturze tego swietniego reportazu – gdy my, Polacy we wczesnym sredniowieczu za Piasta Kolodzieja czy Mieszka I chodzilismy w niedzwiedzich skorach i mylismy sie raz w roku (krolowie czy biskupi kilka razy w roku) to Arabowie znali laznie czy termy, stosowali mydlo i dbali o higiene.
I niektorzy z nas nazywaja Arabow “brudasami”…
Też o tym pomyślałem, gdy zobaczyłem tym roku tzw. Brązy z Riace w kalabryjskim muzeum – rzeźby z brązu z przed ponad 2-óch tysięcy lat. Nasi przodkowie byli w tym czasie kulturowo lata świetlne za cywilizacją…
Jak zwykle czyta się z zaciekawieniem od początku do końca.
A jeśli komuś mało to na YT na kanale “bez planu” też jest kilka odcinków z libanu właśnie ale z października, nie listopada 😉
wspaniałe
Świetna relacja z fascynującego kraju, bardzo dobrze się czytało i oglądało – bo widoki też fajne. Jednak muszę się przyczepić i uzupełnić jako lingwista amator – niektóre współczesne pisma mają tylko wspólnego przodka z pismem fenickim (etiopskie), a są i takie które go wcale nie mają, poza chińskim i japońskim też koreańskie (hangul, to w ogóle wyjątkowy przypadek), a co do gruzińskiego, ormiańskiego i całej gałęzi indyjskich nie ma pewności, czy mają coś wspólnego z fenickim czy nie. A samo fenickie z kolei wywodzi się z jednego z pism egipskich.
Z fenickiego zapożyczono przede wszystkim ideę alfabetu. W przypadku pisma koreańskiego czy tybetańskiego też, tyle że pośrednio.
Ten wątek mam bardziej rozwinięty w innym artykule, pisanym przed wycieczką i tylko przypadkowo nawiązującym do idei alfabetu. Ale można znaleźć artykuły, które opisują związek większości pism współczesnych z alfabetem fenickim (poza właśnie pismem chińskim i jego pochodnymi, to jest japońskimi sylabariuszami). Tak, też mnie to zszokowało 🙂
bardzo ciekawy artykuł, tylko czy nikt nie powiedział tym Libańczykom że istnieje coś takiego jak panele fotowoltaiczne?? przecież to by im się świetnie sprawdzało, nawet ze starymi akumulatorami samochodowymi to przynajmniej w “egipskich ciemnościach” by nie siedzieli, a za dnia też jakieś niezbyt prądożerne urządzenia sobie zasilali, najlepiej wszystko na 12V, taką instalację łatwo sobie ulepić samodzielnie, i ja przy tych cenach prądu co się szykują też takie coś ulepię sobie, używane panele nie są już takie drogie
co do tablicy ze szwecji to ona tam na pewno jest przykręcona “w kit” bo jakakolwiek tablica lepsza niż żadna,a jest to nowa tablica “unijna”, na takiej starej Dacii jak by była orginalna to była by starego typu,podobna, też biała z czarnymi znakami, ale nie unijna
a kraju szkoda, dobitnie pokazuje, że “z polityki są same nieszczęścia” (Gang Olsena)
Trochę fotowoltaiki na wypasionych willach widać. A resztę z trudnością stać na jedzenie.
Temat zasiłków dla przybyszów o wartości przekraczającej dochody pracującego “lokalesa” to dziś na świecie niestety norma. Widzimy to w Niemczech, UK i wielu innych miejscach.
Co do stanu kraju i poziomu życia Libańczyków powiedzieć można tylko jedno: ku przestrodze.
Wiele razy w artykule użyłeś zdań “policja dawno nie pracuje”, “urzędnicy nie pracują”, itp. A tymczasem na prawie każdym zdjęciu widać otwarte, pracujące najmniejsze biznesiki. To pięknie pokazuje realną siłę, która napędza każdą gospodarkę – mały i średni prywatny biznes.
Niestety parę zdań z innego miejsca pokazuje też realną zarazę, tęgo spodarkę duszącą – korupcję między urzędnikami ze szczytu i wielkim biznesem – tu akurat najmocniej w temacie elektrowni wodnej.
Ech… Niby mądrzy są ludzie, bo wszędzie potrafią się osiedlić i utrzymać, ale z drugiej strony są na tyle głupi, żeby dać się rolować przez oportunistów i cwaniaków z polityki i wielkiego biznesu.
nawet w tak pięknym miejscu, jak Liban.
