WPIS GOŚCINNY: DZIEJE GRACIARZA, cz I. – JAK TO SIĘ ZACZĘŁO
Drodzy Automobilowniacy,
1 sierpnia blogowi stuknie sześć lat. Niniejszy artykuł nosi numer 519, a komentarzy ukazało się ponad 22,4 tys. Ostatnimi czasy statystyki niestety spadają, z wyraźnym i stałym trendem wszystkich wskaźników (w stosunku do najlepszego okresu jest prawie połowę gorzej, a tendencja wcale nie słabnie). Nie zamartwiam się tym zbytnio, bo blog nie jest komercyjny i nie musi walczyć o klikalność, ale zastanawiam się, czy nie nadszedł przypadkiem czas, żeby pewne sprawy przemyśleć i zastanowić się nad przyszłością. Na razie jednak, z powodu chwilowej nieobecności, chciałem zaprosić na dwa kolejne wpisy gościnne.
Ten oraz kolejny artykuł napisał jeden z naszych najwierniejszych Czytelników, Benny.pl. Benny od lat raczy nas smakowitymi historiami graciarskimi. Do tej pory robił to wyłącznie w komentarzach, ale to właśnie się zmienia: oto mamy przed sobą jego literacki debiut – pierwszą część wspomnień, dotyczącą pierwszych kontaktów z motoryzacją. Takie historie zasługują na rozpowszechnienie i uwiecznienie, zwłaszcza że Benny na bieżąco robił odpowiednie zdjęcia (w przeciwieństwie np. do mnie, który mam w zasadzie tylko jedną fotografię swojego pierwszego auta). Tekst jest trochę krótszy niż zwykle, ale wyłącznie z powodu nierównego podziału – kolejny, będący dalszym ciągiem historii, wyszedł sporo dłuższy, więc średnia będzie jak należy.
Bardzo dziękuję Benny’emu za przygotowanie tekstów i serdecznie zapraszam każdego, kto chciałby w przyszłości podzielić się swoimi samochodowymi wspomnieniami. Historie z życia wzięte i przekazywane w pierwszej osobie to najcenniejsze źródło historyczne – a zapisywaniu i utrwalaniu automobilowej historii ma służyć ten blog.
Teraz oddaję już głos Benny’emu.
***
Od maleńkości interesowałem się techniką: np. chodziłem na spacer z lampką ciągniętą za kabel, na placu „Bolka i Lolka” rysowałem przedłużacze zamiast kwiatków czy innych bohomazów, a najbardziej uwielbiałem, gdy dziadek zabierał mnie do Bomisu – takiego przyzakładowego sklepu, gdzie WSK wyprzedawało stare wyposażenie, ale też buble produkcyjne w śmiesznych cenach. Najbardziej podobały się zegary lotnicze, które zazwyczaj kosztowały po 10.000 zł (dzisiejsza złotówka), nawet nowe w pudełkach, natomiast marzeniem był magnetofon szpulowy ZK 240 za 110.000. Mógł on stać pionowo i tak odtwarzać szpule – prawie jak w studiu nagrań!! No i miał klawisze, a nie pokrętło tak jak zwykły ZK140 dla szarego obywatela. Takie ZK120/140 czasem można było dostać za darmo, momentalnie więc je rozkręcałem i po którymś egzemplarzu udawało mi się je złożyć z powrotem, albo nawet naprawić (wciąż byłem wtedy dzieckiem, chyba nawet jeszcze nie w podstawówce).
W owym czasie dostawałem od babci kieszonkowe wysokości 10.000 zł miesięcznie. Skrzętnie je zbierałem nie wydając ani grosza, no bo przecież ZK240!! I tak zbierałem przez pół roku, aż babcia się zlitowała i dorzuciła brakujące 50.000 zł – w ten sposób zebrałem astronomiczne 110.000 zł na wymarzony magnetofon. Który, niestety, już dawno był sprzedany…
To była najsmutniejsza w życiu rzecz, jaką pamiętam.
Na otarcie łez dziadek kupił mi od swojego kolegi ZK140MT, czyli „ostatnią serię”. Tranzystorową. Tylko co z tego, jak stać nie mogła, nie miała klawiszy ani dwóch prędkości…
Ej, no ale miało być o samochodach a nie o jakiś magnetofonach? Tyle tylko, że ja od maleńkości w zasadzie w elektronice się miłowałem. W sumie chyba bardziej w mechanice, ale takiej malutkiej: lubiłem rozkładać i składać mechanizmy, najpierw szpulowce, potem kaseciaki – MK232 Grundig mogłem składać z zamkniętymi oczami, potem nawet mechanizmy magnetowidów i kamer wideo, no ale to później, jak można było takowe kupić na giełdzie za 20 zł (nowych). Czyli jakieś 15 lat później.
No i znów o magnetofonach – wypracowanie nie na temat! DWÓJA!
No dobra, to czemu żadnych pojazdów? Ano temu, że niestety nie jestem ze wsi, tylko z bloku, a na osiedlu – owszem, można było spotkać wrastające Syreny, w których dało się bawić, ale praktycznie nikt nie chciał, bo one budziły odrazę nawet w dzieciach. Co innego, gdy jakiś “Maluch” wrastał – momentalnie zostawała z niego sama karoseria, o co troszczyły się starsze chłopaki, ale i młodsi mogli pobawić się potem w gołej skorupie. Podobnie było z Dużymi Fiatami, które od zawsze bardzo mi się podobały.
W zasadzie miałem dwie wielkie motoryzacyjne miłości – Duży Fiat i Zastava 1100p.
