PRZEJAŻDŻKA PO GODZINACH: CHORE CZASY

Ford to chyba najważniejsza marka samochodów z Detroit. Detroit to symbol masowej motoryzacji i tzw. amerykańskiego marzenia. A masowa motoryzacja i cała Ameryka to symbole wolności. Jak każdy szanujący się pojazd z Detroit, Ford powinien być wielki, ośmiocylindrowy, chromowany i piekielnie mocny, a do tego bogato wyposażony.

No dobrze – już wszyscy wiedzą, że się nabijam. Albo raczej – że panta rei, czyli wszystko płynie. Płynie i przemija. W latach 80-tych, o których dziś będzie mowa, Detroit wyglądało jak post-apokaliptyczna metropolia afrykańska, samochodowy rynek USA zalewały produkty pokonanych w wojnie Japończyków, a o poczuciu wolności za kierownicą najlepiej opowiadała piosenka Sammy’ego Hagara pt. “I can’t drive 55. Ówczesną sytuację amerykańskiej motoryzacji określa się dziś bardzo dosadnym słowem: malaise era, czyli w wolnym tłumaczeniu – chore czasy.

***

Dlaczego czasy były chore, to temat na osobny wpis. Ameryka, która pierwsze powojenne ćwierćwiecze uwieńczyła zatknięciem swego gwiaździstego sztandaru na Księżycu, niedługo potem zapadła na wiele przypadłości, na wszystkich poziomach – od prezydenta do szeregowego robotnika skręcającego na dwie zmiany boczki drzwiowe Chevroletów Vega. Albo Fordów Pinto, powszechnie uważanych za jeżdżące bomby (to, jak dziennikarze wykreowali ten wizerunek, oraz jak zachował się producent, to kolejne symptomy choroby).

Amerykańskie lata 70-te symbolicznie rozpoczęły się porażką misji Apollo 13. Potem przyszła afera Watergate, klęska w Wietnamie i podwójny szok kolejnych kryzysów paliwowych. Na ich skutek na międzystanowych autostradach, szerokich niczym pasy startowe i niewiele od nich tłoczniejszych, nie wolno było przekraczać szybkości europejskich mikrosamochodzików z pojedynczym cylindrem. Jednak mimo tego wszystkiego amerykańska gospodarka rozwijała się i właśnie przymierzała do zadania ostatecznego ciosu swemu śmiertelnemu wrogowi.

W takich właśnie warunkach rodził się Ford Escort

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

***

Escorta amerykańskie artykuły nazywają “pierwszym światowym samochodem marki”, ale to świadczy tylko o krótkiej pamięci autorów. Czymże innym, jak nie “produktami globalnymi”, były Fordy T i A? (tego drugiego specjalnie projektowano z symetrycznym kokpitem i wskaźnikami pośrodku, żeby łatwiej produkować wersje prawo- i lewostronne). Również samą nazwę, która w USA pojawiła się dopiero w 1980r., Europejczycy znali już dwanaście lat wcześniej. Prawda jednak, że do tamtej pory w USA sprzedawano zupełnie odrębnego, “wybuchowego” Pinto, a przed 1968r. nawet poszczególne europejskie oddziały opracowywały i produkowały swoje własne modele, gdzieniegdzie konkurujące między sobą.

W tym kontekście rok 1980 faktycznie przyniósł przełom: Ford Escort funkcjonował teraz na wszystkich najważniejszych rynkach świata, ale to wciąż było złudzenie, bo jedynymi wspólnymi cechami modeli europejskich i amerykańskich były ogólna koncepcja konstrukcyjna (przednionapędowa – po raz pierwszy wśród fordowskich kompaktów), zarys bryły nadwozia, czterocylindrowe silniki serii CVH (choć w różnych rozmiarach) i automatyczne skrzynie ATX. Gabaryty Escorta europejskiego i amerykańskiego różniły się, a współwymiennych części praktycznie nie było. Inaczej wyglądała też lista wersji silnikowych i nadwoziowych (Stary Kontynent dostał dodatkowo kombi 3d, cabriolet i furgonetkę, a także sedana o odrębnej nazwie Orion).

Skupmy się jednak na Ameryce. Tamtejszy Escort dostał początkowo silnik 1,6-litrowy o mocy zaledwie 65 KM (planowana wersja 1,3 nie została wdrożona, bo istniały wątpliwości, czy dałaby radę uciągnąć samą siebie). W 1982r. doszła jednostka HO – czyli High Output – o mocy 80 KM, którą wielopunktowy wtrysk wzmocnił później do 88 KM, a dostępna od 1984r. turbosprężarka – do całych 120. Pomiędzy 1984-87r. oferowany był też 52-konny diesel Mazdy, a od 1985r. silnik CVH powiększono do 1,9 litra, znacznie zmniejszając jego wysilenie: z montowanym początkowo gaźnikiem osiągał teraz 87 KM, z jednopunktowym wtryskiem 90, a z wielopunktowym – 108, a potem 110.

W 1985r., równocześnie z powiększeniem silnika, nastąpił lifting: przód nabrał bardziej opływowych kształtów, a chromy w większości poznikały (one już w 1980r. były sporym anachronizmem).

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

W połowie 1988r. auto restylizowano po raz drugi, znów wygładzając pas przedni, a tym razem również tylny, dodając między innymi zintegrowane zderzaki. Koła urosły z 13 do 14 cali, natomiast w kabinie pojawiły się automatyczne podajniki pasów bezpieczeństwa (które miały zmusić do ich zapinania).

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Istniało też kilka wersji specjalnych: usportowiona nazywała się początkowo SS, a od 1982r. GT: miała ona najmocniejsze z oferowanych każdorazowo silników, ręczne skrzynie o ciaśniej zestopniowanych przełożeniach, 15-calowe alufelgi i sportowe akcenty optyczne (pasy wzdłuż nadwozia, spoilery, itp).

Turbodoładowany Escort GT z 1986r…

Foto: materiał producenta

…i specyfikacja z 1989r.

Foto: materiał producenta

W 1982r. pojawił się dwumiejscowy Ford EXP, będący tak naprawdę Escortem coupé. W latach 1985-88 nazywał się on nawet Escortem EXP, ale potem znikł, bo amerykański rynek szybko odwracał się od aut dwuosobowych.

Foto: materiał producenta

Elegantsza wariacja na temat Escorta nosiła miano Mercury Lynx, uzupełniając “kocią” serię (po modelach BobcatCougar). Lynx pozostał w produkcji w rocznikach 1983-87, po czym zastąpił go bazujący na Maździe 323 Tracer.

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Ogółem w latach 1981-90 klientów znalazło 3.377.178 amerykańskich Escortów: był to wielki sukces, zwłaszcza że model aż trzykrotnie zostawał najpopularniejszym samochodem Stanów Zjednoczonych (1982, 1987, 1988) i tylko trzy razy znalazł się poza podium (1984-6, kiedy zajmował czwarte miejsce). Takie wyniki kompaktowego hatchbacka napędzanego skromniutką czterocylindrówką to oczywiście kolejne zaprzeczenie stereotypów o motoryzacyjnych upodobaniach XX-wiecznych Amerykanów.

Następca nie udawał już unifikacji z modelami europejskimi – mimo przejęcia nazwy Escort był spokrewniony z Mazdami 323 i nie sprzedawał się już tak dobrze, mimo że koncern Forda kontynuował dobrą passę (głównie przy pomocy Taurusa, który stał się najpopularniejszym samochodem osobowym Ameryki, oraz oczywiście pick-upów F-Series, które już wcześniej były najczęściej kupowanymi pojazdami mechanicznymi w kraju).

***

Ford Escort mógł bić sprzedażowe rekordy, jednak nigdy nie był poważany. Również w Europie, gdzie dziennikarze zawsze mieli go za symbol “co najwyżej przeciętności” (już kiedyś pisałem, że w ich języku oznacza to dziadostwo – bo w motoryzacyjnej prasie naprawdę rzadko zdarza się przeczytać, że cokolwiek plasuje się “poniżej przeciętnej”). W epoce internetowej powstały nawet memy z zardzewiałym Fordem i podpisem – “Drogi Święty Mikołaju, ja niezupełnie to miałem na myśli, gdy prosiłem o 25-year old escort (kto nie wie, co potocznie oznacza słowo “escort“, niech sprawdzi sobie w słowniku amerykańskiego slangu).