Fabrykant napisał, że “w razie czego będziemy kury hodować”. Nastawienie fantastyczne, ale nie można zapomnieć, że przez 1/3 roku u nas temperatury nie pozwolą na wegetację w nieogrzewanych budynkach, co tam – mimo dewastacji państwa – umożliwia klimat.
Niewesoły kawałek świata, choć zdewastowany przez wielką politykę i fanatyzm religijny, podobnie jak Iran, Irak i wiele, wiele innych miejsc na świecie.
Piękna wycieczka. Zazdroszczę. I jeśli sytuacja u nich się nie pogorszy – chyba spróbuje się wybrać w tamte rejony. Pażywiom – obaczom.
W sprawie ogrzewania: no więc kury są fantastyczne. Temperatura ciała kury to 42 stopnie Celsjusza. 30 kur ogrzeje średniej wielkości pokój. Wspaniałe na nasz klimat! Tylko nos trzeba przy tym zatkać.
Co do ogrzewania – mamy dość dużo lasów. Na parę lat wystarczy. A ile mamy opon! Ho-ho! Żyć nie umierać!
Te kury to wziąłem notabene z Kuby. Tam są podstawą egzystencji. Kto może, ten hoduje, bo nie dożyje do pierwszego.
u nas za komuny to ludzie w blokach w wannie świnie hodowali, trzeba sobie radzić, co zrobisz
a oponami w zimie to tylko zimowymi można palić 🙂
ale gdyby tak tych wszystkich polityków pogonić w cholerę to w ogóle świat i życie było by piękniejsze
ps. my też mamy kury 🙂 i króliki, też smaczne 🙂 chociaż niema to jak świnia…
No ale kury nie, bo mają taki problem że to są ptaki. A ptaki się na człowieka patrzą, i sobie gdaczą/ćwierkaja, a tu nagle chyc, leci kupa. I te kurze kupy to wypalają wszystko, wystarczy zobaczyć jakąś bliską zagródkę – kury – wypalona ziemia. Za to koza, albo króliki- o, daje radę. Tylko trzeba mieć odwagę żeby ubić żywe zwierze – tu przywołuję temat wanny i karpia, kto miał odwage?
O dziwo, mimo braku policji przestępczość pospolita pozostaje bardzo niska. Pilot mówił, że w czasie całej jego kariery w jego libańskich grupach zdarzyła się jedna drobna kradzież.
Takie wpisy poproszę częściej! 🙂
A co do samego Libanu – z jednej strony to wspaniałe widzieć jak koegzystują obok siebie różne religie, wyznania i sposoby na życie a z drugiej widać, że sztuczna próba ich pogodzenia doprowadziła po części do tragedii. Inna sprawa, że rozpamiętywanie rzeczy z przed wielu wieków (patrz Izrael) wprowadza chaos na kilka kolejnych..
Wakacje są niestety raz w roku, więc częściej takich wpisów nie będzie.
Co do wojny: ja to widzę dokładnie odwrotnie – nie sztuczne próby godzenia, tylko skonfliktowania. Na Bliskim Wschodzie od tysięcy lat żyli ludzie różnych wyznań, którzy nic do siebie nie mieli, bo 99% z nas chce w spokoju żyć, pracować i cieszyć się z tego. Wojny to rozgrywki polityków – i tutaj Benny ma rację, cytując Gang Olsena. Pretekst jest dowolny – że sąsiad inaczej się modli, mówi innym językiem, a czasem i nie to (jak widać aktualnie za miedzą). Nikt nie chce strzelać i ginąć za władcę. Dlatego władcy wymyślają różne sposoby, żeby nas do tego zmusić – a my wciąż dajemy się otumaniać.
Hmm, Normanów na wikingi jakoś nie trzeba było zmuszać a i dzisiaj na Ukrainie znajdziesz ludzi z całego świata, którzy kultywują tradycje wikingów po obu stronach…
A korporacje, bankierzy i politycy wszyscy są siebie warci…
A to oczywiście, ale dla wikingów czy Kozaków wyprawy wojenne miały charakter łupieżczy. To było zwykłe życie rozbójnika, jakie dziś prowadzą gangsterzy, a nie klasyczna wojna, czyli zbrojne opanowywanie terenu i zakładanie tam własnego państwa.