CI WSPANIALI MĘŻCZYŹNI: RYCERZE KIEROWNICY

 

Na przełomie XIX i XX wieku powóz bez koni miał już pewien krąg zwolenników, była to jednak wciąż jedynie garstka oddanych sprawie zapaleńców, którzy – będąc przecież arystokratami!! – nie zważali na kpiny socjety: brudzili się smarem, wdychali spaliny i niejednokrotnie łamali sobie kości, aby tylko zakosztować obcowania z tą bez wątpienia najwspanialszą zabawką, jaką kiedykolwiek wynalazł człowiek. W rzeczonym kręgu bardzo szybko rozpoczęła się rywalizacja: czyj wehikuł jest bardziej godny podziwu?

Nie ma lepszego wyznacznika statusu niż bycie szybszym. Dlatego automobiliści wyciskali z prymitywnych automobili ostatnie poty i za nic mieli zdanie medycznych autorytetów, w których opinii sam fakt przekroczenia 30 km/h miał uniemożliwiać oddychanie, 50 km/h – grozić niechybnym postradaniem zmysłów, a 100 km/h – powodować natychmiastową i pewną śmierć. Zrazu empirycznie odkryli, że to bzdura. Że szybkość sama w sobie nie tylko nie zabija, ale przede wszystkim uzależnia.

Pierwsze wyścigi nie miały więc nic wspólnego z masowym widowiskiem, kibicami, a tym bardziej z wielkim biznesem. Zawodnicy nie byli profesjonalistami, sponsorowanymi przez przedsiębiorców w zamian za rozgłos i reklamę przed milionami widzów. Dokładnie przeciwnie: byli to znudzeni dżentelmeni dysponujący każdą ilością gotówki i wolnego czasu, cierpiący natomiast na chroniczny głód emocji. A także prestiżu – ale to tylko we własnym środowisku, a nie w oczach plebsu, który w ogóle ich nie obchodził.

W dzisiejszym wpisie chciałem przedstawić sylwetki kilku spośród tych ludzi – pierwszych Rycerzy Kierownicy (choć to określenie nieprecyzyjne, bo pierwsze powozy bez koni kierownic jeszcze nie miały).

***

Dawno, dawno temu pokazywałem koledze czechosłowacką książkę pt. “Samochody wyścigowe” (należącą do tej samej serii, co kultowe poniekąd “Stare samochody“). Jako pierwszy występował w niej Panhard-Levassor z 1895r., z dwucylindrowym silnikiem widlastym Daimlera o pojemności 1,2 litra i mocy 3,5 KM, pozwalający osiągać maksymalnie 30 km/h.

To właśnie ten wehikuł, o wdzięcznym imieniu Pam-Pam (nawet z tym samym numerem startowym, choć tu mamy fotografię z epoki, a w książce był odręczny rysunek w kolorze)

 

Rzeczony kolega po przestudiowaniu danych roześmiał się mówiąc, że… jasne, technika była jaka była, wszystko się musi od czegoś zacząć, ale nazywanie “kierowcą wyścigowym” kogoś, kto jeździ maksymalnie 30 km/h jest śmieszne, bo tak potrafi każde dziecko. No cóż, po pierwsze, biorąc pod uwagę obsługę ówczesnych pojazdów i ich własności jezdne, to wcale nie było to “każde dziecko”. A po drugie – w tamtych czasach ściganie się polegało na czymś innym niż dziś. Powyższy pojazd, prowadzony przez swego producenta, Èmile’a Levassora, zwyciężył w wyścigu z Paryża do Bordeaux i z powrotem, przebywając 1.178 km w 48 godzin i 47 minut. Po drodze zawodnik dokonywał licznych napraw, a co najgorsze, musiał przebyć cały dystans samodzielnie, bo do Bordeaux dotarł o wiele wcześniej niż spodziewał się zmiennik, który wobec tego smacznie spał sobie w hotelu – niestety nikt nie wiedział w którym, a na nocne bieganie po całym mieście nie było czasu. Levassor poprzestał więc na porządnym posiłku (ze słuszną porcją lokalnego wina) i ruszył w drogę powrotną.

Na mecie zemdlał z wyczerpania, ale co najważniejsze – dojechał i przed utratą świadomości zdążył się dowiedzieć o swoim sukcesie oraz osiągniętej przeciętnej 24,5 km/h.

 

W tym samym rozdziale czeskiej książki, dwa akapity niżej, jest napisane, że już 7-8 lat później, na początku XX wieku, wyścigowe bolidy osiągały moce powyżej 70 KM i prędkości do 150 km/h. Nigdy w historii motoryzacji postęp nie pędził tak szybko (to oczywiście normalne w wieku niemowlęcym). Nigdy też ściganie nie było tak niebezpieczne, jak w czasach powozowych podwozi bez amortyzatorów, które na wąskich, szutrowych drogach polnych rozpędzały się powyżej limitów obowiązujących na współczesnych autostradach (sprawdzić, czy nie Niemcy). Dlatego właśnie ówczesnych kierowców wyścigowych nazywam rycerzami – bo ten sport miał w sobie wiele z rycerstwa.