No i właśnie dlatego to auto mnie zaciekawiło – nie jako perła inżynierii czy stylistyki, ale świadectwo epoki, w której amerykańska motoryzacja została wytrącona z dotychczasowego toru i nie bardzo wiedziała, co ma z sobą zrobić. Szczególnie że znacznie bardziej wyrazistą i sensowną wizję prezentowali Japończycy: w 1989r. najpopularniejszym samochodem USA została Honda Accord (jako pierwszy model japoński  i w ogóle zagraniczny), a najwyższą półkę szturmem wziął Lexus. Produkty rodzime, ich użytkową wartość i przede wszystkim jakość można było traktować co najwyżej jako kolejny symptom choroby trawiącej Amerykę.

Dlaczego więc Escort pokonywał na rynku Civica i Corollę? Otóż wyłącznie z powodu “dobrowolnych” ograniczeń eksportu, narzuconych Japończykom przez administrację prezydenta Reagana. Sztucznie zmniejszona podaż nie wystarczała do nasycenia rynku, pozwoliła też podnieść ceny: najtańsza Honda kosztowała około 9.000$ – ponad 2.000 drożej niż Escort. Warto jednak dodać, że była świeższa, bo w okresie produkcji kompaktowego Forda zmieniły się aż trzy generacje Civików.

***

Przejażdżkę podstawowym, 1,9-litrowym Escortem GL kombi z 1987r. zorganizował mi Hubert – samochodziarz z krwi i kości, który startuje amatorsko w rajdach (nie, nie Escortem, tylko Hondą CRX). O najpopularniejszym przedstawicielu czasów powszechnie nazywanych “chorymi” mówi: “to pierwszy samochód w moim życiu, który sprawia mi autentyczną frajdę z jazdy“. Szok, prawda?

Czasy “chore” były równocześnie skrajnie kwadratowe, ale… czy na pewno? Dziś trudno uwierzyć, że lifting z 1985r. wygładził i złagodził linię przodu, usunął też staroświeckie chromy. Auto mierzy 4.303 mm x 1.674 mm, w czym kompletnie nie przypomina stereotypowego amerykańskiego mainstreamu. A jednak – to właśnie ono ów mainstream tworzył, a nawet znajdowało się na jego czele. 

Foto: praca własna

Resztki chromów – chronione reliktowymi, gumowymi kłami – pozostały jeszcze na zderzaku i ramkach (niektórych) szyb. Malowano już część plastików, np. atrapę chłodnicy i lusterka. Dodajmy – dwa lusterka, bo w tamtych czasach za prawe dopłacało się nawet w Mercedesie S.

Foto: praca własna

Klamki i ozdobny pasek na listwach też błyszczą, jednak w oczy bardziej rzuca się kwadratowość, kojarząca się z praktycznością (zwłaszcza w połączeniu z przednim napędem). Nie ma natomiast ani krzty stylistycznego polotu: Escort to malaisowy odpowiednik Dacii Logan, czyli pojazdu absolutnie podstawowego i absolutnie utylitarnego.

Foto: praca własna

All-round mediocrity – pisze o Escorcie amerykański blog www.curbsideclassic.com, kultywując tradycję nazywania badziewia “średniością”. Faktycznie, wrażenie wzorniczej “średniości” towarzyszy obchodzeniu Escorta z dowolnej strony.

Foto: praca własna

Plusem takiego “stylu” jest duża szyba tylna i ogólnie dobra widoczność z wnętrza. W tamtych czasach kamer cofania jeszcze nie znano, nie dało się więc zarabiać na zasłanianiu kierowcy widoku. Warto zwrócić uwagę na tylne lampy: pomarańczowe klosze migaczy zostały wstawione w Polsce, analogową wersją metody “wytnij-wklej” – z tego powodu obie lampy różnią się nieco od siebie. Niebieska śliwka odpadła całkiem niedawno, gdy temperatury spadły poniżej -20ºC (Hubert pochodzi z Podhala, a tamtejszy klimat naprawdę nijak nie ma się do Polski nizinnej, z Krakowem włącznie).

Foto: praca własna

Utylitaryzm to podstawowa zasada każdego właściciela Escorta. Nawet 35-letniego.

Foto: praca własna

No właśnie: skąd pomysł na taki wóz?

Pierwszego amerykańskiego Escorta Hubert kupił po otrzymaniu premii za wzorowe przeprowadzenie w pracy ważnego projektu. To był model MkII, z 1991r. – wybrany z chęci spróbowania, po raz pierwszy w życiu, czegoś amerykańskiego i z automatyczną skrzynią. Auto – w wersji kanadyjskiej i “przeciętnym” stanie – sprzedawała na Śląsku kobieta rocznik ’41. Hubertowi służyło do relaksowych przejażdżek weekendowych i przez to wygenerowało dużo dobrych wspomnień – aż pewnego razu skasował je pijany kierowca.

Drugiego amerykańskiego Escorta nie było łatwo znaleźć. W końcu udało się w Krakowie – ledwie kilka tygodni temu. Tym razem chodziło o I generację, z nadwoziem kombi, 1,9-litrowym, 90-konnym silnikiem z jednopunktowym wtryskiem i oczywiście automatem. Pierwszy właściciel, Polak, kupił auto na emigracji w amerykańskim stanie Indiana. Cztery lata później wrócił do Polski, a w 2020r. zmarł. Hubert jest więc faktycznym drugim właścicielem, choć w międzyczasie był jeszcze spadkobierca pierwszego, przez którego “straciły się” czarne tablice z 1991r.

Auto okazało się blacharsko zdrowe, poza powierzchowną rdzą w kilku widocznych miejscach. Podwozie, pokryte kilkoma warstwami smoły, przeszło “test śrubokręta”, a mechanik nie znalazł większych problemów, poza ogólnym zaniedbaniem serwisowym, złamaniem fotela kierowcy i wyeksploatowaniem skrzyni biegów (na szczęście w pakiecie znalazła się druga w częściach). Decyzja zakupowa zapadła więc szybko.

Jednym z argumentów za kupnem – poza ciepłymi skojarzeniami z rozbitym poprzednikiem – była ciekawa kolorystyka wnętrza, w którym zachowały się nawet fabryczne dywaniki

Foto: praca własna

Foto: praca własna

We wnętrzu widać, że apogeum zgeometryzowania Detroit miało już za sobą: nie ma tu kwadratowego kokpitu ani kwadratowych zegarów, a okrągła kierownica nie razi tak jak w modelach z przełomu lat 70-tych i 80-tych (z czego kiedyś nabijał się Jeremy Clarkson – tamten klip daje dobry punkt odniesienia dla wszystkich niedowierzających, że Escort nie reprezentuje szczytu kwadratozy). Z drugiej strony jakość tworzyw jest naprawdę dramatyczna.

Foto: praca własna

Te obicia wytrzymały już 35 lat, więc raczej nie są badziewiem, ale wrażenie wzrokowe i dotykowe jest… jeszcze jakiś czas temu napisałbym, że “chińskie”, ale dziś Chiny nie kojarzą się już z aż taką tandetą.

Foto: praca własna

A jednak, z tego wszystkiego bije jakiś klimat. Upływ czasu sprawił, że nawet ordynarny patyk pełniący funkcję drążka przekładni bardziej rozczula niż załamuje, a deska rozdzielcza, błyszcząca niczym tania cerata, wydaje się narysowana z pomysłem.

Foto: praca własna

Gdy już przetrawimy jakość plastików, z drugiego planu przebija się tzw. pakiet ABC – Absolutny Brak Czegokolwiek. Radio o dziwo tu występuje (amerykańskie, a więc nie odbierające najczęściej używanych w Polsce częstotliwości, tych z parzystą cyfrą dziesiątych części MHz), nie ma jednak nie tylko klimatyzacji…

Foto: praca własna

…ale też elektrycznych szyb, świateł przeciwmgielnych, czy nawet popularnego w latach 80-tych szyberdachu. Nie tak wyobrażamy sobie amerykański samochód, prawda? Są tylko elektryczne lusterka i kolumna kierownicy z regulacją (ręczną). No i automatyczna skrzynia: pierwsza, jaką Ford opracował dla silników ułożonych poprzecznie, ale tylko trzybiegowa, bez lock-upu i jakiejkolwiek elektroniki.