Z Zastavą sprawa była o tyle prostsza, że miał takową mój drugi dziadek. Uwielbiałem z nim jeździć gdziekolwiek, choćby na parking strzeżony. Czasem udawało się dostąpić zaszczytu przejechania kilku metrów na kolanach dziadka, własnoręcznie trzymając kierownicę! To była chyba największa frajda, oprócz znalezienia jakiegoś fajnego magnetofonu na śmietniku.
Mijały lata, Zastava coraz bardziej gniła (ale nadal okazjonalnie jeździła), dziadkowie w międzyczasie kupili inny samochód, ale Zastava miała być dla mnie! Tyle tylko, że w momencie złożenia tej obietnicy miałem może z 10 lat…
No i oczywiście wyszło jak zwykle, czyli jak z tym ZK240. Za namową ojca dziadek sprzedał Zastavę ojca koledze za 600zł. Raz ją jeszcze widziałem przypadkiem i nigdy więcej 🙁
Do dziś czuję jej zapach wnętrza – jest niezapomniany, tak pachną tylko Zastavy!
Zostało mi też tych kilka zdjęć
A co z Dużym Fiatem?
Ano Dużego Fiatego miał z kolei ojciec mojego najlepszego kolegi z podstawówki. Ów Fiat miał już ponoć ponad 300 tysięcy bez remontu i jego stan wskazywał na wiarygodność tej liczby 🙂 Co wcale mi nie przeszkadzało, bo korzystałem z każdej możliwości podwózki, raz nawet kolegi tata zabrał nas na opuszczony parking i pozwolił pojeździć nam SAMYM!!! Oczywiście powoli, na jedynce, ale cóż to była za radość! Chyba wtedy zakochałem się w tym Fiacie.
No i mijały kolejne lata, Fiat ciągle jeździł, ale że palił prawie 20 litrów benzyny, a gazu nie miał, to po długim odkładaniu również i kolegi tata kupił kolejne auto. Fiat stał i bardzo chciałem go kupić, ale miałem dopiero 15 czy 16 lat…
No i co? To co zwykle, Fiat poszedł na sprzedaż, za całe 80zł!!! OSIEMDZIESIĄT ZŁOTYCH!!
Strasznie nam go było żal – mnie i koledze, bo mało komu innemu było wtedy żal wtedy starego, zgniłego ledwo żywego grata. Nawet żadnych zdjęć tego Fiata nie mam…
No w końcu 18stka! Oczywiście, na prawko zapisałem się jak każdy wtedy – kilka miesięcy wcześniej, tak żeby od razu po odebraniu dowodu zapisać się na egzamin. Naukę jazdy odbywałem na nowym Puncie II. Strasznie dziwnie się nim jeździło, w ogóle nie miał mocy, gasł prawie za każdym ruszaniem, no ale nauczyć się udało, oraz oczywiście zdać za pierwszym razem, co już wtedy było dużą sztuką.
No to w końcu można kupić samochód!
No można… Tylko że okazało się, że trzeba wykupić OC… dla świeżego kierowcy wynoszące mniej więcej 1zł/ccm, czyli za “Malucha” jakieś 600zł, a za Dużego Fiata 1500!!! TYLE PIENIĘDZY!! Mniej więcej 2-3x tyle co za taki sprawny samochód! No to niestety został KOMAR.
W technikum poznałem kolegę z Milejowa, który miał to szczęście, że właśnie na takiej prawie wsi mieszkał, no i Komara miał. Nawet żeśmy nim jeździli, więc i ja zacząłem poszukiwania. Chyba go na Allegro znalazłem, bo coś takiego już istniało, i na Pentium I samodzielnie złożonym można było sobie przeglądać ogłoszenia ze zdjęciami, a nie tylko sam tekst w Anonsach.
No i kupiłem. Za 130zł. Oczywiście, że nie na chodzie, ale z papierami. To była rzadkość, a na papierach bardzo mi zależało, gdyż ja w mieście mieszkałem, niestety. OC za komara wyniosło 60 kilka złotych na rok – to zmieniało postać rzeczy.
Przy okazji dowiedziałem się, że na traktor też jest tanie OC, mogę więc jeździć traktorem! No i może bym i mógł, ale z kolei ceny traktorów okazały się powalające. Nie było rady, tylko Komar…
Szybko się okazało dlaczego Komary są takie tanie – otóż ONE NIE JEŻDŻĄ. Znaczy – czasami zdarzy im się jeździć nawet cały dzień, ale potem trzeba ze 3 dni remontować.
Przerywnik muzyczny: GRUPA FURMANA – ETZ
I tak właśnie zostałem mechanikiem 😉 Chcąc nie chcąc, nawet jak się nie miało nigdy styczności z mechaniką pojazdową, to po dwudziestym rozebraniu i złożeniu silnika Komara miało się już wprawę. Miało się też powoli tego dość 🙂 Ale na szczęście powoli, bo jak znów odpaliło – to frajda jazdy z warkotem po osiedlu wte i wewte rekompensowała wszystko. Oczywiście, nie dało się za daleko odjeżdżać, bo potem trzeba było dłużej pchać.
Ojciec kolegi z Milejowa miał Żuka.
Żuk był ulubionym samochodem kolegi, więc kolega mimowolnie zarażał mnie swoją pasją do Żuka, szczególnie, że Komarów w międzyczasie dorobiliśmy się kilku – wszystkie były tak samo beznadziejne poza Komarem kolegi, który go miał od maleńkości, a więc przez tyle lat zdołał go dopracować. Nie był też grzebanym przez kilka pokoleń „mechaników” ulepem.