Ci ludzie faktycznie zresztą należeli do warstwy rycerskiej, czyli arystokratycznej. Byli potomkami wąskiej kliki, która w zamierzchłych czasach siłą zdominowała większość, narzuciła jej status niewolniczy i z tego tytułu przez wiele stuleci nazywała się ludźmi “najlepszymi” (gr. aristoi), żyjąc z cudzej pracy przymusowej w zamian za “ochronę” – oczywiście przed podobnymi klikami, które miały chrapkę na podobne życie. Przy całej swej przestępczej naturze rycerstwo wytworzyło jednak specyficzny etos, o którym wszyscy uczyliśmy się w szkole: etos nade wszystko stawiający honor, lojalność wobec zwierzchników, odwagę, męstwo i równą walkę na równych zasadach (oczywiście znów tylko we własnym gronie, ale jednak).

To wszystko wzięło w łeb w momencie, gdy rozwój broni palnej zamienił pole bitwy w rzeźnię: panowie szlachta wycofali się wtedy z pierwszych szeregów i posłali tam tych samych, których wedle dotychczasowej filozofii “ochraniali”. Od tego momentu – wprowadzenia powszechnego poboru do wojska – pojęcie arystokracji straciło wszelką rację bytu. Jednocześnie jednak dotychczasowy plebs zyskał wolność osobistą i gospodarczą, więc co zdolniejsi jego przedstawiciele zaczęli się bogacić. Niektórzy bardzo skutecznie.

Wielu plebejuszy, doszedłszy do majątku, zostało przyjętych w szeregi dotychczasowego rycerstwa, ale to był już tylko atawistyczny rytuał. Natomiast rycerski etos znalazł nowy punkt zaczepienia w postaci wyczynowego sportu: to nie przypadek, że starożytna idea olimpijska została wskrzeszona właśnie pod koniec XIX wieku, z podkreśleniem odwagi, męstwa i rywalizacji na równych warunkach (w nowożytnym języku nazwanej fair play). Do tego dodano zasadę “amatorskości”: chodziło o to, że w sporcie arystokraci nie byli w stanie konkurować z ludźmi utrzymującymi się z codziennej pracy własnych mięśni, więc swoim zwyczajem po prostu wykluczyli ich z gry (co szybko okazało się nieskuteczne, ale to już osobna historia).

Rycerski etos szczególnie pasował do automobilizmu, bo on wymagał mnóstwa pieniędzy i wolnego czasu, a tradycyjne rycerskie cnoty przydawały się w nim bardziej niż w biegu przez płotki lub rzucie oszczepem, bo i ryzyko było inne –  niemalże takie, jak na dawnych polach bitew, tych sprzed wynalezienia karabinów, granatów, ciężkiej artylerii i gazów bojowych. Automobilowy sport dawał też poczucie elitarności, a to kluczowy element bycia arystokratą.

Spotkanie założycielskie Automobilklubu Francji, w październiku 1895r.: z lewej siedzi pierwszy prezes, baron Étienne van Zuylen van Nyevelt, pośrodku – markiz Jules Félix Philippe Albert de Dion de Wandonne, zaś z prawej – wielki entuzjasta automobilizmu i automobilowego sportu, dziennikarz Paul Meyan (plebejusz, ale utalentowany i obrotny, dzięki czemu później również i majętny). Siedziba klubu mieściła się w najbardziej ekskluzywnym miejscu najbardziej ekskluzywnej metropolii ówczesnego świata – przy paryskim Placu Zgody, tuż obok najelegantszej w mieście restauracji Maxim’s.

 

***

Od którego momentu w dziejach można było zostać wyścigowym kierowcą?

Człowiek uważany za najstarszego przedstawiciela tej grupy, René de Knyff, urodził się 10 grudnia 1865r. Cztery dni wcześniej w Stanach Zjednoczonych weszła w życie 13 poprawka do konstytucji, która znosiła niewolnictwo. Osiem miesięcy wcześniej zakończyła się wojna secesyjna i zastrzelono prezydenta Lincolna, zaczęły się natomiast walki z plemionami Siouxów. Sześć miesięcy wcześniej alpiniści po raz pierwszy zdobyli Matterhorn, natomiast w Anglii uchwalono ustawę Red Flag Act, która w swej pierwotnej formie ograniczała prędkość mechanicznych pojazdów drogowych do 2 mph w miastach i 4 mph poza nimi, nakazując jednocześnie, by miały one trzyosobową obsadę (maszynista, palacz i człowiek kroczący przed pojazdem, dzierżący w ręku ostrzegawczą chorągiew w kolorze czerwonym – stąd nazwa ustawy). Tymczasem po drugiej stronie kanału La Manche rodził się człowiek, którego ambicją miała zostać właśnie jak najszybsza jazda.

René de Knyff pochodził z arystokratycznej rodziny belgijskiej, jednak większość życia spędził we Francji, której obywatelstwo otrzymał w 1914r. Szybko zainteresował się sportem – w tym szermierką, strzelaniem do gołębi i żeglarstwem (czy teraz lepiej widać, że nowożytny sport wyewoluował z rycerstwa?). De Knyff sport nie tylko uprawiał, ale też opisywał na łamach tygodnika “La Revue des Sports“, którym po 1880r. nawet kierował.