Foto: praca własna

Ostrzegawczy znak obrotomierza przy 5,5 tys., skala szybkości kończąca się na 85 mph i… brak kontrolki rezerwy paliwa!! Do tego ten podły plastik, skręcony nieosłoniętymi śrubami. Z chałupniczych patentów wymienię nieoryginalną stacyjkę – ta fabryczna, umieszczona w kolumnie kierownicy, przestała działać jeszcze w czasach, kiedy sprowadzanie części z USA nie wchodziło w grę, nawet dla reemigranta z Indiany. Pięciocyfrowy licznik przebiegu wskazuje 11 tys. mil – nikt jednak oczywiście nie wie, ile razy zdążył się już przekręcić.

Foto: praca własna

***

Przed przejażdżką amerykańskim Escortem najbardziej frapowało mnie pytanie, na ile “chore czasy” były naprawdę chore? Jasne, tak przecież mówią i piszą ci, którzy je przeżyli, ale kto wie – może oni po prostu cierpieli na fantomowe bóle po zniknięciu z rynku ośmiolitrowych Cadillaców?

Rzeczywistość okazała się inna: najpopularniejszy samochód czasów Ronalda Reagana faktycznie robi wrażenie topornego i pozbawionego jakiegokolwiek polotu, z drugiej jednak strony dobrze spełnia zadania podstawowego środka transportu i działa na kierowcę kojąco. Nie można też zapominać, że on kosztował poniżej 7.000$, czyli… mniej niż 1/5 rocznego dochodu przeciętnej amerykańskiej rodziny. Świadomość tego faktu naprawdę zmienia postrzeganie.

Fordowski kompakt rzeczywiście robi tanie wrażenie – lecz mimo to przetrwał 35 lat w przyzwoitym stanie. Materiały wnętrza wyglądają okropnie, ale jak dotąd nic nie pęka i nie odpada. Złamało się tylko siedzenie kierowcy: Hubert ma zamiar je pospawać, jednak na razie jest jak jest, więc nie można należycie ocenić komfortu (na prawym, nieuszkodzonym fotelu też jechałem, ale zbyt krótko, by poczuć ewentualną niewygodę).

Komfort nijak nie przystaje do stereotypów o amerykańskich samochodach, z tym że ocenę zmienia pozycjonowanie modelu: w Europie Escort należał do trzeciego segmentu od dołu, w Ameryce – do najniższego (w 1986r. pojawił się mniejszy Ford Festiva, czyli przemetkowana Mazda 121, ale on kosztował tylko symboliczne 100$ mniej i służył główne staruszkom, jako samobieżny wózek zakupowy). Z ówczesnych maluchów europejskich wysiadało się połamanym, z Escorta – w żadnym razie. Fotel siedzi może zbyt blisko drzwi, ale poza tym ciasnoty się nie czuje.

Zawieszenie to chyba najsłabszy punkt całości: jest zdecydowanie antysportowe, ale za to nie daje wielkiego komfortu. Oczywiście, w grę wchodzi tu wiek i zużycie (wymiana elementów gumowych jest już zaplanowana), jednak nijakie podwozie to typowa cecha malaise ery: czasy “lądowych jachtów” zdecydowanie już minęły, a pewnego i precyzyjnego prowadzenia amerykańskie auta jeszcze się wtedy nie nauczyły. Po zakrętach Escort bardziej pływa niż jeździ, połykanie nierówności idzie mu odrobinę lepiej, ale absolutnie bez szału. Czy nie lepiej było więc przenieść do USA cały układ jezdny modelu europejskiego? Jak dla mnie – zdecydowanie, no ale ja jestem z Europy. Być może po drugiej stronie sadzawki mieli jakieś powody, by tego nie robić, choć ja nie mam pojęcia jakie. Oferowali też seryjnie wspomaganie kierownicy, do czego europejskie kompakty doszły dopiero pod koniec stulecia.

Z silnikiem jest trochę inaczej: to konstrukcja wspólna dla obu kontynentów, ale w Starym Świecie oferowana z pojemnością 1,3, 1,4 lub 1,6 litra, zaś w Stanach – 1,6, 1,9 lub 2 litrów. Mimo to, mocy Amerykanie dostawali mniej: z 1,6-tki 65-80 KM (w Europie – 78-108, a w usportowionej wersji RS 1600i – nawet 115), z 1,9 – 86-108 KM, czyli jak my z 1,6.

Escort to pierwszy amerykański Ford z przednim napędem i poprzecznie ustawionym silnikiem. Jednostki CVH miały półkuliste komory spalania, a w wersji z egzemplarza Huberta – jednopunktowy wtrysk i moc 90 KM. Słynęły z dwóch cech: niskiego zużycia paliwa i fatalnej kultury pracy.

Foto: praca własna

Co do spalania: testy z epoki mówiły o niecałych sześciu litrach w trasie i ośmiu w mieście (tak – przy pojemnośco 1,9 z trzybiegowym automatem!!). Hubert podaje jednak wartości wyższe o aż połowę – 10 w trasie i 12-13 w mieście. To jednak znów może być sprawa zużycia i rozregulowania, której od czasu niedawnego zakupu nie było jeszcze okazji zbadać.

Potwierdzić mogę za to słabą kulturę pracy: silnik jest głośny i trzęsie się jak diesel. Bynajmniej nie ze starości – po prostu, sporej czterocylindrówce przydałby się wałek wyrównoważający, a w tym przypadku też ogólnie lepsze dopracowanie, tymczasem na jedno i drugie zabrakło budżetu. Pomaga jednak automatyczna skrzynia, która nie służy dynamice, ale dzięki konwerterowi momentu obrotowego odrobinę wygładza pracę napędu, wprowadzając do siermiężnego kompaktu odrobinę luksusu.

Dynamika Escorta mniej więcej odpowiada temu, czego można by oczekiwać od taniego wozidła z lat 80-tych. W teorii jest to około 170 km/h i 13 sekund do setki, w praktyce dostajemy po prostu narzędzie do przemieszczania się w tłumie. O to mniej więcej w takim aucie chodzi. Przy prędkościach miejskich i podmiejskich można poruszać się nawet dość żwawo. Automatyczna skrzynia nie ma elektronicznego sterowania, ale na podjazdach reaguje jak trzeba, opierając się na samych ruchach pedału gazu (z góry hamowanie silnikiem trzeba oczywiście podpowiedzieć ręcznie). Przy spięciu ostrogami poniżej 40 km/h wrzuca nawet jedynkę. Zmiany następują dość gwałtownie, a mocniejsze przyspieszanie wiąże się z utrzymywaniem wysokich obrotów i sporym hałasem, ale przy trzech biegach inaczej nie będzie. Problem mocniej objawia się dopiero na autostradzie.

Mówimy o samochodzie z czasów osławionego limitu 55 mph. Być może to z tego powodu przy 60 milach obrotomierz wskazuje aż 3.000, co znów kłóci się z wyobrażeniami na temat amerykańskich wozów, ale trzeba pamiętać, że w tamtych czasach była to prędkość nielegalna nigdzie w Ameryce. Przy 55 wychodzi 2.750, czyli wartość akceptowalna dla taniego kompaktu, który w zamyśle nie miał przecież służyć do międzystanowych wypraw, a raczej do codziennego poruszania się pomiędzy domem, pracą, szkołą i Walmartem. Albo też Searsem – bo to właśnie ta sieć, dziś już zresztą zbankrutowana, przez niemal cały XX wiek zajmowała pierwsze miejsce na liście największych amerykańskich detalistów (na Automobilowni była już opisywana jako producent motorowych bryczek).

