WPIS GOŚCINNY: DZIEJE GRACIARZA, cz. II – APETYT ROŚNIE W MIARĘ JEŻDŻENIA
Żuk był fajny, ale już nie mój. Pomyślałem, że zdecydowanie przydałby się w końcu jakiś samochód, którym można by jeździć nie tylko wte i wewte, ale też tam i z powrotem. Musiał też być tani, a więc koniecznie mieć gaz. Co tu wybrać?
Otóż wybór był bardzo prosty, bo brałem pod uwagę TYLKO Zastavę i DFa. Zastav nigdy w ogłoszeniach nie było wiele, nawet w “Anonsach“: “Maluchów” ze 2-3 strony maczkiem, Fiatów trochę mniej, a Zastav jedna-dwie, czasem trzy sztuki, w dodatku bez gazu.
Szczerze mówiąc to Zastava odstraszała mnie głównie nowoczesnością: no bo napęd na przód, jakieś przeguby (zaraz się przypominają opowieści syreniarzy), silnik w poprzek, dostęp słaby, a co gorsza – złowrogi PASEK ROZRZĄDU, który tylko czeka, by się zerwać!
Jednym słowem same wady, żadnych zalet. Bo trzeba powiedzieć, że doświadczeń motoryzacyjnych wtedy praktycznie nie miałem i nie wiedziałem, że z przednim napędem jeździ się jakieś 14x lepiej niż z tylnym, i że hatchback jest 100x lepszy od sedana – to pokazuje dopiero praktyka.
A w takim Fiacie to jest wszystko „po bożemu”: niezniszczalny most, resory, łańcuch rozrządu, no co się tam może popsuć? Więc jednak Fiat.
Fiatów było mnóstwo. Co więcej, jakoś w tym okresie modne stało się rejestrowanie na współwłaściciela (zwykle rodzica), dzięki czemu dostawało się zniżki i OC na Fiata kosztowało już nie 1500, a tylko jakieś 360 zł na rok, w dodatku jak się ubezpieczyło w innej firmie niż samochód rodzica, to nawet w razie stłuczki jemu nie przepadały zniżki, a więc sytuacja idealna.
Zakup jednak nie był aż tak do końca przemyślany jak by się tego można było spodziewać.
„To stało się tak nagle jakby dziełem przypadku – Kto z nas? Może Pan, panie Waldku?”
Znów trzeba się trochę cofnąć w czasie, ale żeby nie przynudzać, to tylko nadmienię, że mojemu ojcu nigdy nic nie pasowało – że ciągle z czymś zwlekam, że zagracam, że to, że tamto, zawsze ze wszystkim musiałem się kryć, żeby znów nie dostać op******u.
Nadarzyła się taka dziwna okazja, że rodzice gdzieś pojechali na weekend – spokojni, że przecież mają takie grzeczne dzieci, które sobie poradzą. No pewnie, że poradzą!! Moja siostra zorganizowała sobie imprezę w domu, która oczywiście skończyła się pijaństwem, obrzyganymi ścianami i kto wie czym jeszcze, ja natomiast, z kolegą z Milejowa, kupiłem “Anonse” i stwierdziłem, że lepsza okazja się już nie trafi – op******ol zbierze głównie siostra, a ja jakoś przeżyję, zresztą w olewaniu ciągłych op******ów miałem już sporą wprawę. Cały wieczór zamknięci w pokoju piliśmy sobie kulturalnie piwo i analizowaliśmy oferty Fiatów, czyli wybieraliśmy najtańsze, na chodzie i koniecznie z gazem .
Najbardziej spodobało nam się ogłoszenie o treści „Fiat 125p 1987r., gaz, I właściciel, sprawny, do poprawek, 600zł, tel…..”. Cena jak na Fiata taka średnia, więc powinien być w miarę niezły, no i pierwszy właściciel, no to przecież na pewno jakiś staruszek! Pewnie stoi w garażu albo na parkingu strzeżonym, jak Zastava mojego dziadka, nie jeździ w zimie i w ogóle! Godzina późna, więc jutro się zadzwoni.
Impreza zaczęła się wymykać spod kontroli, więc musieliśmy z kolegą pomóc spanikowanej siostrze rozgonić towarzystwo. Żal też się nam zrobiło jej i pomogliśmy jej jako-tako ogarnąć zniszczenia, posprzątać pobite szklanki/kufle/talerze, pomyć podłogi i ściany do późnej nocy, jednakże i tak nie dało się ukryć, że „grubo było” – ale siostra bardzo wdzięczna, więc wiedziałem, że w awanturze z rodzicami, w której na pewno będzie uczestniczył też mój przyszły Fiat, ona będzie po mojej stronie.
Czytało się w końcu Kevina Mitnicka i wiedziało co nieco o socjotechnice 😉
No więc w drogę! Umówiłem się z właścicielem Fiata, którym okazała się starsza pani. Jeszcze lepiej! Daleko nie było – auto stało na sąsiednim osiedlu. Dało się tam dojść na piechotę, wziąłem więc 600zł (od zawsze byłem sknerą i wszystko odkładałem, miałem już odłożone nawet na najgorszy scenariusz, czyli że będę musiał jednak 1.500 zł na OC zapłacić) i poszliśmy z kolegą na miejsce.
Na miejscu przywitała nas owa starsza pani… z synem. Syn nawet sympatyczny, starszy od nas, ewidentnie to jednak on użytkował tego Fiata już dość długo, co gorsza – miał już zapewne inne auto, bo Fiat zaczął wrastać. Nie stał już nawet pod samym blokiem, tylko był wepchnięty dalej, poza parking. Z zewnątrz wyglądał nieźle – zapuszczony, ale nie przegnity – widać, że starsza pani kiedyś o niego dbała.