W latach 1896-1903 wystartował w dwudziestu imprezach automobilowych. Zwyciężał między innymi w wyścigu Paryż-Bordeaux w 1898r., Bruksela-Namur-Spa i Spa-Bastogne-Spa w 1899, Nicea-Marsylia-Nicea w 1900, oraz w wyścigu Circuit du Sud-Ouest w Pau (1900r.), którego kolejna edycja, jako pierwsza samochodowa impreza w dziejach, nosiła oficjalne miano Grand Prix. Wygrał też kategorię pojazdów ciężkich w zawodach Paryż-Tuluza-Paryż (1900r.) i wielokrotnie zajmował miejsca na podium – między innymi w wyścigu Paryż-Berlin w 1901r. i w Pucharze Gordona Bennetta w 1902r.

Przez całą swą karierę de Knyff pozostawał wierny firmie Panhard-Levassor, w której przez pewien czas pełnił funkcje kierownicze (Panhard-Levassor był najstarszym w świecie producentem powozów bez koni, więc najstarszy kierowca wyścigowy był tam bardzo na miejscu). Na zdjęciu widzimy de Knyffa w czapce kapitana, którą w czasie wyścigów często gubił.

 

Z aktywnego ścigania de Knyff zrezygnował po Pucharze Gordona Bennetta w 1903r., ale do końca życia kręcił się blisko automobilowego sportu. Co ciekawe, jedyny groźny wypadek przeżył dopiero po zakończeniu kariery, w trakcie rekonesansu trasy Pucharu Gordona Bennetta 1905 w towarzystwie dziennikarza, Charlesa Faroux. Ich automobil zderzył się wtedy z krową, ale szczęśliwie obeszło się bez ofiar w ludziach (losu krowy źródła nie podają).

W 1899r. de Knyff został pierwszym prezydentem Komisji Sportowej Automobilklubu Francji, a w 1922r. – pierwszym prezydentem Międzynarodowej Komisji Sportowej (Commission Sportive Internationale, w skrócie CSI), czyli poprzedniczki dzisiejszej FISA. Tę funkcję pełnił aż 24 lata. Szefował też Unii Motocyklistów Francuskich (1913-26). Zmarł 29 maja 1955r., w wieku 90 lat, ciesząc się sławą najwcześniej urodzonego kierowcy wyścigowego.

De Knyff ożenił się późno, dopiero w wieku 56 lat (z Austriaczką, Dorą Schmidt) i nie doczekał się potomstwa. Był natomiast znany jako wielki smakosz życia (wielbiciel cygar, szampana i win), hodowca szlachetnych koni, a także wzór sportowej postawy. Często zatrzymywał się, by pomóc rywalom w opałach, a raz – w wyścigu Paryż-Bordeaux w 1895r. – zmotywował zrezygnowanego konkurenta, Fernanda Charrona, do naprawy zepsutego bolidu i kontynuowania jazdy. Poniższe zdjęcie pochodzi z 1912r.

***

Wspomniany wyżej Fernand Charron był tylko pół roku młodszy od de Knyffa: urodził się 29 maja 1866r. w Angers. Według własnych słów, wypowiedzianych w wywiadzie dla gazety “La Vie au Grand Air“, w swym życiu odniósł “1.057 zwycięstw sportowych: 13 jako biegacz, 506 jako kolarz, 76 w gonitwach konnych jako jeździec, 193 jako właściciel koni i 265 jako ich trener, do tego cztery jako automobilista“. To się nazywa rycerz!! Zwłaszcza że słynął też z nienagannych manier i niezłomnej woli walki: w automobilowym Tour de France 1899, po awarii przekładni, pokonał 40 km na wstecznym biegu, a kiedy indziej wygrał wyścig mimo przejechania psa, który utknął między osią i nadwoziem. Co najciekawsze, Charron szczycił się niepaleniem tytoniu – co w tamtych czasach było dość ekscentrycznym zachowaniem.

Kolarskich i jeździeckich wyczynów Charrona nie będę opisywał. Dla nas ważne, że 1895r. założył on firmę Automobiles Charron-Girardot-Voigt (w skrócie CGV), która sprzedawała mechaniczne pojazdy marek Panhard-Levassor, De Dion – Bouton i Peugeot, a potem podjęła produkcję własnych. W celach reklamowych startował w wyścigach – w sumie dziewiętnastu. Zwycięstwa odnosił w zawodach Marsylia-Nicea (1898), Paryż-Amsterdam-Paryż (1898), Paryż-Bordeaux (1899) i Pucharze Gordona Bennetta (1900). Do 1901r. używał samochodów Panhard-Levassor i sporadycznie De Dion – Bouton, później – własnej produkcji CGV.