Gdy się go zmusi i odpowiednio długo poczeka, Escort potrafi pojechać 80 mph, i to pod sporą górę. W zasadzie mógłbym w nim zamknąć licznik (w naprawdę niewielu samochodach można to zrobić bez łamania prawa!!), gdyby nie konieczność zjazdu niedługo za szczytem.

Foto: Hubert

***

Po krótkim spotkaniu z “chorą epoką” mogę stwierdzić, że w oczach tradycyjnych amerykańskich samochodziarzy istotnie mogła ona uchodzić za chorą. Z typowo amerykańskich cech w Escorcie pozostała śmiesznie niska cena, pakowne nadwozie (jak na najniższy segment rynku), awersja do wysokich prędkości (zarówno na autostradach, jak i w zakrętach), wspomaganie kierownicy i automatyczna skrzynia (zresztą opcjonalną). Poza tym jednak nadwozie jest bardzo małe, jak na warunki amerykańskie, wnętrze nadzwyczaj ubogo wyposażone, a silnik – tylko czterocylindrowy i rozwijający mocm jaką podstawowe modele z Detroit oferowały w roczniku ’39.

Subiektywne wrażenie ogólne jest jednak chyba lepsze niż wynika z powyższego opisu. Hubert ma do starego Escorta sentyment, ja absolutnie nie, ale mimo to też było mi w nim przyjemnie. Amerykańsko przyjemnie – tzn. czułem się mile zrelaksowany, chociaż auto nie jest ani szczególnie ciche, ani miękkie, ani mocne, ani w ogóle nie zachwyca pod żadnym względem. To typowy przykład plastikowej masówki tłuczonej jak najniższym kosztem, o której bardzo trudno powiedzieć coś jednoznacznie pozytywnego – lecz która po prostu robi należącą do niej robotę i z jakichś niewyjaśnionych przyczyn potrafi wywołać uśmiech na twarzy. Escort ma charakter luzaka: nie umie nikogo wyprzedzić ani niczym zaimponować, ale nie przejmuje się tym i niczego nie udaje, za to w spokoju połyka kolejne mile i zawsze dojeżdża do celu. Bo trzeba wiedzieć, że w Detroit malaise ery największym problemem było wypuszczanie niedorobionych produktów: wczesne roczniki danego modelu bywały tragicznie awaryjne, ale na późniejsze użytkownicy nie narzekają do dziś. Zupełnie jakby to były japończyki albo klasyczne Mercedesy – tyle że wyglądające jak sprany chiński podkoszulek przeżuty przez znerwicowanego buldoga.

Hubertowi Escort sprawia wielką radość, dlatego ma u niego pozostać na dłużej. To auto jest jak seriale telewizyjne z lat 80-tych: tanie, toporne i kiczowate, ale uszczęśliwiające i bawiące odbiorców. Inaczej niż produkcje współczesne: kunsztowne i kosztowne, spektakularne i wyrafinowane, jednak w widzach budzące raczej napięcie i niepokój. Czy naprawdę tego potrzebujemy po ciężkim dniu w pracy?

Stany Zjednoczone, które pod koniec tzw. malaise ery zajmowały czwarte miejsce na liście krajów z największą gospodarczą wolnością, do dziś zdążyły spaść na miejsce 25 i spadać nie przestają. Wielka Trójka z Detroit w zasadzie nie istnieje, bo Chrysler dawno już znikł z widowni, a GM i Ford, niegdyś liderujące światu, zajmują obecnie lokaty 5 i 6, z wielkościami produkcji na poziomie lat 80-tych i wciąż malejącymi. Dlatego też pytanie, które czasy powinniśmy nazywać “chorymi”, uważam za otwarte.

Foto tytułowe: praca własna

44 Comments on “PRZEJAŻDŻKA PO GODZINACH: CHORE CZASY

  1. Ja tylko przyczepię się do akapitu dotyczącego radia “amerykańskie, a więc nie odbierające najczęściej używanych w Polsce częstotliwości, tych z parzystą cyfrą dziesiątych części MHz” – tyle, że na zdjęciu jest radio z analogową skalą, a one z tego co kojarzę odbierały takie stacje bez problemu. 🙂 Inna sprawa gdyby to było strojone cyfrowo z wyświetlaczem, wtedy pełna zgoda.
    Samochód jest absolutnie bezsensowny, jeździłbym! 🙂

    • Cześć, jako właściciel, który z tym radiem walczy na co dzień, powiem tak: mimo skali analogowej nie idzie się zestroić z polskimi stacjami FM. Za to na AM łapie aż radio z Moskwy 😉
      Ten sam problem występuje przy użyciu transmitera, żeby móc wpiąć się telefonem z muzyką: jeśli nie trzymam się typowego dla USA standardu strojenia stacji, nie jestem w stanie się dostroić do nadajnika, który jest oddalony od radia o 15 centymetrów.

      • W takim razie zwracam honor, nie sądziłem że producentowi będzie opłacało się bawić w filtrowanie parzystych częstotliwości blisko siebie przy płynnym strojeniu gałką, zwłaszcza przy tak prostym radiu. 🙂

      • dziwne to na prawdę… nie bardzo da się filtrować nieparzyste ułamki MHz analogowo… może po prostu selektywność toru FM jest taka słaba..

      • To radio bez kłopotu odbierze nasze stacje i będzie świetnie grać, ale pewnie dawno temu ktoś je przestroił na obowiązujący wtedy zakres ukf. Trzeba je zanieść do majsterjowicza, który cofnie tą przeróbkę. Radio cyfrowe miałem w Taurusie rocznik 89 i mimo problemu z ułamkowymi częstotliwościami odbierało większość stacji. Szerokość odbieranego pasma była tak ogromna, że te mniej precyzyjnie dostrojone po prostu czasem nieco szumiały. W Lincolnie rocznik 2000 można już było dostroić się dokładnie do naszych częstotliwości.
        Piękny samochód a czerwone wnętrze w czerwonym nadwoziu to bajka. Jestem oddanym fanem koncernu Forda i ich produktów na rynek krajowy z okresu koniec 70 – początek 2000. Przy zakupie ostatniego samochodu miałem tylko jedno kryterium – właśnie takie czerwone fordowskie wnętrze.

      • a swoją drogą to wszystkie Amerykańce pięknie odbierają fale średnie, nie to co europejskie samochody i radia… choć niekiedy i tak nieźle, a na średnich są też i Polskie stacje, choć lokalne (Twoje Radio AM) np 963kHz Twoje Radio Lipsko (ale tylko w okolicach Lipska słychać, a w Mercury Villagerze to odbierałem np Czeskie Country Radio 1063kHz w drodze z Warszawy do Lublina, a tak to na byle czym to głównie Radio Romanija Aktualite zawsze się złapie 🙂

      • @benny_pl: od siebie polecam również Absolute Radio z Wielkiej Brytanii nadające na 1215 kHz. 🙂 Ciekawostka – w USA nieliczne radia miały możliwość odbioru AM stereo.

      • To pewnie będzie słaba selektywność. U nas FM jest zapchany po brzegi a to radio starutkie i jakość konstrukcji pewnie na niskim poziomie ale też naturalne zestarzenie elementów. Kondensatory elektrolityczne szczególnie ale i filtry mogły się rozjechać itp.