Co innego wnętrze. Ten widok mnie zaskoczył, ale nie przejął zbytnio, bo i czym tu się przejmować. Jakie znaczenie mają fotele, które syn zapragnął założyć sobie z czegoś nowoczesnego, choć rozstaw śrub w ogóle nie pasował – więc każdy fotel trzymał się na jednej śrubie i wesoło bujał, Boczków drzwiowych nie było wcale, bo syn też chciał sobie założyć jakieś nowoczesne, ale one już nijak nie pasowały, więc leżały w bagażniku, a na koniec okazało się, że jeszcze jakieś żule włamały się ostatnio do Fiata, ale że nic nie nadawało się do zabrania, to wyrwali sobie pół deski rozdzielczej. Na szczęście tą połówkę z szafeczką, a nie z zegarami.
Co to za różnica, skoro fotele, deski rozdzielcze, boczki i takie głupoty gąbczasto-plastikowe walały się w każdym lesie, a ładne wnętrze na złomie kosztowało grosze – bo tylko problem z tym był, że do tego lasu trzeba było wywieźć.
Fiat odpalił bez większych kłopotów. Oczywiście na gazie, bo benzyny nie było, a nawet gdyby była, to i tak by nie zapalił, co wyszło na jaw później. Skoro jednak odpalał i jeździł na gazie, to co za różnica, czy benzyna działa czy nie. Po krótkiej jeździe testowej – w czasie której przede wszystkim starałem utrzymać się równo z fotelem, bo każde bujanie powodowało niekontrolowane ruchy pedału gazu i „żabki” (możliwe do opanowania były tylko wciśnięciem sprzęgła) – poszliśmy spisywać umowę, wyciętą już z “Anonsów“.
Cena 600 zł nie była niestety do negocjacji, ale frajda ze śmiesznej jazdy, no i wizja wymarzonego, własnego Fiata była tak wielka, że nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby rezygnować. Jedynie poprosiłem właścicielkę, żeby na razie do końca ubezpieczenia nie zgłaszała nigdzie sprzedaży, bo będę się starał namówić dziadka lub mamę, aby załatwić jednak współwłasność, a więc jeszcze raz napisać umowę.
Pani się zgodziła. Umowa napisana, pieniądze wypłacone, kwity wzięte, kluczyki też, a więc W DROGĘ!
Pierwsza jazda to dalsza nauka panowania nad fotelem, jednak droga pusta (weekend), więc jakoś udało się dojechać pod dom.
Od razu zaczęliśmy ogarniać bałagan we wnętrzu: posprzątaliśmy trochę, na śmietnik poszły niepasujące boczki i tunel środkowy z jakiegoś nowoczesnego auta, bo przecież żadnej nowoczesności ja nie chcę, ma być normalny prawdziwy Fiat.
Rodzice wrócili. Straszna awantura oczywiście była, ale ja broniłem siostry, a potem, zgodnie z planem, ona mnie. Mama, która jako jedyna stała zwykle po mojej stronie, zgodziła się na współwłasność po kryjomu przed ojcem, jedynie zarzygane ściany koniecznie trzeba było odmalować, w czym już pomogliśmy siostrze – no bo najważniejsze, że Fiat się jakoś przyjął 😉
W następnym tygodniu pojechałem na złom i w jednym Fiacie wypatrzyłem zadbane wnętrze. Zaraz też powiedziałem, że chcę sobie wymontować ze środka wszystko co zechcę. Szef pokręcił wąsami i zażądał 60zł: trochę drogo, ale wnętrze naprawdę ładne, czarne, materiałowe, a w dodatku licznik z obrotomierzem – no więc niech będzie. Zabrałem się za wybebeszanie wszystkiego do gołej blachy: fotele, wykładzina, boczki, parapeciki, deska rozdzielcza, podsufitka, lampki, wszelkie plastiki, półeczki, konsola środkowa, zespół nawiewów, kierownica… przydać się przecież może wszystko. Mówiłem przecież, że chcę wszystko i za wszystko zapłaciłem!
Fiat ze złomu odwdzięczył się za częściowe ocalenie – pod tylną kanapą znalazłem trochę drobnych, chyba 6 czy 8zł 🙂
Zapakowałem to wszystko do swojego auta i pojechałem pod dom montować. Poza deską rozdzielczą to tylko chwila roboty. Jedynie podsufitka, która u mnie była niezła, została – bo demontaż tamtej był wyjątkowo wkurzający i więcej można było zaszkodzić niż pomóc.
Fiat nareszcie już nie straszył, a jazda nim stała się naprawdę fajna!
Przyszedł czas na zaprawki. Bo to, że z daleka samochód wyglądał nieźle, nie oznaczało niestety, że przy dokładnych oględzinach było tak samo dobrze.
Dostał też „piękne” naklejki FIAT na bokach (jak by ktoś nie wiedział 😉 )
Radość z jazdy nie trwała oczywiście długo, bo zaraz przyszła zima. Ledwie żywy akumulator wystarczał tylko na „łeł-łeł-łeł-łeeł-łeeeeł-łee” – po czym trzeba było go nieść do piwnicy, katować 10 minut maksymalnym prądem z ruskiego prostownika pożyczonego od dziadka, po czym próbować kolejnej szansy mając kilka sekund kręcenia.