Ostatnią automobilową imprezą Charrona było Grand Prix Francji w czerwcu 1914r., tuż przed wybuchem I wojny światowej (wyścig przeszedł do historii jako pierwszy rozegrany przez zwycięską ekipę jako “partia szachów”, ze starannym planowaniem strategii, ale to temat na osobny wpis). Charron startował tam na kolejnym pojeździe własnej konstrukcji i produkcji, nazwanym Alda (skrót od “Ah !! La Delicieuse Automobile!!“).

 

W 1907r. Charron ożenił się z Jeanne Clément, córką producenta rowerów i automobili, Adolphe’a Clément-Bayarda, jednak małżeństwo rozpadło się po zaledwie kilku miesiącach. Zmarł 13 sierpnia 1928r. w Maisons-Laffitte pod Paryżem. Natomiast firma CGV – która od 1906r. nazywała się Automobiles Charron – działała jeszcze do 1932r.

***

Bardzo ciekawą postacią był Camille Jenatzy – pamiętany przede wszystkim jako pierwszy człowiek, który przekroczył prędkość 100 km/h, w elektrycznym pojeździe La Jamais Contente (“Nigdy Zadowolona”). Miał on jednak na koncie więcej osiągnięć.

Jenatzy urodził się 3 listopada 1868r. w belgijskim mieście Schaerbeek. Nazwisko odziedziczył po włoskich przodkach, którzy pisali je Genazzi i w XVIII wieku przybyli do Flandrii. Prasa z kolei częściej nazywała go “Czerwonym Diabłem”, ze względu na rudą brodę i nieprzewidywalny temperament, manifestujący się czasem wybuchami wściekłości (w pewnym wyścigu Jenatzy zatrzymał się, by uderzyć w twarz irytującego go kibica), a kiedy indziej – specyficznymi żartami, nie zawsze niewinnymi (dziś nazwalibyśmy je prankami). Jego ojciec był fabrykantem kauczuku i wyrobów gumowych (w tym automobilowych opon), natomiast on sam zainteresował się silnikami elektrycznymi – stąd podjęcie produkcji elektrycznych dorożek i budowa elektrycznego pojazdu rekordowego.

Tę historię już dobrze znamy: na początku 1899r., na fragmencie gładkiej szosy pod Achères (okolice Paryża), rozegrał się pojedynek Jenatzy’ego z markizem Gastonem de Chasseloup-Laubat, zakończony przez Belga 29 kwietnia, wynikiem 105,88 km/h. Użyty pojazd był oczywiście całkowicie niepraktyczny – zdolny jedynie do bardzo krótkotrwałego rozwinięcia dużej mocy – ale też wprowadził pewne innowacje, jak poszycie ze lekkiego stopu zwanego partinium (złożonego z aluminium, magnezu i wolframu), a także aerodynamiczny kształt i polerowana powierzchnia nadwozia, redukujące opór powietrza (choć nikt nie pomyślał tylko o wystającym z nadwozia kierowcy!!). By porwać się na taki wyczyn – wbrew ówczesnym autorytetom medycznym – trzeba było wykazać się wielką odwagą.

 

W 1900r. Jenatzy został członkiem Automobilklubu Francuskiego – co trzeba traktować jako osiągnięcie samo w sobie, bo tam nie dało się zapisać ani nawet wkupić (przynajmniej oficjalnie), a jedynie dostać zaproszenie od niezwykle hermetycznego towarzystwa arystokratów. W klubie organizował zawody automobilowe, między innymi dla uczczenia Wystawy Światowej 1900r.

W XX stuleciu Jenatzy przerzucił się na napęd spalinowy i został jednym z pierwszych profesjonalnych kierowców wyścigowych, otrzymując angaż do fabrycznego zespołu Mercedesa. W jego barwach zajął 14 miejsce w okrytym ponurą sławą wyścigu Paryż-Madryt (24 maja 1903r.), przerwanym w Bordeaux z uwagi na rekordową liczbę wypadków, również śmiertelnych. Sześć tygodni później w  Irlandii miały miejsce zawody o Puchar Gordona Bennetta – na zamkniętym obwodzie dróg, który można uznać za pierwszy w dziejach tor wyścigowy. Sprawa była o tyle trudna, że tuż przed imprezą niezidentyfikowani sabotażyści podpalili garaż przy fabryce Daimlera, gdzie stały przygotowywane do startu bolidy o rekordowej mocy 90 KM. Mimo to, ekipie udało się naprędce zorganizować i przygotować trzy pojazdy 60-konne (swych prywatnych wozów użyczyli Wilhelm Maybach i dwaj amerykańscy klienci: znany milioner William Vanderbilt oraz Clarence Cary Dinsmore).

Mimo takiej improwizacji w Irlandii zwyciężył właśnie Mercedes, prowadzony przez Jenatzy’ego. W związku z wygraną auta niemieckiego kolejny Puchar Gordona Bennetta rozegrano w Niemczech – tam Czerwony Diabeł był drugi.