    • Oczywiście masz rację. Radio strojone analogowo nie ma z tym żadnego problemu. Chodzi o tzw. raster częstotliwości (przeskok o daną wartość częstotliwości przy automatycznym strojeniu). W radiach na Amerykę jest inny i jeśli nie ma możliwości manualnej korekty taki odbiornik pomija albo niedokładnie się dostraja do stacji. Cały czas mówię o radiach strojonych syntezą częstotliwości i stabilizacją dostrojenia pętlą PLL. Czyli potocznie zwanych “cyfrowymi”, choć ta “cyfrowość” dotyczy tylko modułu dostrajania i RDS, jeśli jest. Takie radia odbierają stacje analogowe. Modele na rynek amerykański można przerobić na raster europejski. Swego czasu na naszym rynku się nawet pojawiały takie “perełki” w oficjalnej dystrybucji. Pamiętam topowe modele Panasonic, nawet bez polskiej instrukcji. Nie były przewidziane na rynki europy a jednak je sprowadzano. W Japonii też raster jest inny ale i zakres FM też -;)

  2. W 94 roku miałem escorta na tydzień w usa. Dało się spać po rozłożeniu siedzeń, uszczelki przeciekały przy dużym deszczu, lucky strike bez filtrów i Jimmy Hendrix na kasecie. Z Nowego Jorku Do Chicago bocznymi drogami…

  3. śliczny ten Eskorcik, a czerwone wnętrze to po prostu to co najlepsze <3 uwielbiam czerwone wnętrza i kanciaste samochody 🙂
    Eskorta Amerykańskiego niestety nie miałem, ale miałem Forda Tempo 2.4 i Taurusa 3.0 V6. Ford Tempo też miał czerwone wnętrze, pozatym to był poliftowy i był ocynkowany! więc w zasadzie nie gnił wcale, ciekawe czy jeszcze istnieje…

  4. Mi “malaise era” kojarzy się z pojazdami kilka lat starszymi, wielkimi, z małymi kabinami, olbrzymimi silnikami o śmiesznie niskiej mocy, grubej tapicerki na dachu, wnętrzu jak kasyno w kraju trzeciego świata oraz praktyczny pokaż działania prawa Murphyego “przecięć tego się nie da sp… a jednak da” – przy takim tle prezentowany Escort to powiew świeżości i jaskolka nowej ery 😉

    Inna sprawa to powszechny “szacunek” do popularnych modeli – ponieważ samochód to m.in. symbol statusu i sukcesu, a że generalnie większość ludzi (nie wiem jak w Azji 🤔) aspiruje do bycia postrzeganym jako “ci lepsi” a nie jako trybik w maszynie czy mrówka w koloni, taka sama jak prawie wszystkie inne i tak samo nieistotna… No po prostu przyznanie się do sympatii do takich podstawowych pojazdów to jak Hiacynta Wiadro na wakacjach z siostrą 😀

    • Definicja malaise ery to okres obowiązywania ograniczenia do 55 mph – czyli 1974-88. Niektórzy rozciągają ją do wczesnych lat 90-tych.

      Co do snobizmu: klasyczne Mini, 2CV albo Fiat 500 nie były autami dla snobów, a są kochane od dziesięcioleci. Opisywany niedawno Minor podobnie. W Europie mamy miliony fanów Golfa TDI albo wielu masowych aut japońskich (hybrydy Toyoty, Hondy z lat 90-tych, itp.), w Stanach – zwykłych Chevroletów albo pickupów Forda serii F. Naprawdę nie tylko luksusowe auta są na rynku cenione. Ale Escort do cenionych nie należał nigdy.

      • Ford sam dobił tę nazwę – powiedzieć, że europejskie Escorty od 1990 roku w górę były koszmarnie tandetne, to jak nie powiedzieć nic. Dopiero Focus wniósł poprawę wizerunku. 🙂

  5. Dwie rzeczy:
    Pierwsza to offtop: bardzo gorąco polecam książkę “The American Paradox. Spiritual Hunger in the Age of Plenty” Davida Myersa. Napisana ok. roku 2000, ale na swój sposób wciąż aktualna. To jest analiza tego, dlaczego w USA ludzie mają coraz więcej a jest im coraz gorzej. Jest tam masa statystyk, ale i tak uważam, że to bardzo przystępna pozycja. I zarazem komentarz do tego co się działo z USA na przestrzeni kilku dekad. Część statystyk sprawdzałem sobie na bieżąco, podczas lektury, żeby sprawdzić jak to wygląda teraz, 20 lat później. Otóż wygląda jeszcze gorzej. Znacząco. Gdyby ktoś chciał, to mam ją w pdf-ie, stety-niestety nie było polskiego wydania (na 99%).

    A druga to wnętrze tego auta: to jedna z rzeczy, której mi brakuje w dzisiejszej motorzacji. Kolor. Kolor lakieru, kolor tapicerki, typ tapicerki (welury, nie w Escorcie, ale w ogóle!) możliwości konfiguracji… Wiem dlaczego tak jest: unifikacja, cięcia, przepraszam: optymalizacja kosztów. Ale po grzybowemu ubolewam nad tym, że tak się dzieje.
    Osobiście wprawdzie wybrałbym coś mniej gryzącego w oczy i nawet zaskoczyło mnie, że jazda tym autem uspokaja, skoro mamy pobudzająco działające na psychikę, agresywne czerwienie, ale i tak uważam je za bardzo ciekawe i ładne.

    • Co do tego, że jazda tym autem uspokaja, to mniej stawiałbym na samochód, a bardziej na nastawienie – jeżeli jest to auto do jazdy od święta, to z definicji lepiej się kojarzy niż samochód, którym musimy zdążyć odwieźć dzieciaki do szkoły i a potem dotrzeć w korkach na ważne zebranie. A co do czerwonego wnętrza, to też wiele bym dał za czerwoną (ew. niebieską albo zieloną) pluszową tapicerkę we współczesnym samochodzie – zastanawia mnie dlaczego producenci, z których każdy chce się przecież jakoś wyróżnić, cały czas obecnie tłuką taki same jednolite wnętrza, na które wszyscy narzekają. Chociaż może trzeba tylko poczekać – zauważyłem, że w ostatnich latach znacząco ożywiła się paleta lakierów, więc może teraz czas na wnętrza…

      • Wysłałem przed chwilą (zawsze jest ryzyko, że trafi do spamu ;))

  6. Jeszcze jakiś czas temu wydawało mi się, że współcześnie nie robi się już aut, które są po dziennikarsku “poniżej przeciętnej” w temacie prowadzenia. Rozwój materiałów, bezpieczeństwa, elektroniki wspomagającej itd daje na starcie przewagę nad starszymi autami. Ale ostatnio w pracy miałem okazję trochę pojeździć Dacią Lodgy – ten samochód jest tragiczny. Owszem przestronny i tani, ale zawieszenie to dramat. Praktycznie nowe auto, 10 000 km przebiegu i jeżeli droga nie jest równa auto skacze na prawo i lewo. Prędkość powyżej 90 km/h i tracimy jaką kolwiek pewność, że trafimy w swój pas na prostej drodze. Jadąc tym autem właśnie miałem przed oczami amerykańskie malaise era tylko w europejskim wydaniu.

    • Z definicji nie może być tak, żeby każdy samochód był “co najmniej przeciętny”. Definicja przeciętnej to wyklucza. Jeśli jakość ogólnie się poprawia, to podnosi się też przeciętna. Stąd moja uwaga.

  7. Ograniczenie prędkości do 55 mph było wręcz nieludzkie. Z ograniczeniem czy bez, ani się ropa nie skończyła, ani świat nie wybuchł, wspomniane czasy były chore. Dzisiaj zresztą też są. Malaise era trwała 14 lat i później jeszcze powstawały w USA imponujące samochody, zatem ciekawe kiedy w końcu przestaną gadać bzdury o elektromobilności i co przyjdzie po niej.

    W dobie wszechobecnej poprawności i opętania “ekologią” oraz “bezpieczeństwem”, to nie jest popularna opinia, ale uważam, że na większości autostrad w ogóle nie powinno być ograniczeń prędkości. To nie jest tak, że 140 km/h zawsze jest właściwą prędkością, bo czemu akurat 140, a nie 180 albo 100? Właściwa prędkość zależy od wielu czynników, przede wszystkim od szeroko pojętych warunków drogowych, kierowcy i jego samochodu. Co by się stało, jakby znieść ograniczenia prędkości na autostradach? Zupełnie nic, wszystko byłoby po staremu. Przecież dzisiaj i tak niektórzy jeżdżą 120, a inni 180 i oficjalne ograniczania nie mają nic wpływu. Sam w Polsce i w paru innych krajach jeżdżę tak jakby ograniczeń nie było i na kilkaset kilometrowych trasach dotykam pedału hamulca okazjonalnie. Jeżeli trzeba regularnie hamować, to znaczy, że prędkość jest za wysoka w stosunku do natężenia ruchu, lub do umiejętności obserwacji i przewidywania kierowcy. A jeśli jazda jest płynna, a wrażenia takie, że pasażer usypia, to znaczy, że prędkość jest właściwa, nawet jeśli to 220 km/h zamiast przepisowych 140. Po zniesieniu ograniczeń nic by się nie zmieniło, bo wątpię żeby większość kierowców się przejmowała oficjalnym limitem. Każdy ma inne powody, dla jednych granicą jest komfort ich samochodu, dla innych zużycie paliwa, a dla jeszcze innych umiejętności i doświadczenie. Sam przecież miałem przez kilka lat samochód realnie przekraczający 320 km/h, a nie jeździłem z taką prędkością, bo nie bardzo się da w ten sposób podróżować.