Niestety – benzyna jest jednak potrzebna, trzeba więc ją zatankować. Nie pomogło to zbytnio, bo pompka miała sparciałe membrany od pracy na sucho. OK – nowe membranki to jakieś 6-8zł. Wtedy wyszło, że gaźnik też nie działa – zalewa się od razu, bo pływak przetarty na bokach od latania na sucho w komorze. Ale pływak pasuje od Żuka – ba, cały gaźnik pasuje od Żuka 🙂 No a części od Żuka ojciec kolegi miał przecież pod dostatkiem. Wspaniale! Na gaźniku Żuka ten Fiat nawet przyspieszał! Nie to co na gazie. Palił oczywiście pewnie ze 30, ale na benzynie i tak się nie jeździ, a w razie czego moc była w zapasie 🙂
Kolejny dzień po mroźnej nocy – no i znane nam „łeł-łeł-łeł-łeeł-łeeeeł-łee”. Akumulator znów wyzionął ducha, a pompka nawet nie zdążyła zassać benzyny… Nowy akumulator kosztuje pół samochodu, poza tym ten ponoć miał być nowy, jest nawet gwarancja, no to jedziemy do sklepu i niech go wymienią!
Ale gwarancja jest tylko po to, żeby ładnie wyglądało. Akumulator sprawdzili i stwierdzili, że zasiarczony – co oznacza, że nieprawidłowo użytkowany i gwarancja tego nie obejmuje, do widzenia!
Ale fakt faktem, ładowanie było dziwne – bo albo go nie było, albo po dłuższej drodze akumulator się gotował. Winny regulator napięcia – taki stary, przekaźnikowy w puszcze. W Żukach to również znany problem. Idealne lekarstwo to założenie regulatora elektronicznego z Poloneza, na giełdzie wartego 20zł. Podłączyłem go od razu, na parkingu przed giełdą, no bo wiadomo – rzeczy stamtąd zazwyczaj nie działają. Regulator, o dziwo zadziałał. Co prawda kontrolka ładowania zaczęła migać w rytm impulsowania wzbudzenia alternatora, ale to mi się bardzo spodobało: tuż po odpaleniu lampka nie świeciła wcale – szło pełne wzbudzenie i maksymalny prąd ładowania. Po kilkudziesięciu sekundach zaczynała mrugać raz na jakiś czas, z rosnącą częstotliwością – co oznaczało wyrównanie bilansu prądu. Oczywiście np. włączenie świateł powodowało drastyczny spadek częstotliwości mrugania, natomiast dodanie gazu ją zwiększało. Pięknie było widać proces regulacji – w końcu mogłem przestać zazdrościć amperomierza w Żuku.
Akumulatorowi to jednak nie pomogło. Na kolejnej giełdzie udało się za 50 zł kupić akumulator, który kilka „łełnięć” więcej wytrzymywał – można już było judłać ze 20 sekund! Dopiero wiele lat później dowiedziałem się, że nowy akumulator wytrzymuje tak parę minut, ale sam nie wiem, bo jeszcze nigdy nie kupiłem nowego akumulatora 😉
Po kolejnej mroźnej nocy okazało się, że i 20 sekund judłania nie wystarcza… Pompka i tak nie zdążała napełnić komory pływakowej. No ale – POMPKA Z ŁADY! Taka sama jak fiatowska, ale z ręczną wajchą w korpusie, którą przed odpalaniem można sobie samemu naciągnąć paliwa. Ruscy to UMIO!
Od tego czasu odpalanie w zimie nie było już loterią akumulatorowo-prostownikową 🙂
Oczywiście do czasu – do czasu, aż nie zrobiło się cieplej. Kiedy znów można było odpalać na gazie, to się okazało, Fiat gotuje się w korku. Zagotował się ze dwa razy, po czym chęć do odpalania mu spadła. Rada ojca kolegi – sprawdzić sprężanie.
Wyszło coś w stylu 7 – 5 – 2 – 3. Trzeba było rozbierać silnik…
Całe szczęście, że miałem już nie kolegę, a przyjaciela z Milejowa, a on miał też garaż z kanałem, a w dodatku fajnego ojca i jego znajomego mechanika – bardzo sympatycznego Pana Leszka (niestety już świętej pamięci), z którymi to razem wytargaliśmy silnik i rozebrali na kawałki.
Przyczyna znalazła się niemalże od razu – popękane pierścienie. Zapewne od przegrzania, jak stwierdził Pan Leszek. Niestety, cylindry już na tyle porysowane, że nie było sensu wymieniać pierścieni
I wtedy napatoczył się wujek kolegi, który powiedział, że on ma gdzieś w kącie garażu silnik od Fiata, bo kieeeedyś kupił od kogoś, kto Fiata rozbił, a silnik ponoć po remoncie. Ponieważ on już dawno Fiata nie miał, to ten silnik zgodził się oddać.
REWELACJA! Przytachaliśmy ten zakurzony silnik z jego garażu do piwnicy, gdzie Pan Leszek stwierdził, że trzeba go rozebrać i przejrzeć, nie wiadomo co on w ogóle warty.
Okazało się, że faktycznie był w dobrym stanie. Bez rys, ale wymieniliśmy pierścienie (szczególnie że do Fiata były dostępne od ręki niemalże w każdym GS-ie i kosztowały 50 zł za zestaw) i uszczelkę pod głowicę. Sama głowica okazała się lepsza z mojego silnika, więc dotarliśmy zawory. Pan Leszek wszystkiego nas uczył, a my łaknęliśmy tej wiedzy, żeby kolejnym razem już samemu umieć.