 

W wielu innych wyścigach Jenatzy miał pecha. Doznawał wielu awarii i wypadków, które wciąż go eliminowały. Natomiast w 1909r. przekroczył Mercedesem 200 km/h – jako pierwszy kierowca auta spalinowego (wcześniej tej sztuki dokonał Fred Marriott w pojeździe parowym). Wtedy już przewidywał, że jego kariera może zakończyć się tragicznie – zwłaszcza po tym, jak w jednym z wyścigów, przemykając przez przejazd kolejowy, minął się z pociągiem o centymetry. “Myślę, że moim przeznaczeniem jest umrzeć w Mercedesie” – powtarzał przyjaciołom. Słowa okazały się prorocze, choć ironicznie, przyczyną śmierci nie był wypadek samochodowy: Jenatzy wykrwawił się w samochodzie stuttgarckiej marki, którym koledzy wieźli go do szpitala po postrzale w czasie polowania. Nieszczęście sprowokował kolejny z pranków Belga, który schował się w krzakach i bardzo realistycznie udawał odgłos dzika, by wystraszyć kompanów!! Był w tym na tyle przekonujący, że jeden z myśliwych wystrzelił. Było to 7 grudnia 1913r.

***

Za kierownicami (czy też drążkami sterowymi) pierwszych wyścigowych bolidów często zasiadali ich producenci.

Znamy już przypadek Emile’a Levassora, który wygrał wyścig po ponad dwóch dobach nieprzerwanej jazdy. Ostatnią jego imprezą był wyścig Paryż-Marsylia-Paryż, rozegrany 1896r. Tu jednak Francuz miał pecha: w miasteczku Lapalud w okolicy Awinionu zderzył się z drzewem próbując ominąć psa, który niespodziewanie wbiegł na jezdnię. Wypadek przeżył, ale doznał ciężkich obrażeń, po których nie odzyskał już pełnej sprawności. 14 kwietnia 1897r., pracując w swym domu przy desce kreślarskiej, niespodziewanie zasłabł i zmarł. Miał 54 lata.

Dziś trudno powiedzieć na pewno, czy zgon Levassora wiązał się z wcześniejszymi obrażeniami, ale ówcześni lekarze orzekli, że tak. W ten sposób pierwszy producent powozów bez koni i pierwszy zwycięzca automobilowego wyścigu został też jego pierwszą oficjalnie uznaną śmiertelną ofiarą tego sportu (choć nie bezpośrednią).

 

Rok później, w czasie zawodów Périgueux-Bergerac-Périgueux, rozgrywanych 1 maja 1898r., niejaki markiz de Montariol, będąc wyprzedzanym przez markiza Renaud de Montaignac de Chauvance, po dżentelmeńsku pomachał konkurentowi kapeluszem. Ten, chcąc odwzajemnić gest, puścił drążek sterowy i odwrócił się do tyłu. Skutek okazał się tragiczny: de Montaignac stracił panowanie nad pojazdem i wypadł z drogi, zaś jego rywal, próbując go ominąć, również zaczął się ślizgać i wjechał do rowu. De Montariol i jego mechanik, Bernard Lestages, odnieśli tylko lekkie rany, natomiast mechanik de Montaignaca, Alfred Hézard, zginął na miejscu, a sam markiz de Montaignac zmarł po trzech godzinach, uznawszy wpierw swą honorową odpowiedzialność za całe nieszczęście. To była pierwsza taka tragedia w historii sportów motorowych.

Scena podwójnie śmiertelnego wypadku, do którego doszło przy prędkości mniejszej od osiąganej przez ówczesnych cyklistów – na pewno poniżej 30 km/h, bo tyle osiągały powozy bez koni. Dowodzi to, że nie miał racji mój kolega, który twierdził, że takim ustrojstwem mogłoby się ścigać każde dziecko.

 

Na koniec opiszę jeszcze jeden śmiertelny wypadek – który kiedyś już wspominałem, ale który wpłynął na automobilizm na tyle, że warto o nim przypomnieć. Zginął w nim Wilhelm Bauer, kierowca Daimlera Phönix, który wypadł z dość niewinnie wyglądającego zakrętu przy drodze wylotowej z Nicei w kierunku La Turbie, w czasie górskiego wyścigu między tymi miejscowościami.

Daimler Phönix rozwijał szaleńcze 35 KM z 5,5 litra pojemności, pozwalając osiągać nawet 80 km/h. Ponieważ wcześniejsze “bolidy wyścigowe” nie przekraczały 30-tki, nikt jeszcze do końca nie wiedział, jak zachowuje się kołowy pojazd na tak zwanej granicy przyczepności i jak należy się wtedy zachować. Mający wciąż formę silnikowego powozu Daimler nie dawał się kontrolować przy szybkościach przekraczających powozowe, tragedia była więc tyko kwestią czasu.

 

Miejsce wypadku Bauera w 1903r. – po tym, jak zginął tam kolejny zawodnik, hrabia Elliot Zborowski

 

…oraz w 2019r.

Foto: praca własna

***

Śmierć Wilhelma Bauera nie poszła na marne: dzięki niej przedstawiciel handlowy Daimlera na południową Francję, niejaki Emil Jellinek, wymyślił nową formę automobilu, o niższym środku ciężkości i większym rozstawie kół. Od tego momentu sztuka konstruowania samochodów przestała polegać na wkładaniu silnika do konnej bryczki, a stała się osobną dziedziną inżynierii.