    Bliżej poznałem tylko jeden amerykański samochód – Ford Expedition II (zrobiłem nim trasę ponad 2000 km), czyli od Escorta kilkanaście lat młodszy i pozycjonowany ze dwa segmenty wyżej. Miał jednak z Escortem coś wspólnego – plastiki wnętrza też sprawiały wrażenie tandetnych, co jednak nie przekładało się na rzeczywiste niedogodności, bo nic nie odpadało ani nie trzeszczało. Mimo żenujących właściwości jezdnych też był relaksujący.

    • A co to miałeś za cacko przekraczające 320km/h? To tylko ciekawość z mojej strony.

    • Wreszcie głos zdrowego rozsądku w kwestii ograniczeń prędkości poza terenem zabudowanym.
      Sam na co dzień poruszam się z prędkościami powyżej limitu określonego przepisami, a z drugiej strony – w podkrakowskiej wsi, w której mieszkam, jestem najwolniejszym kierowcą. Zgadzam się absolutnie z Aleksandrem – aby przeżyć na drodze, znacznie większe znaczenie ma wyobraźnia i myślenie. Naprawdę nie jest mi potrzebna ciągła linia przed ślepym zakrętem, aby zabronić mi wyprzedzania, czy przed wzniesieniem – wystarczy mi, że wyobrażę sobie, że dokładnie to samo co ja chce zrobić ktoś nadjeżdżający w tym samym czasie z naprzeciwka. Naprawdę nie uważam się za “króla druk “…
      Aby zachować bezpieczeństwo za kierownicą, trzeba myśleć za siebie i za innych, a wyobraźnią przekraczać granice wytyczone przez znaki firmowe z przodu i tyłu auta, które prowadzimy.
      Nie zmienią tego najsurowsze egzaminy praktyczne, ani najbardziej podchwytliwe pytania /w jakich warunkach ruchu kierowca powinien zachować szczególną ostrożność ? Test wielokrotnego wyboru – deszcz, mgła, noc ? Zaliczenie tej ostatniej to BŁĄD…/
      A swoją drogą, czy na wyspie Man nadal nie ma ograniczeń prędkości ? I jak się to ma do ilości wypadków ?

    • Ponieważ zaraz pod Twoim (Aleksander) wpisem zacznie się długie drzewko komentarzy o ograniczeniach prędkości, to próbuję dać komentarz bezpośrednio pod Twoim wpisem. Miałem epizod bycia w Kanadzie w 1998, obowiązywał hojniejszy limit 65 mph (~104 kmph). Przy autostradzie były takie fajne znaki pokazujące że jak się jedzie ileś więcej to jaki będzie mandat. No i pamiętam traumatyczne przeżycie w postaci przejazdu z Ottawy do Toronto, to jest 350 km, jest 3-pasmowa autostrada i się ma wrażenie jazdy w ruchomym korku – 3 pasy zapchane autami, wszystkie jadą te 65 mil, każdym pasem, nie ma jak szybciej, nie ma jak wolniej, nikt nie kozakuje ani nie mruga długimi – ruchomy 3-pasmowy korek. Baaaardzo dużo czasu to zajęło, zwłaszcza że wcześniej na mapie wyglądało jakoś krócej. Tak dla zachowania proporcji – to duży kraj, i z Halifaxu jest bliżej do Londynu (4.6 kkm) niż do Vancouver (7.3 kkm). I takie limity prędkości są kompletnie bez sensu w takim dużym kraju, no chyba że jednak nie – bo każda podróż dalej niż do lokalnego shopping malla będzie samolotem i już.

      • Nie byłem w Kanadzie, ale byłem na płd-zachodzie USA i tam absolutnie nie jeździ się wolniej niż u nas. NA jednojezdniówkach – teoretycznie 65 mph, w praktyce bliżej 70-75, na dwujezdniówkach – teoretycznie 65-75, w praktyce też 10 wyżej. Jest natomiast dużo płynniej niż u nas, bez nagłych zrywów i hamowań. To faktycznie dużo mniej męczy, ale gdybym miał zwolnić do 55-65, zwłaszcza na równinie (bo płd-zachód jest górzysty) to bym po prostu usnął. Ten argument też się zresztą podnosi: zbyt niski poziom bodźców powoduje znużenie i usypianie, więc na pewno bezpieczeństwu nie służy.

  8. @Pawian123

    BMW M6, było na Automobilowni:

    https://automobilownia.pl/przejazdzka-po-godzinach-wlasne-m/

    W czasie tamtego artykułu zakładałem, że będę miał je do końca życia, jednak okazało się bardzo drogie w utrzymaniu, jak na zabawkę. Moje obecne pełnoletnie Z4 kosztuje mnie ułamek tego. No ale to M6 jeździło fantastycznie.

    @Pablo

    Dokładnie, natłok przepisów i znaków niczego nie wnosi, wręcz przeciwnie, przez to kierowca skupia się nie na tym co trzeba. Do skutecznej jazdy samochodem wystarczą tylko bardzo podstawowe przepisy i z całą pewnością sam nie znam wielu z nich, ale w ogóle nie zawracam sobie nimi głowy. W pewnym holenderskim miasteczku w ramach eksperymentu usunięto znaki drogowe i okazało się, że liczba zdarzeń spadła. Najlepsza droga do zwiększania bezpieczeństwa to edukacja i infrastruktura, a nie zakazy. Poza tym stawianie odrealnionych zakazów uczy kierowców olewania przepisów, a najlepszym przykładem są strefy 30. Albo z poza motoryzacji – lockdown. Przez te wszystkie bzdury dziejące się w czasie pandemii całkowicie straciłem szacunek do jakichkolwiek przepisów i obawiam się, że tak mi już zostanie do końca życia 🙂

    @Maciek

    W Stanach podobno też obowiązuje taki styl jazdy, że wszyscy się snują dowolnym pasem. Mnie to nie przekonuje, a kiedyś znalazłem przypadkiem filmik na YT jakiegoś Australijczyka jadącego polską autostradą. Facet się wręcz zachwycał, jak wspaniale się jedzie, że kierowcy po wyprzedzaniu zjeżdżają na zewnętrzny pas i że sobie spokojnie jedzie 160 km/h i chociaż to ponad limit, to nikt go nie niepokoi, a niektórzy wyprzedzają. Na dystansach tak do 1000 km, licząc realny czas od drzwi do drzwi, samolot wcale nie jest taki szybki, bo trzeba dotrzeć na lotnisko i z lotniska, być wcześnie i stać w kolejkach.