Przydało by się też wymienić panewki… i rozrząd… ale one kosztowały więcej, więc zostały. Głowicę i blok wyczyściliśmy i przeszlifowaliśmy specjalną kostką, i można było składać. Głowicę w Fiacie dokręca się kluczem „rurometrycznym” – czyli na klucz zakłada się metrową rurkę i dokręca ile sił w łapach, wtedy jest dobrze. I faktycznie, nigdy uszczelki nie wydmuchnął,
Aha, zapomniałbym: w fiatowskiej skrzyni nie było dwójki, toteż wcześniej już kupiłem na złomie polonezowską skrzynię za 50 zł, w której wszystkie biegi ładnie wchodziły. W dodatku było ich pięć! Teraz to dopiero powinno iść! Skrzynia jeździła sobie w bagażniku czekając na dogodny moment, a przecież nie mógł być dogodniejszy niż przy remoncie silnika, gdy wszystko leżało wyjęte.
Skrzynia miała pewne wady. Była bez dzwona – ale to nie problem, przecież w Fiacie był taki sam. Niestety, gwinty w skrzyni okazały się pozrywane. Pan Leszek dzwon przymierzył i powiedział, że można przegwintować większy rozmiar i też się zmieści. Udało się, złożyliśmy.
Na zdjęciu chyba stara skrzynia czterobiegowa, bo równo brudna 🙂
Wybraliśmy też lepszą tarczę sprzęgła i docisk, Pan Leszek ustawił zapłon, podłączyliśmy cewkę, rozrusznik, nalaliśmy benzyny do komory pływakowej, akumulator, ssanie, plus do rozrusznika i cewki, masa do silnika, śrubokręt między styk Bendixa, a plus i… jak nie ryknie! Odpalił od razu i to z jaką werwą! Ogień z otworów wydechowych! Strach pół na pół z euforią!
Tak, tylko weź to zatachaj teraz, razem ze skrzynią…! Ale jakoś się udało, włożyć potem też, teraz tylko poskręcać, no i w końcu zobaczyć, jak się teraz będzie jeździć! PO REMONCIE! i ze skrzynią piątką!
Profilaktycznie też powiedziałem, żeby lepiej nie zakładać termostatu, żeby się więcej nie zagotował. Pan Leszek kręcił nosem, no ale fakt, nie powinien się zagotować. Kolejnego dnia wszystko już skręciliśmy i wio na przejażdżkę!
Jak to szło? No lepiej, bo wcześniej nie szło wcale, ale z piątym biegiem nadzieja szybko prysła. Owszem – na benzynie z gaźnikiem od Żuka szedł, ale na gazie już tylko nie zwalniał. Do tego skrzynia wyła, ale tak to już jest ze skrzyniami ze złomu. Ważne, że biegi wszystkie były, w sumie dwa więcej 🙂
Szybko się też okazało, że wyje, bo cieknie, i pewnie już jeździła u kogoś bez oleju. W końcu wyciekło wszystko, ale to wytrzymałe bydle i bez oleju może z pół roku jeździć zanim zacznie zgrzytać – a ze zgrzytającą przecież też jeździć można. Ponieważ kosztowała 50 zł, to szkoda było kasy na dolewki oleju… Zaraz też zaopatrzyłem się w kolejną skrzynię na zapas, ale teraz już z dzwonem, żeby nie było gwintowych niespodzianek.
Po tym remoncie Fiat jeździł długo bez niespodzianek. Staraliśmy się zrobić wszystko najlepiej jak się dało w jeden weekend.
Niestety, panewki jednak trzeba było wymienić – bo okazało się, że ciśnienie oleju wesoło sobie mrugało na wolnych obrotach. Mrugały już więc dwie kontrolki, a jak się jeszcze zaciągnęło ssanie i włączyło migacz, to razem cztery, każda swoim rytmem. Bardzo to wyglądało pociesznie 😉
Nigdy nie jest tak pięknie, żeby nie mogło być gorzej. Mi zdarzyło się zagapić… Nie na żadną ładną dziewczynę, tylko na Wartburga. Wartburgi zawsze też mi się podobały – takie fajne kanciaste – a jak się dowiedziałem, że są na ramie, to już w ogóle! Ale gapienie się na zakręcie to niezbyt dobry pomysł… i tak doszło do bliskiego spotkania trzeciego stopnia z Kią.
Rozpacz… Nie to że się coś stało, bo nic wielkiego się nie stało, ale ZNIŻKI!, policja! I w ogóle – co to teraz będzie!
Policja jechała trzy godziny i dojechać nie mogła, więc gość dał za wygraną i ustąpił, spisaliśmy oświadczenie. Przynajmniej trzy stówy w kieszeni, to już lepiej.
Fiatowi wgniótł się błotnik, zderzak przegiął i zbiła lampka. Kia miała rozwalony zderzak, atrapę maskę i chłodnicę, czyli Fiat : Kia 1:0.
„Każdy jest kowalem własnego zderzaka”. Taką to mądrość wymyśliłem tłukąc odkręcony zderzak młotem, żeby z powrotem nabrał pierwotnych kształtów.
Błotnik niestety jest we Fiacie spawany… A NIE MUSI! Równie dobrze można go przynitować!
Przedtem jednak nowy-stary błotnik wypadało zakonserwować, żeby nie zgnił tak paskudnie jak stary po zimie
A skoro już była okazja, to udało się też namówić tatę kolegi, żeby pomalował Fiata, w końcu tak ładnie pomalował Żuka!
Muszę przyznać, że naprawdę ładnie teraz wyglądał…. Choć tylko z daleka, wyszedł bowiem taki baranek, jak by go wałkiem pomalować, ale to nic, był przynajmniej jednolitego koloru – o wiele ładniejszy niż wcześniej!
A to już moja modyfikacja, tak mi to spójnie wyglądało, żeby między lampami był czarny pas:
Czy już mówiłem, że to wszystko ładnie wyglądało tylko z daleka?