Cztery lata później wyścigowe samochody przekraczały już prędkość stu mil na godzinę. Tragiczny wyścig Paryż-Madryt – a raczej jego pierwszy etap do Bordeaux, po którym reszta została odwołana – wygrał niejaki Fernand Gabriel na samochodzie Mors, który osiągnął przeciętną 105 km/h, iście szaleńczą jeśli wziąć pod uwagę stan ówczesnych dróg (zbudowanych w większości za czasów Napoleona Bonaparte).

Wyścigowy Mors Dauphine ważył ledwie 995 kg, a napędzany był ogromnym, czterocylindrowym silnikiem o pojemności 11,2 litra (średnica cylindra 145, skok tłoka 175 mm), dającym moc 70 KM przy 950 obrotach na minutę. Dzięki swemu opływowemu nadwoziu, z “zaostrzonym dziobem”, Mors Dauphine przekraczał 150 km/h, ale największą jego przewagą były amortyzatory zawieszenia – rzecz nie do przecenienia na ówczesnych nawierzchniach, a występująca naonczas wyłącznie w tym jednym bolidzie.

Fernand Gabriel startował z numerem 168, zaś do Bordeaux przybył jako czwarty. Oznaczało to (co najmniej) 164 manewry wyprzedzania przy trzycyfrowych prędkościach – na drogach, na których tumany kurzu po przejeździe automobilu utrzymywały się w powietrzu przez kilkadziesiąt minut. To były wyczyny iście rycerskie – trudno powiedzieć, czy właściwiej je nazwać odwagą, czy raczej szaleństwem. Jak by nie było, to one właśnie utorowały drogę motoryzacji, jaką znamy.

 

Wszystkie nieoznaczone zdjęcia należą do public domain

Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych  – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)

Postaw mi kawę na buycoffee.to

31 Comments on “CI WSPANIALI MĘŻCZYŹNI: RYCERZE KIEROWNICY

  1. Do dzisiaj ludzie głodni ryzyka pędzą na złamanie karku po drogach publicznych zabijając setki osób. Współczesna technika nie ma nic wspólnego z “rycerstwem”.

    • Myślisz, że wtedy tak nie było? Dokładnie tak samo, a nawet znacznie gorzej. Dziś autentyczne wariowanie na drodze to margines, a im dalej w przeszłość, tym było go tylko więcej.

      • Czym, że jest “wariowanie” na drodze. Jazda po autostradzie 300 km/h pojazdem do tego przystosowanym? Nieliczenie się z innymi jest w tym przypadku debilizmem.
        I jak widać z arta to ówczesni “rycerze” też byli debilami. Bo jazdy “bryczką” 50 km/h po publicznej drodze inaczej się nie da określić.

      • Na autostradzie 300, a nawet 400 km/h jest zupełnie legalne w Niemczech, których ruch drogowy jest jednym z najbezpieczniejszych w świecie (na poziomie Norwegii – w obu krajach ginie 1,7 osoby na miliard pojazdokilometrów). Są na świecie kraje odrobinę bezpieczniejsze – zazwyczaj takie z dużo mniej intensywnym ruchem – ale różnice są znikome.

        Nie da się ustalić arbitralnie granicy “wariowania” – bezpieczna szybkość zależy od setek czynników, które zmieniają się z sekundy na sekundę. Tak mówi każdy autorytet, jeśli tylko nie wypowiada się w imieniu władzy (w “Motorze” jeszcze w naszym stuleciu pisał np. Jerzy Pomianowski – redaktor wielce zasłużony dla krzewienia zasad bezpiecznej jazdy, a równocześnie przeciwnik arbitralnych restrykcji, promujący w zamian rozwijanie umiejętności i budowanie poczucia odpowiedzialności).

        Czy wyścigi po drogach publicznych były nierozsądne? Od pewnego momentu tak, dlatego zostały zakazane. Oczywiście wskutek tragicznych doświadczeń, ale tak jest z każdą zasadą bezpieczeństwa, w każdej dziedzinie życia. Te zasady są zawsze pisane krwią, bo nikt nie wiedział, że prąd kopie, dopóki nie zwarł ręką dwóch kabli. Gdyby nikt takich rzeczy nie robił, ludzie nie zeszliby z drzew – bo na drzewach było nieporównanie bezpieczniej niż na ziemi.