A na parkingu przy naszym technikum wrastał sobie od zawsze zielony Żuk. Jak na wrosta wyglądał całkiem nieźle. Zaczęliśmy się z kolegą interesować i udało się znaleźć właściciela, któremu samochód dawno nie był do niczego potrzebny i który zdecydował się go sprzedać za 350zł, (plus drugiego za 80, z tym że to był już straszny trup, więc nie chcieliśmy – w sumie może błąd).
Co by tu wymyślić? Ja bym go chciał, ale co ja w mieście z nim pocznę? Kolega też by go chciał, ale co z ubezpieczeniem? No to weźmy go na spółkę! 350 zł na pół – brzmi rewelacyjnie, a rejestracja na ojca kolegi, któremu ten Żuk również się spodobał, no i który w życiu miał już niejednego Żuka, więc wiedział o nim wszystko.
Dobiliśmy więc targu i ruszyli zaprzęgiem, czyli Żuk ojca kolegi ciągnął NASZEGO. Ależ to fajnie brzmi – NASZEGO! Naprawdę jest nasz! Taki duży, prawdziwy! Nie jakiś substytut pod postacią Komara!
Zaraz po dojechaniu do Milejowa zaczęliśmy uruchamianie Żuka. No nie pali – judła judła i nie pali.
Tutaj nucimy sobie melodię DJ Bobo – “There is a party“, tyle że z tekstem:
“Nie zapali…. judłam judłam, ale on nie pali…
Nie zapaliiiii… bo jest stariiii, łoo, łoo łooooo….“
Benzyna jest, iskra jest, świece wyczyszczone, kable tak samo jak w Żuku ojca kolegi, a nie pali. No to może stara ta benzyna… Czy benzyna może być stara?
„Trzeba dać mu kielonka” – mówi ojciec kolegi, po czym wlewa mu wódczany kieliszek benzyny prosto w przepustnicę gaźnika. POMOGŁO! Odezwał się, poprychał trochę i zgasł od razu. No dobra, trzeba wyczyścić gaźnik. Ależ tam syf był! No to zbiornik też lepiej wypłukać…
To, co z niego wylaliśmy, nijak nie przypominało benzyny: było pomarańczowe i cuchnące, nalane na szmatę nie dało się zapalniczką podpalić nawet z tą szmatą! No mógł nie chcieć zapalić. Po wyczyszczeniu zbiornika, przedmuchaniu wężyków, wymianie filterka i wyczyszczeniu pompki paliwa Żuk zapalił!!!
Pochodził trochę i zaczęły się wydobywać KŁĘBY siwo-niebieskiego dymu, tak, że po chwili nie było już niemalże nic widać na podwórku. No – to już wiadomo, dlaczego Żuk tam wrastał.
Remont kapitalny silnika – 1.500 zł. Nie no, to na razie nie będziemy remontować, -i tak jest fajnie, bo można sobie kawałek pojeździć w te i wewte czymś dużo fajniejszym niż Komar!
Wtedy też pierwszy raz odpalałem auto korbą. W zasadzie to ciągle odpalaliśmy go korbą, bo niby skąd wziąć sprawny akumulator…? Jak ojciec kolegi nigdzie akurat nie jechał, to „pożyczaliśmy” sobie jego akumulator, żeby się nie męczyć 😉
Skoro nie silnikiem, to na razie zajmiemy się korozją. Wyszlifowaliśmy rdzę gumówką i papierem ściernym i zamalowaliśmy pięknie minią – oczywiście że pędzlem, ale i tak byliśmy z siebie dumni.
Następnie kolega kupił zielonego spraya – z pamięci, taki zielony jak Żuk miał być. No nie do końca pasował, ale teraz już był w zielone, a nie pomarańczowe ciapki. Dużo lepiej!
Tak, to ja 🙂
Teraz wnętrze. Wysprzątaliśmy wszystko w międzyczasie do podmalowywania, więc pora na odrobinę luksusu: nową wykładzinę na desce rozdzielczej, oczywiście koniecznie RADIO, no i może by jakoś te zegary ładniej podświetlić… tak na zielono, ładnie, może diodami LED? Świetny pomysł!
Ile się w tym Żuku ze znajomymi nie siedziało… Piło, słuchało kaset na cały regulator – wszystko oczywiście na podwórku, bo jeździć z takim silnikiem się praktycznie nie dało. No ale on był NASZ!!!
W końcu ojciec kolegi stwierdził, że szkoda żeby ten Żuk stał, szczególnie że ogólnie był w dwa razy lepszym stanie od jego Żuka, i że on zrobi ten remont i będzie nim jeździć. To wróżyło świetlaną przyszłość naszemu pojazdowi, tak że ja zgodziłem się odsprzedać swoje udziały za 100 zł i ojciec kolegi faktycznie z sąsiadem wyciągnął silnik, zawiózł do remontu, potem go złożyli, pomalowali, założyli instalację gazową za kolejne 1.500 zł i po tym nasz Żuk jeździł naprawdę wiele lat.
Czemu nie rozkręciliśmy nawet tego silnika? Bo skoro odpalał i jeździł, to szkoda było rozdłubać i żeby tak zostało, a nie mieliśmy skąd wziąć dobrego silnika. Zresztą nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze jak się za to zabrać – ta wiedza miała dopiero przyjść.
A co z tym Dużym Fiatem w końcu??
Właśnie do tego dochodzimy, ale to już w drugiej części będzie, o ile komuś to się w ogóle zechce czytać 🙂
Benny
C.D.N.
Wszystkie fotografie zostały dostarczone przez Autora tekstu.
Świetne, uwielbiam takie historie 😉 Wincyj!!