Przy okazji przybyły też dodatkowe wskaźniki:
Fiat służył naprawdę bezawaryjnie, praktycznie zawsze odpalał, a jak odpalił, to i dojechał i wrócił bez problemu.
Nie licząc oczywiście normalnych spraw eksploatacyjnych – czyli na przykład kolejnej wymiany skrzyni biegów – akurat z kolegą od Fiata wymieniliśmy w św. Szczepana po Bożym Narodzeniu 🙂 To nawet pasuje na blog 🙂
Do tego trzy wymiany przekładni kierowniczej. One zacierały się strasznie szybko – tak, oczywiście że wszystkie były ze złomu i wszystkie ciekły 🙂
Albo wieczne rozbieranie, czyszczenie i smarowanie przednich zacisków hamulcowych, które co raz to się zapiekały… co za dziadostwo, takie same jak w Uno. W Uno znalazłem na nie metodę: wymieniłem na zaciski z Cinquecento (razem z tarczami bo w “Cieniasie” są większe). Za czasów mojego Fiata Cieniasy były niestety straszliwie drogie i żadne ich części nie trafiały się na złomie.
Niemniej jednak trzeba przyznać temu Fiatemu, że można było na niego liczyć. Chyba że sam mu zrobiłem krzywdę, np. rozwalając miskę oleju o jakiś kamień czy krawężnik, i to dwa razy! Raz nawet pompę oleju ułamałem i pokarało – pchałem Fiata przez pół miasta, bo przecież bez oleju jechać nie będę, a podholować nikt nie chciał. Szczęście, że akurat nadjechało na rowerach dwóch kolegów (jeden to ten z podstawówki, którego ojca Fiatem jeździliśmy) i pomogli pchać. Potem założyłem 5-milimetrową stalową płytę pod miskę, od Łady.
Silnikowi to nie zaszkodziło, zaszkodziła jednak naprawa, tzn. nie od razu, a trochę później. Mianowicie kolega (ten od Fiata) słusznie zauważył, że można by teraz wymienić rozrząd, bo skoro miska zdjęta, to i pokrywkę łatwo zdjąć. Nowy rozrząd niedrogi, chyba 40 zł za dwa koła i łańcuch marki KAZ. Co to w ogóle za marka? Taki podwójny łańcuch nie wytrzymał nawet 15 tys. km – tak się rozciągnął, że najpierw dzwonił, potem szorował, przetarł aluminiową pokrywę, aż w końcu, chlapiąc olejem na wszystkie strony, przeskoczył. To zakończyło żywot Fiata – a raczej nie zakończyło, tylko przypieczętowało.
Tak – bo o korozji to celowo nie wspominałem jeszcze. Podłogę Bitexem malowałem całą chyba ze trzy razy, zaprawki 2-3 razy do roku na całym nadwoziu, ale teraz przynajmniej wiedziałem jaką farbą był pomalowany, więc nie było łatek innego koloru.
Wszystko to i tak nic nie dało. Przez pięć lat eksploatacji od stanu względnie dobrego Fiat zgnił tak okropnie, że nie bardzo było gdzie podstawiać lewarek. A to jeszcze nic – gorzej, że przekładnia kierownicza nie miała się czego trzymać, i nawet nie bardzo było do czego dospawać coś, co by się jej trzymać pomogło. Wspawane wzmocnienia zaraz wyrwały się z resztkami blachy kawałek dalej. Przekładnia ruszała się tak bardzo, że nawet ja bałem już się jeździć, bo luz był z pół obrotu kierownicy.
Zresztą udało mi się okazyjnie za 600 zł kupić Cinquecento 700 z gazem. Z wydmuchaną uszczelką pod głowicą oczywiście – bo nie wiem czy wiecie, ale 700-tki dzielą się na te z wydmuchaną uszczelką, oraz na te, które zaraz ją wydmuchną.
Jako, że skończyłem je już samodzielnie remontować, to Fiat stał. Dobił go kolega – tzn. ciężko powiedzieć, żeby on: pożyczyłem mu auto, jak on remontował swojego malucha, i to wtedy ten rozrząd przepiłował mu pokrywkę. Ja mu odpowiedziałem, żeby to olał, bo to już nie było sensu inwestować – i parę dni później silnik na światłach zgasł. Okazało się, że przeskoczył ten rozciągnięty łańcuch.
Tak oto Fiat zakończył swój żywot. Dzielnie służył dając wiele radości – i wiele frustracji zimą, kiedy to musiałem go wypychać z pochylonej w górę uliczki osiedlowej, żeby w ogóle wyjechać. W tym celu dorobiłem ręczny gaz, żeby go zaciągać, wrzucać jedynkę, wysiadać i pchać za słupek kiedy on mielił kołami, a potem zdążyć jeszcze wskoczyć.
Przeżyłem z Fiatem bardzo wiele historii. Opisałem tylko najciekawsze z nich, ale gdzie to się nim nie jeździło, również z jeszcze-nie-Żoną, która zimą w nim niemalże zamarzała (brała sobie koc, wszak termostatu nie było do końca). Trzeba też nadmienić, że tylna kanapa Fiata jest niezwykle wygodna 😉
W mojej pamięci to auto zawsze pozostanie. To był naprawdę dobry samochód, na który zawsze mogłem liczyć.
Od jego czasów miałem już mnóstwo innych aut, ale tak dobrze wspominam tylko DFa, Cinquecento i aktualnie posiadaną Astrę F.