      • Zgadzam się, że nie da się obiektywnie określić granic bezpiecznej prędkości, ale zadaniem państwa jest ustalić pewne uśrednione granice bezpieczeństwa, których przekroczenie jest karalne. A wszystkim, którzy mówią, że na drogach publicznych ograniczenia nie powinny ich dotyczyć, bo “jeżdżą szybko ale bezpiecznie” proponuję zwizualizować sobie następującą sytuację: Wychodzisz z domu i słyszysz urywane serie z broni automatycznej. Podchodzisz bliżej i dostrzegasz gościa, który na trawniku pod blokiem strzela z broni automatycznej do ustawionej tarczy. Podchodzisz i pytasz “Panie kochany, co Pan robisz, tu ludzie chodzą, dzieci biegają, ja tu z psem wychodzę…”, na co ten odpowiada: “drogi panie trenuję…, ale bez obaw jestem od czerech lat członkiem koła myśliwskiego “Dzik” oraz laureatem trzeciego miejsca w gminnych zawodach w strzelaniu dynamicznym. Strzelam nie z jakiejś chińskiej podróbki ale z oryginalnego Smith and Wessona z chromowanym przewodem lufy, doskonałą amunicją z pociskami półpłaszczowymi “Federal”, zatem bez obaw – strzelam gęsto, ale bezpiecznie, więc bądź tak dobry i nie przeszkadzaj mi w realizacji mojej pasji”.

      • Nie nie nie, to zupełnie co innego.

        Ja mówię wyłącznie o AUTOSTRADACH – i to tylko tych ich odcinkach, gdzie nie ma węzłów, ślepych wiraży, itp. Niemcy uznali, że 60% długości ich sieci nie wymaga limitów – i mają jeden z najniższych wskaźników śmiertelności w całym świecie.

        Absolutnie nie mówię o miastach, okolicach szkół, itp.

        Natomiast problem dziś jest taki, że wpływy z mandatów są ważną pozycją budżetową tych instytucji, które ustalają ograniczenia. Prawodawca niejako żyje z ludzi łamiących prawo – i to jest ciężka patologia.

        Któraś francuska gazeta pisała niedawno (udostępniałem to na FB), że radary są przestawiane nie tam, gdzie jest niebezpiecznie, tylko tam, gdzie przynoszą największe zyski. Było podane, że 60% przekroczeń na francuskich autostradach jest mniejszych niż 5 km/h, a ponad 95% mniejszych niż 15 km/h. Redaktor wprost napisał, że władza, która inwestuje setki milionów i zatrudnia tysiące ludzi w systemie represjonującym w 95% ludzi nie stwarzających realnego zagrożenia, nie może się nazywać władzą demokratyczną, działającą dla dobra obywateli. To samo było w Austrii, kiedy któryś regionalny urzędnik powiedział do gazety, że stolica ani Bruksela nie dadzą mu więcej środków na drogi, więc jedynym możliwym źródłem finansowania pozostają mandaty – i to była odpowiedź na pytanie, dlaczego pojawiają się absurdalne ograniczenia w miejscach, gdzie wcale nie ma wielu wypadków. Ograniczenia stawia się, żeby ludzie je łamali i płacili – tak (nie wprost) brzmiało tłumaczenie. O takich sytuacjach mówię, a nie o karaniu idiotów, którzy przez miasto jadą z prędkością autostradową. Już wiele razy to wyjaśniałem.

      • I właśnie dlatego zawsze uważałem, że kara finansowa jest bez sensu. Jeżeli ktoś sporo zarabia, to nawet wysoki mandat nic mu nie da. Z kolei mandaty dopasowane do wysokości dochodów, w sytuacji, w której człowiek zarabiający 20 tys. miesięcznie i “wrzucający w koszty” luksusowe dobra wykazując przy tym jakieś 3 tys. rzekomego dochodu, są ciekawym rozwiązaniem wyłącznie w teorii.
        Poza tym to, nieco żartobliwie ujmując, tak jakby państwo mówiło: “nie wolno łamać prawa, ale jak zapłacisz, to już de facto możesz”.
        Natomiast punkty karne i brak możliwości ich kasowania na kursach, pod warunkiem egzekwowania tychże punktów… O, to już lepsze rozwiązanie.

        I mimo wszystko uważam, że jednak ograniczenia powinny istnieć. Chociażby dlatego, że nawet jeżeli (podkreślam: jeżeli) jeden kierowca znakomicie radzi sobie z pojazdem pędząc 250 km/h to nie znaczy, że każdy inny również potrafi to uwzględnić. A prawo do poruszania się drogą mają też niedoświadczeni, zmęczeni czy po prostu kiepscy kierowcy. Natomiast Niemcy… Cóż jest to jedyny (pomijam wyspę Man) kraj na świecie, w którym tak można. Żyje tam circa 80 mln. ludzi. Na ponad 8 mld na świecie. Nie wiem, czy jest to reprezentatywny przykład. Pamiętajmy też o mentalności / praworządności i kulturze drogowej w tym kraju.

      • Dziś jedyny, ale kiedyś było takich miejsc więcej i nie wpływało to na nic. Jeszcze w 90-tych latach, jak w USA zniesiono federalny limit 65 mph, stan Montana zwlekał z własnym limitem bodajże ze dwa lata. Z całej Ameryki zjeżdżali tam ludzie, żeby sobie pojeździć 120 mph – i znowu nic, jak w Niemczech, wypadkowość kontynuowała spadek w tym samym tempie co wszędzie indziej od 1970r. I odwrotnie: kiedy trochę wcześniej, w 1965r., UK jako pierwszy kraj wprowadziło 70 mph, wypadkowość dalej rosła – bo wtedy rosła wszędzie. Zaczęła spadać po 1970r. z zupełnie innych powodów. Na prostej autostradzie limity nie mają wpływu na bezpieczeństwo (jeszcze raz przypominam, że nie mówię o miastach). Ale, jak to mówią dzisiejsze autorytety, faktów nie należy przytaczać, jeśli kłócą się one z powszechnymi odczuciami. Takie mamy czasy, co zrobić.