    W UK za to po autostradach jeździ się słabo. Limit prędkości 70 mph i słabi kierowcy. Większość z nich w ogóle nie wie do czego służy który pas, nawierzchnia jest kiepska, a pasy ruchu wąskie. W takich warunkach nie ma sensu jechać dużo szybciej od ogółu. Za to kiedyś na południu Francji zrobiłem szybką trasę, ale to głównie na złość Francuzom – oni mają bezczelnie pokukrywane fotoradary, często na prostych odcinkach z górki, z zerową tolerancją. Prowadziłem wtedy, jak mawiał Ettore Bugatti, najszybszą ciężarówkę świata i było czym przycisnąć. Miałem angielskie numery rejestracyjne, a po Brexicie nie ma umów pomiędzy UK a EU, więc mandaty nigdzie nie dotrą. Więc niech sobie robią te zdjęcia i później się nimi podetrą, Francuzi nie zasługują na władanie tak pięknym krajem 😉

  9. A ja przyznam szczerze nie jestem entuzjastą osiągania jakichś niebotycznych prędkości na autostradzie (rzadko przekraczam 130) – raz ze względu na tworzący się wir w baku, dwa mimo, że jeżdżę od ponad 20 lat i nabiłem już ileś-set tysięcy km, to mam świadomość własnych ograniczeń, a mam wrażenie, że wiele osób przecenia swoje umiejętności i na autostradzie są “mistrzami prostej”, nie mając de facto żadnych umiejętności żeby prawidłowo zareagować na jakąś niespodziewaną sytuację na drodze. Jako przykład podam mojego dobrego znajomego, który zrobił prawo jazdy stosunkowo późno, bo po 30-tce i do tej pory jeździ głównie weekendowo. Podczas spotkań towarzyskich bez żenady przyznaje się, że przy złej pogodzie woli zostawić samochód w garażu, a na skrzyżowaniach do tej pory nie skręca w lewo, tylko woli objechać kwartał (serio). Jednocześnie jak jechaliśmy kiedyś wspólnie nad morze, to tylko śmignął obok mnie lewym pasem, a potem z dumą opowiadał, że przez całą trasę do Gdańska “nie schodził poniżej 180” – zastanawiało mnie potem co by było gdyby np. ktoś przed nim niespodziewanie zmienił pas.

    • Ja też długodystansowo nie przekraczam 140 – z powodu zużycia paliwa, ale też zwykłego zmęczenia, które pojawia się po dłuższej jeździe z większymi prędkościami, która wymaga naprawdę pełnej koncentracji. Nie uważam natomiast, by prędkość na autostradach (powtarzam, na AUTOSTRADACH, nie gdzie indziej) powinno się ograniczać administracyjnie. Nawet niedawno któryś austriacki polityk powiedział, że te ograniczenia są niepotrzebne, bo w Niemczech, gdzie 60% autostrad nie ma limitu, ofiar wypadków jest mniej niż w Austrii, a ponadto, że prędkość 130 km/h przekracza tylko kilka procent kierowców, a 160 – ułamek procenta. W dodatku ci najszybsi powodują zaniedbywalny ułamek wypadków.

      Mam na dysku wykres wskazujący, jak autostradowe limity prędkości wpływały na bezpieczeństwo. Kiedyś go tutaj pewnie pokażę. Spoiler alert: nie poprawiły nic, a ich usuwanie/podnoszenie podobnież nic nie pogorszyło.

      Ergo – autostradowe limity są niepotrzebne, i nie ma tu żadnego znaczenia fakt, że bez nich nie jeździłbym znacząco szybciej (podobnie jak Niemcy wcale szybciej nie jeżdżą). Chodzi natomiast o dwie arcyważne rzeczy: po pierwsze – niehamowanie postępu (kiedyś ograniczenia były ustawione na tempo furmanki i też był opór przy ich podnoszeniu – a gdyby one ciągle obowiązywały, jeździlibyśmy jak furmankami), a po drugie – o samą zasadę, że tam, gdzie zakazy nie mają naprawdę mocnego uzasadnienia, nie powinno się ich wprowadzać, bo to otwiera furtkę do pełnego zamordyzmu. Niestety praktyka jest inna i przez to 90% ludzi uznaje za normalne i wręcz nieodzowne, że władza kontroluje każdy nasz ruch. Czego skutki z każdym dniem są coraz gorsze.

      Na koniec dodam po raz kolejny, jeśli ktoś dwukrotnie przeoczył: mówię o limitach na AUTOSTRADACH, a nie na osiedlowych uliczkach, gdzie biegają dzieci.

      • Dzięki Szczepan za ten komentarz, bo wygląda na to, że znalazłeś informacje potwierdzające to, co wiedziałem intuicyjnie 😉

        Co do zmęczenia, to u mnie jest dokładnie na odwrót, jazda mnie nie męczy, bo prowadzę samochód każdego dnia i jestem przyzwyczajony. Zdarzało mi się wyjeżdżać rano, całą trasę zrobić w dobrym tempie, cały dzień upalać na torze wyścigowym i wieczorem wracać z tą samą prędkością. Zmęczyłbym się jadąc 120 km/h, znudził i zasnął. Zwykle rażące błędy popełniają ci, którzy się snują, bo albo zupełnie nie ogarniają tego co się dzieje, albo nie mogą się skupić przez swoje powolne tempo. Dla mnie najbardziej komfortowa jazda jest z prędkością paru procent kierowców jadących najszybciej. Inaczej często jest się wyprzedzanym, co powoduje, że albo trzeba mocniej depnąć żeby wjechać na lewy pas, albo zwolnić czekając na prawym aż szybszy przejdzie. Będąc jednym z szybszych kierowca kontroluje sytuację, obserwuje daleko do przodu oraz uważa na tych, którzy jadą wolniej i potencjalnie gorzej (istnieje ryzyko, że popełnią błąd).

        Co do zasady, to przerażające jest to, że nawet na portalach samochodowych, komentujący artykuły domagają się kontroli, karania i ograniczeń, do tego wałkują temat nieuchronności kary, a przecież są to ludzie, którzy teoretycznie lubią samochody. Dla mnie to dziwaczne internetowe zjawisko, bo w realu w ogóle nie znam takich ludzi i zastanawiam się, z czego to wynika. Czy oni naprawdę tak myślą i żyją po to, żeby przestrzegać coraz to bardziej restrykcyjnych przepisów, czy może nieświadomie chcą pokazać publicznie grupce internetowych nieznajomych, jacy to niby są porządni i praworządni?

      • Ja tylko odniosę się do porównywania z Niemcami. Otóż Niemcy to nie Polska. Owszem, ten kraj się ponoć bardzo zmienia, ludzie byli tam o wiele bardziej praworządni jeszcze kilka dekad temu, ale wciąż – argument za tym, że coś działa w kraju o zupełnie innej kulturze, więc sprawdzi się w innym, jest piekielnie ryzykowny.
        Oczywiście, możemy sobie pogdybać. Czy gdyby w Polsce nie było limitów, wypadków byłoby więcej? O ile? A może mniej?
        Nie jeździłem nigdy po Niemczech, ale w Polsce widziałem sporo kompletnie bezmyślnych, krótkowzrocznych zachowań na drodze.
        Obawiam się, że społecznie nie dorośliśmy do braku limitów, możliwości przechodzenia na czerwonym, przejeżdżania rowerem po pasach itp. Czego bardzo żałuję skądinąd.

      • Tak, znam ten argument – pewne narody są dorosłe, a inne trzeba prowadzić na smyczy. Ale to nie jest prawda – dzisiejszy ruch drogowy wcale nie różni się tak bardzo w różnych krajach Europy (choć faktycznie różnił się 20 czy 30 lat temu), a nasze autostrady są znacznie lepsze niż zachodnie, budowane dziesiątki lat temu według zupełnie innych norm. Jeszcze raz powtórzę, że nie chodzi mi o brak limitów w miastach czy na polnych miedzach – tylko na autostradach. Nawet na Zachodzie nikt już nie mówi, że autostradowe limity sprzyjają bezpieczeństwu. Dane o braku wpływu ograniczeń pochodzą zresztą sprzed ponad pół wieku: w UK limit wprowadzono w 1965r., w większości Europy po 1973. Ówczesny “Zachód” przypominał za kierownicą Polaków z lat 90-tych, bo to był ten sam etap rozwoju motoryzacji – przejście z elitarności do masowości. Jeśli tam, przy ówczesnej świadomości, technice i infrastrukturze, ograniczenia nic nie pomogły, to znaczy, że są czystą ideologią.