Szczepan – jesteś jednym z nielicznych ludzi, dla których czytuję blogi. Jestem Twój rocznik, na wiele spraw patrzę podobnie, a na innych wiele – zupełnie inaczej. Czyta się Twoją automobilownię z rozkoszą. Wiesz dlaczego? Bo to interaktywna książka. Szanuję za tematykę, za ogromny wkład pracy, który widać w każdym wpisie. I co wielce ważne – fantastyczną polszczyznę. Masz też fantastyczne grono komentatorów – Benny, Autorze – kiedyś Ci brzydko wytknąłem orty i druciarstwo… Chyba u Zlomnika. Przepraszam. Jesteś Gość. Wspaniała opowieść. Czekam na “dużego fiata”. Zwłaszcza, że jedyne na co nie narzekałem w swoich DF to dynamika. Zdrowy 125p daje radę i w dzisiejszym ruchu. Moje osiagaly prędkości fabryczne ?
hehe nie obrazam sie 🙂 jestem druciarzem od urodzenia i sie z tym nie kryje i nie obrazam 🙂 uwazam ze jesli cos jest glupie ale dziala, to znaczy ze nie jest glupie 🙂
u Zlomnika bylo bardzo fajnie ale kiedys.. potem chyba mnie juz nie lubil, po tym felietonie “ratunku dachowki mi sie skonczyly” bo ja jestem wolnosciowcem i uwazam tylko 2 prawa: “nie czyn nikomu co Tobie nie mile” oraz “wolnosc jednego konczy sie tam gdzie zaczyna wolnosc drugiego”
a Zlomnik chcial by jednak regulowac swiat po swojemu… szanuje go bardzo bo odwalil kawal dobrej (“nikomu nie potrzebnej”) roboty w polskich internetach i tez napewno musi byc bardzo fajnym gosciem, ale jednak nie potrafi sie postawic w ciele swojego przeciwnika i zrozumiec jego racji… a szkoda, ja staram sie zrozumiec kazdego… to trudne ale jak sie chce to mozna, kiedys nie potrafilem ale coraz bardziej rozumiem ze na tym wlasnie polega sztuka 🙂
Zacząłem czytać tego bloga od tego roku i nie mam zamiaru przestawać, więc proszę się nie zastanawiać tylko dalej robić super wpisy!
Odraza. To dobre słowo. Z jakiegoś powodu wrastające na podwórkach Warszawy, Syreny i inne obłoksztaltne auta budziły we wczesnych latach 90 odrazę. Kanciaki wszelakie już nie, jakby była w nich większa swieżość, mniej grzyba i pleśni, mniej listw dawniej chromowanych do odłażenia, mniej zakamarków na pająki.
Rewelacja, proszę o więcej, może nawet trzecią część i następne!
Ale przystojniak. Do tej koszuli powinna być jeszcze kurtka z kolorowego kreszu.
W latach 90 wszyscy wyglądaliśmy tak , że ja się dziwię, że nie było zaraz po tym jakiegoś dramatycznego kryzysu demograficznego.
Na szczęście kobiety cenią wysoko inne cechy samczego rodu poza wyglądem 🙂
Przeczytałem chyba każdy wpis na tym blogu. I chciałbym czytać go dalej 🙂 Dla mnie to idealny miks informacji o samochodach, które są nieosiągalne (bo drogie, rzadkie, nie istnieją) i o tych bliższych pamięci czy portfela.
Benny – pisz! We wpisach, w komentarzach – miło się czyta 🙂
Benny, jesteś WIELKI!
Świetne, fajne, wciągające, a miejscami nawet wzruszające (zwłaszcza przy “Naszym Żuku”). Przypomniały mi się liczne błędy młodości (Szczepan ostatnio miał okazję je obejrzeć).
Już tytuł wskazywał delikatnie na autora wpisu. Ale gdy przypuszczenia się potwierdziły to radość jest ogromna! W ogóle piękna różnorodność, po limuzynie czas na graty.
Wracam do lektury.
Świetny wpis. Więcej. I Automobilista – nie poddawaj się. Też pisz ?
Szczepanie, zrobisz jak zechcesz, to w końcu Twój blog. Ale jako że czytam wpisy na Automobilowni od początku, pozwolę sobie pozostawić opinię, tę samą, co na Facebooku. Jak napisali przedmówcy, Automobilownia to niezwykły zakątek w internecie. Porównać go można do eleganckiej restauracji, z bogatym i różnorodnym menu, w której właściciel miłą pogawędką umila czas gościom. Dania smakowite, zaskakujące, niektóre szokujące smakiem, wszystko jednak, na czele z kulturą komentujących, zachęca do powrotu. Rzadko udzielam się w komentarzach, czytam przez Feedly, jednak ostatnio zacząłem też odwiedzać stronę bezpośrednio. Powiedz, co musiałoby się zmienić, abyś nie zamykał tej restauracji, a postaram się to zrobić. Myślę, że nie tylko ja. Pozdrawiam ciepło.