Specjalne podziękowania dla przyjaciół T. i S. za wspólne dłubanie przy Żuku, Fiacie i naszych kolejnych nabytkach, bo przyjaźń trwa cały czas, choć tylko ja jestem wierny swej graciarskiej naturze, ale ja to kocham graty 🙂
Benny
Wszystkie fotografie zostały dostarczone przez Autora tekstu.
Świetny tekst! Przyjemnie się czytało historie i wspomnienia autora. Gratulacje.
Wyborne! Więcej! Poproszę dalsze wspomnienia w odcinkach.
Benny się wziął i pokazał na co go stać – nie tylko zrobi mikrofalówkę z telewizora i pralki, ale i tekst wspominkowy napisze świetny!
Bardzo dobrze się czyta. Ogólnie na tym blogu nie pamiętam słabego tekstu, Szczepanie – nie rezygnuj z tego. Jakby były potrzebne jakieś donaty to nie widzę przeszkód.
najlepszymi donatami dla Szczepana będzie większa klikalność i liczba komentarzy – jeśli możesz podesłać linka do automobilowni znajomym, to nie wahaj się 🙂
Donaty to po angielsku pączki – bardzo lubię, jak wszystkie słodycze 🙂 Jeśli się kiedyś spotkamy, to bardzo chętnie przyjmę od Ciebie pączka 🙂
A jeśli chodzi o coś innego – to kiedyś już sugerowałem, że na ten moment istnieją na świecie ludzie bardziej potrzebujący, więc jeśli ktoś z uwagi na naszą wspólną zabawę na Automobilowni czuje potrzebę podzielenia się choćby symbolicznym groszem, to zachęcam do anonimowego wsparcia dowolnego szczytnego celu. Pozdrawiam!!
Czytało się świetnie. Ale tak sobie myślę… Ile to roboczogodzin pochłonął Fiat, który już od chwili nabycia był, no przepraszam, strasznie strupiałym gratem. I to przecież nie było w czasach PRLu czy tam tuż post-peerelowskich. Podziwiam samozaparcie.
No i właśnie… W 2000 kupiłem od swojej firmy zamortyzowane Clio 1, 1.2 60 km (1996, D7F, nie Cleon), śliczne czerwone (plus czarne zderzaki), wersja wypas bo był centralny zamek (i tylko to, żadnych poduch, ABSów, wspomagania), za 6000. Ale super jeździły te 60 kucy, dziś bym nie uwierzył. Sprzedałem w 2006 za 3700 jakimś Litwinom. I przez ten cały czas, oprócz oleju itp, to tylko ze 4 razy musiałem zmieniać wydech, bo gnił jak głupi, nawet raz urwał się tak że nie dało się jechac (trzeba było urwać i do rowu, no i pamietać że jak stoi policja to szybko na luz żeby nie było za głośno). Ale oprócz tego nic – to dobrze, bo w życiu bym nie potrafił tak jak Benny dolać czegoś do pompy albo śrubokrętem po cewce itp. No i wiem że jestem jak lama co nic nie umie (w sumie szkoda), ale to troszkę pokazuje jakim produktem był ten DF (podobno trzeba było sprawdzać czy nie poniedziałkowy, tak?).
Ale tak czy tak, +100 do szacunku dla Benny
Jedni wolą po pracy/ w wekendy wylegiwać się przed telewizornią, inni pić browara czy flaszkę, jeszcze inni grac na kompie, a są tacy co wolą dłubać w czymś, kombinować i remontować jakieś graty 🙂
O roboczogodzinach można mówić tylko gdybym to robił zamiast pracy, to faktycznie by się mogło nie opłacać, chociaż przy ówczesnych zarobkach 1500zł/mies. to i tak by się opłacało 🙂 Dla mnie dłubanie w gratach to przyjemność, choć czasem się człowiek wkur**a jak coś nie idzie 😉 ale siedzieć bezczynnie po prostu nienawidzę, dla tego też nie lubię np wczasów czy czegoś takiego, po 3 dniach siedzenia gdzieś już mnie cholera bierze 🙂 jak za dzieciaka jeździliśmy na wakacje do jakiś ośrodków to męczyłem jakiś konserwatorów czy mają jakieś stare radia albo telewizory na ośrodku do podłubania, w świetlicy wymieniłem np potencjometr głośności w ruskim Elektronie, bo trzeszczał jak się zgłaśniało/ściszało, albo poprzestrajałem stare radia Unitry na nowy UKF, dzięki czemu wymendoliłem fajne stare lampowe radio Atut 🙂 Najgorszy zawsze w takich miejscach był brak narzędzi… tacy konserwatorzy to mieli zwykle tylko jakieś wielkie śrubokręciska, żabę, i ewentualnie lutownicę-“pogrzebacz” taką do lutowania rynny chyba 🙂
Szczepan – co do spadających statystyk – jasne, to może wzbudzać pytania o sens poświęcania na bloga wolnego czasu (zapewne niemałej ilości, biorąc pod uwagę jakość Twoich tekstów). Powiem Ci tylko tak, w tej chwili raczej bardziej niż motoryzacja pochłaniają mnie inne sprawy (kiedyś byłem większym psychofanem ;)), ale Twoją twórczość czytam z nieustającym zainteresowaniem i inspiruje mnie to do spojrzenia na samochody w inny, lepszy sposób. Także z mojego punktu widzenia byłaby to niepowetowana strata. Nie wiem ile pod względem finansów kosztuje Cię prowadzenie tej strony, ale nawet jeśli przez jakiś dłuższy czas nie będziesz pisał to doceniłbym gdyby była możliwość zaglądania do archiwum tej – jak ktoś się trafnie wyraził w komentarzu – “interaktywnej książki”.