  10. ja tam też nie przestrzegam prędkości, a ograniczenia na autostradach/drogach szybkiego ruchu (u nas to dokładnie to samo) to już całkowity idiotyzm
    dla mnie to najważniejsze znaki to droga z pierwszeństwem, ustąp pierwszeństwa przejazdu i stop, inne mogły by w ogóle nie istnieć bo w ogóle na nie nie zwracam uwagi tyle ich jest 🙂
    ja tam jeżdżę tak jak na to pozwalają ogólne warunki drogowo-ruchowo-pogodowo-samochodowe
    moją Asterką to tak zwykle po 140 jadę, bo to jest ciut ponad 3.5tyś obrotów czyli silnika i skrzyni jeszcze nie zamęczam, a na zwykłych drogach zwykle koło 100, a jak czymś nowoczesnym co ma niższe obroty na ostatnim biegu to tak ok 160 jedzie się mi w sam raz 🙂
    osobiście nie wyobrażam sobie bycia tirowcem… zasnął bym po 100km z nudów

    • No ale w Polsce sprawa jest dosyć prosta – przynajmniej w tej części którą się zwykle poruszam (na lewo od Wisły). Na trasach z dużym ruchem (A4, S8, S3) do wyboru jest albo prawy pas i jazda wśród ciężarówek tak około 90-100 km/h, albo lewy pas gdzie wszyscy jadą tak 140 km/h, czasem kapkę szybciej. Na trasach z małym ruchem (S5) można jechać 120-130 prawym i okazjonalnie wyprzedzać tych wolniejszych, wszyscy tak jadą, lewy pas zwykle wolny. Za to zgroza jak są 3 pasy (S2, obwodnica Poznania, obwodnica Wrocławia)- nikt, ale to nikt nie jedzie skrajnym prawym, tylko wszyscy środkowym 110. I do wyboru – albo się leci lewym 140-150, albo na pohybel prawym też tyle, ale to trochę nerwowo bo tych “środkowych” zaskakuje że ktoś ich bierze z prawej i czasami robią małpie ruchy. Do tego – nie generalizując bo to wszystko subiektywne obserwacje – najbardziej trzeba uważać na nieogarów którzy nie umieją włączyć się do ruchu (np zatrzymują się na rozbiegówce) albo nie potrafią zjechać na lewy pas jak my się włączamy, no albo właśnie cisną 100 środkowym pasem. Ci szybcy i wściekli co mrugają długimi żeby zgonić też nie są bezpieczni ale są chociaż przewidywalni, z tym że ostatnio jakby ich trochę mniej. Za to największy dramat – i serio się tym przejmuję jak jadę – to typy co potrafią wjechać pod prąd. No bo wtedy już nie ma zmiłuj, nie ma jak uciec, zjazd na pas zieleni przy 140 dobrze się nie skończy. Zwykle są to jacyś 80-latkowie w Fiacie Uno, można to jakoś zrozumieć, ale chwilę temu była akcja w Niemczech że 39-latka z Polski leciała pod prąd chyba ze 40 km (i “nie potrafiła wyjaśnić”). Już się pojawiły takie żarówiaste znaki że stop, zły kierunek, jakie są w Austrii czy Włoszech, ale nie podejrzewam że pomoże. Swoją drogą to nie wiem jak można wyjechać pod prąd ze stacji czy MOPa na autostradzie – naprawdę organizacja ruchu jest tam dobra. Czasami ze stacji na zwykłej drodze można się rzeczywiście pogubić, ale na tych szybkich to ja nie wiem.

      • Z tymi wjeżdżającymi na autostradę pod prąd jest trochę jak z katastrofami lotniczymi. Sa spektakularne, ale występują tak rzadko, że ryzyko, że nas spotka jest pomijalne, dlatego nie ma sensu się tym przejmować. Obstawiam, że bywają wielokrotnie wyższe prawdopodobieństwa śmierci z innych powodów, jednak o nich nie myślimy.

        Ja sam nigdy nie widziałem jadącego pod prąd, ale w UK cofających na autostradzie jak najbardziej – w 100% przypadków kierującym był ciapek w starej Toyocie, który najwidoczniej przejechał swój zjazd i postanowił cofnąć. Jedna Previa, a pozostałe to Priusy 2 i 3 generacji. To co oni wyczyniają na drogach woła o pomstę do nieba – powoli, ale niebezpiecznie.

        Jak chodzi o wjechanie na pas zieleni przy 140 km/h, to nic się nie stanie, o ile kierowca nie spanikuje i nie będzie wykonywał gwałtownych manewrów. Wypadki nie biorą się stąd, że samochód złapał pobocze, musiał nagle zmienić pas ruchu, lub pękła opona, tylko dlatego, że kierowcy wykonują paniczne manewry, po których już naprawdę ciężko opanować sytuację. W rzeczywistości te zdarzenia nie są tak groźne, tylko kierowcy niewłaściwe reagują, dlatego ważne jest, żeby dostosować prędkość także do swoich umiejętności i doświadczeń.

      • No właśnie u nas jest wielu słabych kierowców. I rzeczywiście ciekawy jest ten fenomen, że jeśli są 3 pasy ruchu to Ci najwolniejsi pchają się na środkowy pas.

  11. Dla mnie niektóre auta z ery malaise są nawet spoko, szczególnie Chevrolet Caprice z 1978. Pierwszy amerykański Escort też jest nawet spoko. Wydaje mi się, że teraz dopiero mamy nową malaise erę, bo powstaje coraz więcej niepraktycznych i paskudnych SUVów “Coupé” i coraz częściej wypierają normalne i fajne auta z normalnych segmentów. Takie auta, jak Dacia Logan i VW Passat B5 wydają się być przy nich piękne. Współczesna motoryzacja jest coraz gorsza. Masakra.

  12. Miałem kolejną generację Escorta. Też czerwony ale czarno-szare wnętrze. Wczesne lata 2000 internet raczkował, części dobierało się z różnych modeli Mazdy. Ale fajny był, 2 drzwiowy, pasy przednie automatycznie jechały po słupku A i dachu na swoje miejsce, choć biodrowy trzeba było już samemu zapiąć. Do tego nie był to HB tylko A’la coupe z zarysowanym bagażnikiem.
    Całości dopełniały lampy z malucha wsadzone pod plastikowe klosze reflektorów i maluchowskie p.mgielne dyndające pod zderzakiem 🙂
    A później przesiadłem się na śliwkowego Taurusa-jajko z fioletowym wnętrzem, też fajny był

  13. Co do braku ograniczeń prędkości na autostradach to rzeczywiście u nas limit jest czysto teoretyczny bo i tak nie jest przestrzegany.
    Ale trzeba przyznać, że w Niemczech jest zupełnie inna kultura jazdy. Większość kierowców zjeżdża na prawy pas po zakończeniu wyprzedzania, a Ci najszybsi nie siadają na zderzaku.
    I tu niestety potrzebne są zakazy i ich egzekwowanie, żeby kierowcy nauczyli się tych zasad.

    • Jazda na zderzaku i niezjeżdżanie na prawo to zupełnie inne sprawy, które i w Niemczech są pilnowane.

  14. Miałem takiego, choć polifta jakieś ćwierć wieku temu. Kupiony na aukcji Copart Chicago South jako jeden z tańszych, rozsądnych i w pełni sprawnych wozów (za jakieś 200$). Dzielnie mi służył przez ponad 6 miesięcy pracy na “kontraktorce” i zwiedzaniu okolicznych stanów. Biały kombi z równie buduarowym wnętrzem, z przebiegiem nieco ponad 80.000 mil.
    Jako że miałem taką możliwość, jeździłem przez ten czas na tablicy dealerskiej (jednej, bo z drugą jeździło inne auto…). Pozwalało mi to korzystać z auta bez kosztów przerejestrowania i ubezpieczenia. Wspominam ciepło to zupełnie fajne, bezproblemowe acz kompletnie bezpłciowe auto. Absolutnie wszystko działało, klimatyzacja bez problemu radziła sobie nawet przy temperaturach ponad 100 stopni F.. Nakręciłem nim sporo mil, a jedyną bolączką okazała się sonda lambda – po wymianie tej, pozyskanej oczywiście na “junkyard’zie” za 10$ auto wróciło do pełnej sprawności. Finalnie sprzedałem to auto za 500$ – zatem po odjęciu kosztów, miałem jeszcze na tym jakiś zysk. Idealny układ przy ograniczonym, studenckim budżecie…
    W ramach ciekawostki, pamiętam że te ćwierć wieku temu, rodacy zajmujący się handlem i eksportem droższych pojazdów potrafili na tyle sprawnie korzystać z różnic w lokalnym, stanowym prawodawstwie, że możliwe było pozbycie się nieładnych zapisów z Title (salvage, flood)…