PS. Benny, pisz proszę dalej. Przypomniało mi się dzieciństwo 😉 Może nie tak przesiąknięte motoryzacją, jak Twoje, ale też było super. Poproszę kolejną część, świetnie się czyta. I wrzuć coś dłuższego – po tekstach od szanownego Właściciela bloga aż się zdziwiłem, że to już koniec ?
w sumie to z tych 2 czesci mozna bylo zrobic jedna, ja 2 czesci po prostu zrobilem bo jedna w jeden wieczor napisalem a druga w drugi
tez mam nadzieje ze Automobilownia nie umrze tak jak Zlomnik… bo u Fabrykanta tez zadko cos mozna poczytac, to w takim razie niedlugo bedzie mozna wypowiedziec umowe internetowa i odlozyc komputer do regalu
Troszkę się zmęczyłem po siedmiu latach pisania Fotodinozy, ale coś tam się nadal pisze, jeszcze będzie. Obiecuję.
trzymam za slowo, bo uwielbiam Twoje konteksty historyczne w kazdych artykulach, one sa zwykle ciekawsze niz caly “temat wlasciwy” 🙂
Ciesze sie, ze sie podoba 🙂
co do zdjec, to ja tylko po to kupilem sobie juz baaaardzo dawno cyfrowy aparat, zeby fotografowac najrozniejsze graty 🙂 bo w “rodzinnych albumach” najbardziej mnie wkurzalo zawsze setki nudnych zdjec jakis ciotek i wujkow na ktorych gdzies tylko w kacie kadru mozna bylo dojzec np jakiegos Neptuna czy Jowisza, zadko kiedy jakis samochod w tle na dworze… kiedy to wlasnie najciekawsze jest 🙂
Bardzo fajny styl pisania, taki lekki, świetnie się czyta.
Czekam z niecierpliwością na kolejną część!
Szanowny Szczepanie pisz dalej. Opisy samochodów plus realia ekonomiczne i społeczne w czasach ich powstawania to wielce interesująca lektura. Mimo “lecących” statystyk masz pewnie duże grono stałych czytelników. Pozdrawiam.
Ja miałem więcej szczęścia, bo się swojej Zastavy doczekałem. Moja była blado zielona, “wyprodukowana” na Żeraniu, jako 1100p i… absolutnie boska.
W odróżnieniu od “kaszlaków”, które były startem w motoryzację dla większości moich znajomych, Zastavka mieściła czterech chłopa z liceum na luzaku, miała kawał bagażnika i fantastyczny silnik, który na niskich biegach spokojnie wystarczał, żeby zawstydzać Polonezy i Fiaty. Tylko Łady objeżdżały mnie, jak chciały.
Uwielbiałem przemyślane rozwiązania tego samochodu – przede wszystkim fantastyczny silnik i praktyczność nadwozia (packaging). Koło zapasowe pod maską silnika, do tego ustawione do dołu, co pozwalało wypakować jego wnętrze różnymi szpargałami – toż to absolutnie genialne rozwiązanie.
Do tego przyzwoite zawieszenie, fajny dźwięk silnika i całkiem precyzyjna skrzynia biegów – mimo bardzo długiej dźwigni i trudnego do włączenia wstecznego.
Fantastyczny samochód, jak na początek lat 90-tych. Furę lepszą ode mnie miał w całym liceum tylko jeden kumpel z klasy. Było to Polo GT. Ale jego ojciec rzucił karierę nauczyciela uniwersyteckiego i… kupił stację benzynową i jakąś hurtownię, więc on żył w innym, nowym świecie.
Zastawa przez rok stała u nas w garażu na przechowanie. Znajomy zostawił. Rok to była wtedy wieczność, skoro się miało tylko kilka lat. Spędziłem za jej kierownicą wiele godzin w garażu, udając że jadę. Pamiętam do dziś jej wspaniałe liczniki z chromowanymi obwódkami. Potem była też pierwszym autem jakie “prowadziłem” bez żadnego dorosłego na pokładzie. “Prowadzenie” polegało na kierowaniu zepsutą Zastawą, podczas gdy była holowana na lince za wozem konnym sąsiada (to był już inny egzemplarz i w wiejskich okolicznościach przyrody). Z pięć kilometrów było po polnych drogach. Wspaniałe przeżycie. Wcześniej jeździłem Maluchem i Taunusem, ale to zawsze ze Starym było.
oczywiscie nie byl bym soba gdybym Zastavy nie mial, takze po wielu latach trafila mi sie, jakos ze 2-3 lata temu, za 900zl, kolega sprzedawal, mowil mi o tym ale jakos zapomnialem, a potem bylem na zaprzyjaznionym zlomowisku i za lada zauwazylem karteczke “Zastava -i numer telefonu-” to sobie spisalem numer i zadzwonilem i to sie okazalo ze ten kolega 🙂
Zastava jak to Zastava oczywiscie byla mocno zgnita, ale wyspawalem progi, podlatalem podloge, doly drzwi a tak to byla jezdzaca, troche pojezdzilem zeby sobie przypomniec stare czasy i sprzedalem, no bo gazu nie miala, ale to bardzo fajny samochod 🙂
Jestem już, po tygodniowej przerwie, i nadrabiam zaległości 🙂
Zastavą nie miałem okazji się przejechać, ale wierzę, że to mogła być inna jakość niż wyroby FSO. Już na oko nowocześniejsza, lżejsza i porządniej wykonana, chociaż trochę skromnie wyposażona, jak wszystko z naszej strony Mocy. Ale na pewno bardziej wysublimowana niż auta z PRL czy ZSRR.
A jednak udało Ci się Szczepanie namówić Bennego na wpis! Bardzo się z tego cieszę i czekam na drugą część. Choć uważam, że wzorem Złomnika powinien napisać książkę o
graciarstwie. Nawet kiedyś sam mu sugerowałeś “Benny napisz o takich przypadkach klinicznych” i jak to zdrutować co by jechać dalej a nawet trwale naprawić.
Ja Bennego kojarzę jeszcze ze Złomnika oczywiście. Podobnie jak on lubię elektronikę oprócz mechaniki. Zawsze wkładałem łapy do wszystkiego bo musiałem się dowiedzieć jak jest zbudowane i jak działa. Trochę popsułem (niewiele), trochę naprawiłem i poprawiłem zgłębiając temat. Dalej to robię choć bliscy mają mnie za dziwaka i najchętniej widzieliby moje skarby na wysypisku śmieci ale mnie by chyba serce pękło.