Benny – oba wpisy świetne, uwielbiam takie osobiste opowieści, które przypominają mi, że samochody mają swojego rodzaju duszę :)! Jedyne czego żałuję to, że nie mam takich doświadczeń z wczesnych lat przygód z motoryzacją.
Benny dziéki za wpis! Swietnie sie czytalo.
Najbardziej zazdroszcze Ci jednak umiejetnosci poskromienia tego uporzadkowanego ruchu elektronów. Prad, a juz elektronika zwlaszcza to jest dla mnie tajemnica.
zwykła elektryka działa na tej samej zasadzie co hydraulika jak już kiedyś mówiłem:
Napięcie – ciśnienie wody
Prąd – przepływ wody
zawór – wyłącznik, a w zasadzie potencjometr, bo można płynnie regulować 🙂
zwężka – opornik
przebicie – dziura w wężu 🙂
dioda – zawór zwrotny (jednokierunkowy)
kondensator – akumulator ciśnienia (zbiornik przeponowy= gruszka=”sfera”)
i tak dalej 🙂
ja kiedyś na początku jak niebardzo rozumiałem bramek TTL to przerysowywałem schematy na przekaźniki 😉 zresztą przekaźniki do dziś cenię najbardziej 🙂 wszystko można zrobić na przekaźnikach, nawet komputer, tylko trzeba by tych przekaźników conajmniej tyle co w centrali Strowgera czy Pentaconty 🙂 zreszta takie centrale tez mozna nazwac komputerami… analogowymi
Ja swojemu dziecku kwestie prądu tłumaczyłem dokładnie tak samo 🙂
Może tylko napięcie lepiej porównywać do wysokości słupa wody bo bardziej obrazowo.
Dzieki!
A te centrale telefoniczne to bardzo ciekawe ustrojstwa, takie mechaniczne maszyny liczace
Ten elektroniczny regulator napięcia to na pewno od poloneza był ? Bo do Fiata również były elektroniczne : ERNA – cuż za wymyślna nazwa Elektroniczny Regulator NApięcia.
Bo o ile dobrze pamiętam alternator w Fiacie był 6-cio diodowy – obcowzbudny a Polonezowski 9-cio diodowy-samowzbudny wymagały innych regulatorów i inne były połączenia kontrolki ładowania.
Za to na pewno Fiatowski nadawał się do Wołgi i UAZ-a – miałem taki razem z alternatorem od wołgi w moim …Trabancie 😀 – powiem jedno – prądu nie brakowało.
to byly te same regulatory, tyle ze to ze “starego poloneza” czyli borewiczow i akwarium. chyba od Caro byly juz inne alternatory z regulatorem na alternatorze. te stare zewnetrzne byly zamiennikami za te przekaznikowe mechaniczne, do Zukow tez pasowaly 🙂 one chyba wogole do wszystkiego pasowaly zamiast tych mechanicznych.
orginalne byly na zwyklych duzych tranzystorach w srodku ale zdazaly sie tez podroby na malutkich elementach SMD i one prawie odrazu zdychaly
Chodzi właśnie o te zewnętrzne regulatory, obwody ładowania i fiata i poloneza były różne na 100% dlatego regulatory też były różne zarówno mechaniczne jak i elektroniczne ( ERNA 6D i ERNA 9D) – możliwe , że mruganie kontrolki było właśnie efektem niewłaściwego regulatora.
Ujednolicenie przyszło wraz z przemianowaniem FP125p na FSO 1500. A dalsze zmiany tak jak piszesz chyba w Polonezie Caro.
moze i tak, to byl Fiat z 87r wiec juz prawie koncowka produkcji, pozatym nawet nie wiadomo czy to byl od niego alternator, mogl byc juz 15 razy wymieniany :), choc mi sie on nie zepsul nigdy, raz tylko wypadl kabelek od wzbudzenia ale dzieki temu ze kontrolka przestala mrygac od razu sie zczailem i stanalem i podlaczylem 🙂
a jak pisalem miganie kontrolki wraz z impulsowaniem wzbudzenia bardzo mi sie podobalo i wcale nie zamierzalem tego zmieniac 🙂
z tego co pamietam to do tego regulatora od poloneza szedl plus po stacyjce na jedna koncowke a z drugiej kabel do alternatora wzbudzenia i do lampki od razu tak wiec musiala migac w takt wzbudzenia 🙂
instalacja elektryczna w tym Fiacie tez miala malo wspolnego z orginalem 🙂 przez lata tam sam tez troche pozmienialem, byl alarm na pilota, plynny regulator wichury z poloneza caro, reczny wlacznik sprzegla wentylatora, dodatkowe wskazniki ladowania i podcisnienia, zegary z obrotomierzem z ostatniej serii, jakies rozne dodatkowe kabelki do tylnych lamp bo cos tam nie laczylo itp 😉
a tlumik na koncu sie trzymal na precie gwintowanym wygietym na koncu w takie kolko, naciagniety na to waz zeby sie nie tluklo, i wywiercona dziura w bagazniku i skrecone do podlogi nakretka od dolu i gory 🙂
Ooo jeszcze mi sie przypomnialo jak raz jechalem i sie zaczelo cos strasznie tluc z przodu, otworzylem maske i sie okazalo ze taka gumka od amortyzatora sie calkiem wykruszyla i sie podkladka tlukla o mocowanie, to wycialem kawalek wykladziny podlogowej, na pol zlozylem, dziurke nozem wydlubalem i to podlozylem pomiedzy i elegancko bylo 🙂 chyba tylko raz musialem wymienic to na kolejny kawalek wykladziny 🙂