Teraz jest raj dla takich dłubaczy bo nawet za darmo można ciekawe rzeczy dostać.
Czasem całkowicie sprawne. Jak znaleziony przez mojego kolegę magnetofon wieżowy DENON, który leżał na złomowisku pod śniegiem. Nie wiem jakim trzeba być “człowiekiem”, żeby wyrzucić taki sprzęt tak po prostu. Wymagał tylko regulacji wskaźnika wysterowania, czyszczenia potencjometrów i głowic z torem przesuwu taśmy. Służy mi do odtwarzania kaset, których mam sporo. Czasem nawet coś nagram.
Swoje pierwsze PC ety też składałem jak Benny. Do dziś sam składam. Mój pierwszy to był IBM PC 286 ale drugi to już składany 486DX4 100MHz. Mam też dwie Amigi 600 i 2000 z HDD. Nigdy się ich nie pozbędę. Miałem C – 64 i żałuję, że sprzedałem. No ale za pozyskane pieniądze kupiłem swój pierwszy wieżowy odtwarzacz CD Technicsa.
Benny tworzył muzeum internetowe gsm i ogólnie starej elektroniki ale nie wiem czy jeszcze działa.
A Zastawa to świetne auto. Konstrukcja była super.
Pozdrawiam Benny. Pomyśl o kolejnych częściach a może materiale na książkę.
Pozdrawiam Szczepana także i wszystkich Automobilowniaków.
P.S
Szczepan. Ani się waż myśleć o zamknięciu strony 😉
Zmianę profilu jakoś pewnie wszyscy przeżyjemy jak coś.
Dzieło życia trzeba kontynuować. Niestety głupie mody ,nie bierz ich pod uwagę, powodują odejście od blogów w stronę vlogowania. Myślę, że to przejściowy kryzys.
Większość zamiast czytać woli iść na łatwiznę i oglądać filmiki. Nie wszyscy, na szczęście. Automobilownia jest niepowtarzalnym blogiem.
mam C64 🙂 w pudelku i styropianie 🙂 kiedys mialem do niego mnustwo kaset ale sie rozeszly… ale mam jeszcze mnustwo dyskietek 5″25 do Amigi 🙂
moze kiedys jakas ksiazke tez sie napisze 🙂 Szczepan obiecywal wywiad 🙂 ja chetnie, bo sam to tak nie do konca wiem o czym opowiadac, moje zycie to same takie graciarskie historie, bo ja to po prostu kocham 🙂
Co do dyskietek Amigi, to pozwolę sobie sprostować:
-Fabryczna stacja wewnętrzna modeli “domowych” (500, 600, 1200) była wyłącznie 3,5-calowa DD, ale zewnętrzne dało się dokupić dowolne – na każdy rozmiar dyskietki i pojemność DD lub HD,
-dyskietki DD na pececie miały pojemność 720 kB, ale na Amidze – 880 (bo to w ogóle najlepszy system był – wiem, że fanboj ze mnie wychodzi, ale z liczbami dyskutować się nie da). Natomiast stacje HD zapisywały zawsze 2x tyle – na PC 1,44 MB, na Amidze 1,68 MB.
Nie wiem czemu w ogóle statystyki Ci spadają, ale mogę Ci powiedzieć dlaczego ja odwiedzam teraz Automobilownię od-czasu-do-czasu, zamiast codziennie.
Jest to objętość tekstu – kiedyś bardzo długi artykuł (o “bankructwie” Mercedesa) miał jakieś 3k wyrazów. Przeciętne miały połowę tej objętości.
Teraz nawet artykuł z serii “Perły Coachbuildingu” regularnie przekraczają 3k… kiedyś to było 500-1000 wyrazów.
Bardzo lubię też czytać komentarze.
I teraz mamy sytuację gdy po prostu brakuje mi czasu żeby skończyć jeden artykuł (razem z komentarzami), a już są 2 nowe. Mam wrażenie, że nie jestem jedyny, bo podobną opinię przeczytałem kiedyś w komciach u Tymona (tamta opinia wyglądała raczej “ROTFL TL;DR”, ale sens ten sam).
Wiem, że wielu stałych czytelników jest zadowolonych z dużej objętości dobrego tekstu, za kompletną darmoszkę, ale musisz wybrać czy chcesz mieć “lepsze staty” czy “tylko” uwielbienie stałych fanatyków… ekhm… wiernych fanów 😉
P.S.
Nowych czytelników może też odpychać rozjeżdżający się, nieco niedzisiejszy layout strony…
Ja mam ten “luksus”, że do pracy podróżuję tramwajem z przesiadką do autobusu, podróż zajmuje około 35-40min. Dzięki temu że nowe artykuły zawsze pojawiają się na stronie z samego rana, zwykle mam możliwość na spokojnie przeczytać w drodze 🙂
Dzień dobry
Ja natomiast z powodu cięcia pracuje z domu i tego czasu w tramwaju już nie mam. Dlatego nie zaglądam tak często. Ale się poprawię.
Pozdrawiam
Tomasz
Przepraszam za layout – to niestety nie jest moja twórczość, tylko automatyczne aktualizacje motywu WordPressa. Nie wiem dlaczego, ale wielu informatyków ma tak, że za punkt honoru przyjmuje update’owanie swoich dzieł w nieskończoność, nawet jeśli nie wychodzi im to na dobre. Wybrałem kiedyś konkretny motyw, który wydawał mi się schludny i prosty, a po kilku latach zrobiła się z niego kaszana. Mógłbym spróbować wybrać inny, ale to byłaby całkowita rewolucja, wymagająca pomocy jakiegoś specjalisty (bo takie zmiany nigdy nie są plug & play, zwłaszcza jak się ręcznie mieszało kolorkami, kształtami chmurek, itp.).
Co do długości artykułów – zgadza się, kiedyś były krótkie, a potem zacząłem się bardziej zagłębiać w kolejne tematy. Jakoś nie potrafię ignorować dostępnych mi informacji, a co do wstępów i kontekstu – wielu mówi, że to właśnie po nie tu przychodzą. Rozumiem, że niektórym nie podobają się długie teksty, ale inni piszą, żeby kategorycznie nie skracać. Wszystkich zadowolić się nie da. Obiecują popracować nad zwięzłością (bo to jest duża sztuka, którą trzeba w sobie rozwijać), ale nie chciałbym celowo pomijać pewnych zagadnień tylko po to, żeby artykuł był krótszy. Zawsze zresztą można podzielić czytanie – również po to staram się dzielić wpisy na sekcje.
Nie mówię, że Twoje artykułu mi się nie podobają. Sam też lubię to, że nie skąpisz informacji – uważam jednak że możesz pisać w częściach. Na przykład wstęp jako jeden artykuł, a meritum – jako drugi. Nawet gdyby wszystkie części pojawiały się w jeden dzień… super by to działało dzięki nawigacji pod artykułem (linki “kolejny/poprzedni artykuł”, które już masz).
Rozumiem, że masz ograniczoną funkcjonalność WordPressa i nie możesz dodawać poszczególnych stron w artykułach. A to np. ułatwiłoby mi czytanie na telefonie. wiedziałbym, że skończyłem na 3 stronie artykułu takiego-i-siakiego i już od którego momentu mam czytać dalej, gdy nie skończyłem. Teraz czytam na telefonie, strona po którymś otwarciu się odświeży, i nie pamiętam gdzie skończyłem…
A skoro o Zastavie i planach Szczepana…
Gdzie ja Drogi Szczepanie i Szanowni Czytelnicy opowiem historię mojej Zastavy,
którą to jako „nówkę sztukę” kupiła w roku 1977 moja matka?
Zastavy, którą byłem wieziony z oddziału położniczego w Poznaniu do pewnego wielkopolskiego miasteczka?
Zastavy, którą na kolanach mojego dziadka dane mi było w wieku 5 lat „samodzielnie” kierować?
Zastavy, której statyczne pasy bezpieczeństwa przekładane były przez ramiona pasażerów tylko w obszarze niezabudowanym (i broń Boże zapinane), a po minięciu tablicy oznaczającej miasto natychmiast odrzucane jak gdyby parzyły?
Zastavy, w której odblokowanie tylnych drzwi kończyło się dla operatora wyłamaniem kciuków?
Zastavy, która w drugiej połowie lat 90-tych była dla mnie źródłem rozterek: zachwyty kumpli od maluchów i kredensów, kontra drwiny z ust użytkowników wypożyczanych od ojców Opli Kadettów czy Fordów Escortów.
Zastavy, która na początku bieżącego stulecia „latała po trzech kołach” na Torze Poznań dzielnie „piorąc” młodszych konkurentów na pucharze Youngtimer Party
Zastavy, która została ze mną po dziś dzień we fabrycznej kompletacji i z wciąż pierwszymi tablicami KNA,
Zastavy, która ma u mnie dożywocie obecnie czekając na zasłużony po tylu latach remont.
W rodzinnym albumie od zawsze widniało zdjęcie przedstawiające mnie, w wieku lat mniej więcej dwóch, poznającego na parkungu budowę nadkola rzeczonej Zastavy. Kiedy kilka lat temu mój potomek skończył dwa lata doczekał się identycznego zdjęcia przy tym samym aucie. Skłoniło mnie to do zrobienia swego rodzaju „rachunku sumienia”. Zastava była dla mnie tak oczywistym elementem codziennego życia, że wypisanie hasłowo wątków z nią związanych zajęło dwie strony drobno zapisanej kartki A4. Motoryzacyjny pęd nastolatka sprawia, że potrafi on przenieść akumulator 45Ah na dystansie 3km „w rękach”. Po takim doświadczeniu człowiek potrafi zawiązać sobie buty bez schylania się. Takich historii było dziesiątki. Teraz pozostało mit „tylko” zebrać je w przyciągającą uwagę powieść. A gdzie jak nie właśnie na Szczepanowej Automobilowni powieść ta powinna mieć swoją premierę?
Wszyscy frontem za Szczepanem!!
Kurcze, miał być krótki, dwuzdaniowy komentarz, a wyszedł spoiler;).
Bardzo zapraszam do pisania wspomnień, chętnie opublikuję!!
@Benny
Nie wiem czy wiesz, ale to co pokazałeś na zdjęciach to nie Komar, a Kadet – dużo bardziej niezawodny (wiem, bo to mój pierwszy motorower, który do tej pory mam… niestety w stanie “będę go robił”). Kadetem można jechać cały czas z gazem do oporu – w Komarze to przez dłuższy czas nie przejdzie (tłok puchł, mocy brakowało). Do tego biegi “w nodze” zamiast w ręce nie miały tendencji do wyskakiwania podczas jazdy po wertepach.
A z innej mańki – dość przyjemnie się Ciebie czyta gdy prawidłowo używasz interpunkcji, ortografii, liter diakrytycznych, wielkich liter… Tak trzymaj również w komentarzach!
Silnikowo to prawie jeden czort, ale cylinder ma większą powierzchnię żeberek.