Ja swojego fiata 125 rocznik 1975 dostałem w zamian za złomowanie trabanta (wujek dostał za kwit jakiś rabat na nowe auto) co szybko okazało się błędem. Niby czterosuw , tylny napęd i konkretna pojemność silnika – czyli wreszcie prawdziwy samochód ale już po tygodniu czy dwóch żałowałem. Dach trzymał się na dwóch ostatnich słupkach , pozostałe cztery pęknięte – przy przejeżdżaniu przez torowisko widać było jak się przednia szyba przesuwa w uszczelce 🙂 Silnik był taką padaką , że miał dodatkową odmę pod korkiem wlewu oleju i dmuchał sobie radośnie przez rurkę prosto na asfalt. Pewnego razu postanowiłem wyregulować luz zaworowy – po zdjęciu pokrywy okazało się, że w silniku jest tyle nagaru , że nie widać dźwigienek zaworowych – selektol , to był klasa olej ! Niedługo później Fiat się podarł (bo trudno znaleźć bardziej odpowiednie słowo) po uderzeniu w bagażnik jakie dostał od PF126p . Maluch prawie nie uszkodzony a mój fiat cztery ślady , przestawione wszystkie cztery drzwi w tym tylne prawe zachodziły jakie 5 cm na błotnik. Tak był zgnity, że nawet na złomie nie bardzo go chcieli 🙂
haha oczywiscie tez mialem podobna odme 🙂 tzn poczatkowo odlaczylem odme z miski oleju (stamtad szla orginalnie w 125p potem odstojnik taki z boku i do filtra powietrza) i dalem weza w gore ale okazalo sie ze po przejechaniu jakis 5km wychalapalo caly olej, no wiec kupilem na zlomie pokrywke ze 125p z ostatniej serii z odma w pokrywce, i zaspawalem odstojnik oraz zatkalem krociec w misce oleju i z pokrywki zaworow dalem weza w dol pod silnik. pokrywka nie mogla byc z poloneza bo polonez ma gaz na linke a w DFie jest na ciegna i ma taki bolec wystajacy zeby zalozyc taka dzwignie.
Ja za to jak chcialem ustawic luzy zaworowe to urwalem srubke przykrecajac pokrywke zaworow, no to zaczalem rozwiercac urwana srube, oczywiscie poszlo troche bokiem, a pozatym stwierdzilem ze lepiej wywierce wiecej, zeby sie lepiej trzymalo…. i dowiercilem sie do kanalu wodnego glowicy…
Nie zrazony tym jednak, spuscilem troche wody z chlodnicy zeby dziurka sie nie lalo, nagwintowalem ta dziurke i napchalem tam sylikonu i srubke tez usmarowalem sylikonem i wkrecilem i nie cieklo 🙂
Mialem Trabanta 601, chyba tez bym go nie zamienil za DFa. poza spalaniem i paskudnym wygladem to Trabant jest pod kazdym wzgledem lepszy. tzn mi Trabant palil 9.5 mieszanki po miescie a DF palil jakies 15l benzyny, ale DF mial gaz, ktorego tez palil 15l i nie jechal wcale, a Trabant szedl jak wsciekly 🙂
Mój trabant 601 był kombi więc całkiem pojemny , zjeździłem nim bezproblemowo całą Polskę od morza do Tatr. Miał fotele z golfa II , zestaw wskaźników również z VW z obrotomierzem i wbudowanym w tenże zestaw amperomierzem z żuka (zamiast wskaźnika temperatury).
Była jazda z podłączeniem obrotomierza bo co prawda ilość zapłonów na obrót taka sama jak w czterocylindrowym czterosuwie ale dwa osobne układy zapłonowe i jak tu teraz złapać sygnał z obu jednocześnie, żeby nie zakłócić pracy zapłonu ? Rozkminiliśmy , że wystarczą dwie diody między cewkami a obrotomierzem i działało prawidłowo. Prędkościomierz o dziwo również pokazywał prawidłowo czyli VW i Trabant miały takie samo przełożenie na ślimaku linki. Tyle , że skala kończyła się na 220 km/h – kiedyś byłem świadkiem jak dwóch małych łebków po kolei zaglądało do każdego auta – ile pojedzie. Podchodzą do mojego trabiego : “Ty, widziałeś ? 220 !”
Jedyne co było udręką w trabim to hamulce – to nigdy nie działało jak powinno.
heh no to tymbardziej glupia zamiana.. ja mialem niestety sedana, a nawet dwa, a kombi strasznie zawsze mi sie podobalo ze wzgledu na mozliwosci przewozowe. ale nawet w tym sedanie trabancie bylo wiecej miejsca niz w DFie!! bagaznik Trabanta jest tak przepastny ze tam miesci sie niesamowicie duzo gratow. w DFie to nic sie tam nie miesci bo jest strasznie plytki
Tak ostatnio do mnie dotarło , że do dziś w zasadzie zawsze kupuję samochody kilkunastoletnie i generalnie każdy kolejny jest w lepszym stanie. I teraz nie wiem czy ja wybieram coraz lepsze egzemplarze czy może jednak w kolejnych latach budowano coraz lepsze (lepiej znoszące próbę czasu) samochody.
Inna sprawa , że oczywiste zawsze było że lepiej będzie wyglądać i jeździć 20 letnie Volvo niż 20 letni Fiat 😀
ja caly czas kupuje samochody do 1500zl, a najchetniej do 1000zl 🙂 i najlepiej mi sie sprawuja takie za 600-700zl. Asterka juz ze 3 rok jezdze i coraz bardziej ja uwielbiam 🙂 a ostatnio jeszcze jak zmienilem silnik z 1.4 na 1.6 i przy okazji zalozylem wspomaganie to juz wogole jest super 🙂