Biegi to, poza pokrywą silnika, kwestia wymiany osłony zębatki zdawczej na taką ze zmieniaczem biegów.
Wiem, ale wszystkie motorowery Rometa u nas sie zwyczajowo nazywa “Komar”, a silniki jak slusznie juz zauwazyl Dawdzio to praktycznie to samo, “automat” noznej zmiany biegow mozna bylo zalozyc i do starego “okraglego” silnika, tak samo cylinder, tlok, glowice, zebatki skrzyni biegow tez takie same, jedynie wal od silnika “okraglego” i “kwadratowego” maja wyciecie na klin magneta w innym miejscu
Benny. Do Amigi to chyba 3,5″. Mam takich pudełko. Nie słyszałem o 5,25 przy Amidze tylko przy PC. Do IBM PC były nawet stacje 2.88 MB. Te z Amigi nie wykorzystywały pełnej pojemności dyskietek. Jak pamiętam były ograniczone do 880 kB. Do dziś nie wiem czemu.
zgadza sie 🙂 machnalem sie, ale juz po wcisnieciu “opublikuj komentarz” sie zczailem, oczywiscie do Amigi 720kB 3.5″ a “duze dyskietki” sa do C64, choc zadko kto mial stacje dyskow do c64
a prostokatne dyskietki (chyba 3″) byly do Amstrada/Shneidera, 2 stronne.
Pojemnosci sa uzaleznione od jakosci-standardu (“rozdzielczosci”) stacji dyskietek
https://pl.wikipedia.org/wiki/Dyskietka
kiedys sie wiercilo dziurki w dyskietkach amigowych i mozna bylo je sformatowac na PC na 1.44, ale czesciej nie mozna bylo potem tego odczytac,
natomiast duze dyskietki byly niemalze niesmiertelne, byle nie ciapnac paluchem w otwor gdzie cztala glowica
Co do dyskietek Amigi – patrz mój komentarz wyżej
Bo 1.44 były hd i dd, czyli Double sensory i high density. Dlatego. Hd miały dodatkowy otwór, który stacja ibm-owska rozpoznawała. Dlatego też tańsze dd wierciło sie by uzyskać hd, działało to nawet.
Treści na blogu są fantastyczne. Uwielbiam go czytać.
Szkoda tylko, że szata graficzna jest… no beznadziejna.
Na pewno dałoby radę znaleźć jakiś minimalistyczny, “czysty” theme, który wyglądałby dużo lepiej i był czytelniejszy. Obecny to taki mocny rok 2005…
maxx304
No genialnie to napisałeś!!!!
Bardzo fajny wpis. Prosimy o więcej.
Automobilownię czytam prawie od początku i rzeczywiście to wyjątkowe miejsce. Ktoś wyżej porównał do dobrej restauracji. I rzeczywiście tak jest. Świetne teksty, dużo ciekawych informacji o autach ujętych w szerszym kontekście historycznym i społeczno-ekonomicznym, merytoryczne komentarze.
Inne strony to takie fast-foody. I tu właśnie może być przyczyna spadających wskaźników.
Nie zawsze jest czas żeby na spokojnie usiąść i poczytać solidnie przygotowany tekst. A większość stron oferuje różne krótkie newsy czy felietony.
Automobilownia to wyjątkowe miejsce. Oferuje dużo informacji na temat historii motoryzacji, skupia wokół siebie pasjonatów, ale z racji poruszanej tematyki nie będzie tak popularna jak strony oferujące newsy czy krótkie opisy. Może pomogłyby np gościnne felietony na aktualne tematy? Kiedyś Zlomnik też w dużej części zawierał różne newsy i komentarze, a później zostało to przeniesione (w zmienionej formie) na serwis komercyjny.
Zresztą czytelnicy Automobilowni na ogół czytali też Zlomnika i obecnie komercyjny serwis.
Drogi Szczepanie!
Zgadzam sie z moimi przedmówcami i również twierdzę, że Twoj blog jest najlepszym w tej chwili blogiem o motoryzacji. Czytam automobilownie od kilku lat ale jest to mój pierwszy komentarz. Jestem Twoim rówieśnikiem z ekonomicznym backgroundem i podziwiam Cie za Twoją działalność, Przepięknie opisujesz zależności i tło historyczne. Letni wynajem samochodów we Francji i relacje – to była bajka. Opisy działalności Henrego Foorda otworzyły mi szerzej oczy na to jak nowoczesna była Ameryka wiek temu i jakimi robaczkami byliśmy my Polacy. Artukuły o coachbuilderach – przepiękne zdjęcia działające na wyobraźnie. W zasadzie nie ma u Ciebie słabych artykułów.
Lubiłem zdjęcia i zabawne opisy gratów- Złomnikowi sie znudziło, prowadzi bloga którego ciężko już sie czyta bo reklama zasłania reklamę, ale bawi się w to jeszcze Basista, za co przybijam mu piątke. Twoje zaś artykuły uruchamiają wyobraźnie i przenoszą w inny czas. Wielkie , ogromne dzięki za to. Może statystyki spadaja ale wiedz, że masz grono stałych czytelników, w tym mnie, którzy nie wyobrażają sobie tego, że przestaniesz pisać. Nie poddawaj się prosimy, jeśli nie masz czasu rób wpisy dwu albo trzykrotnie rzadziej.
Pozdrawiam serdecznie Ciebie i wszystkich Automobilowniomaniaków.
Ps. Benny wariacie, historyjki w komentarzach były git a ten dwuczęściowy wpis super.
Blog jest super, czytam wszystko.
Oby tak dalej, powodzenia!
Benny – Zastavę znam i rozumiem tą miłość.