      • jak u Stalina – “jeśli fakty mówią co innego, to tym gorzej dla faktów”

      • jak to “co zrobić” już 40 lat temu Smoleń mówił: “trzeba zrobić ściepę narodową, i kupić…..” kto pamięta? 🙂 choć teraz jedna to by nie starczyła bo to i na moskwę i na brukselę trza by 😉
        ale o takich rzeczach lepiej nie pisać, bo albowiem Pegasus albo co gorsza Commodore albo i nawet Amiga czuwa! (że też ja takiego kartridża do Pegasusa nigdy nie miałem i musiałem podsłuchiwać krótkofalówką z targu 😉 )

      • Ja poszedłem nieco pod prąd i jeżdżę ani szybko, ani bezpiecznie. 🙂

    • No cóż, ma tyle wspólnego co walka na kopie z odpaleniem pocisku naprowadzającego się na źródło ciepła, tylko śmierć pozostaje taka sama. Mimo wszystko pod każdym względem obecnie jest bezpieczniej – pamiętam jakąś kronikę filmową z lat 50-tych poświęconą wypadkom drogowym – pijani kierowcy, fatalny stan aut, zero bezpieczeństwa biernego, z dzisiejszej perspektywy ówczesna jazda była niemalże walką o życie.

  2. W wyścigu Paryż Madryt zginął jeden z braci Renault i jego mechanik wypadając z drogi podczas wyprzedzania w chmurze kurzu innego samochodu. Do Bordeux, gdzie wyścig przerwano zginęło kilkanaście osób – pół na pół załogi i gapie. Mer nie pozwolił więcej odpalić maszyn i końmi odholowano je na stację kolejową.

    • Prawda.

      Kiedyś liczyłem ofiary wymienione w relacji Witolda Rychtera z “Dziejów Samochodu” i wyszło mi 10 osób, ale tam pewnie nie ma opisanych wszystkich wypadków.

      Chciałbym kiedyś opisać ten wyścig bliżej, ale musiałbym znaleźć dokładniejsze źródła.

      • Przypomniała mi się ostatnia Mille Miglia z 1957… de Portago zginął po wypadnięciu z trasy, razem z nim zginęło 9 widzów i sam wyścig….

      • Dlatego mówię, że wyścigi na drogach publicznych słusznie zostały zabronione w 1903r. MM było jedynym wyjątkiem na świecie. Zresztą i tam przez 30 lat zdarzyło się tylko kila wypadków z widzami, ale ten ostatni był naprawdę tragiczny i wtedy wyjątek został zniesiony.

      • Zarys historii sportu samochodowego aut. Litwina wymienia 6 ofiar, członków załóg w tym jedna kobieta oraz dziecko i kilku widzów przy próbie jego ominięcia. W innych źródlach wymieniani są jeszcze: mechanik który wypadł z samochodu po uderzeniu w drzewo, żołnierz na służbie i dwóch widzów też po kontakcie samochodu z drzewem (pies, sprawca wypadku nie przeżył), muł przygnieciony przez wóz, uderzony samochodem (o stanie woźnicy i kierowcy nie znalazłem informacji).

      • gapie to giną najczęściej na własne życzenie… kto o zdrowych zmysłach stoi na poboczu po zewnętrznej stronie zakrętu?! a proszę sobie pooglądać dowolne nagrania z różnych takich drogowych rajdów, to na każdym zakręcie tak debile stoją. Myśleć trzeba przede wszystkim za siebie

  3. Tak! Takie wyścigi były szalenie niebezpieczne…ale z drugiej strony… czegoś dziś brakuje. Tego błysku szaleństwa i brawury, które na swój sposób były piękne.

    • dla tego właśnie dziś już mało kto ogląda wyścigi… bo są tak bezpieczne, że aż nudne…
      dużo fajniej się ogląda ruskie “crash compilation” na Jutubie 😉

  4. super artykuł! świetnie się czytało!
    tylko te zapewnienia lekarzy o przekraczaniu 30 czy 50 km/h to jakoś nie mogę uwierzyć… przecież 30 czy 50 to na rowerze z górki można przekroczyć, konno pewnie też 50 się da przekroczyć, i ludzie od tego nie postradali zmysłów ani się nie udusili 😉
    co do przekroczenia stówy no to owszem jest w tym coś “magicznego”, sam pamiętam jak z kolegą z gazem w podłodze dużym Fiatem jechaliśmy z (niedużej) górki żeby przekroczyć stówę i zobaczyć jak to jest ;)… i było tak samo jak przed tą stówą 😉

    • Na przełomie XIX i XX wieku, to już faktycznie nie (to chyba taki sam mit jak to, że podczas pierwszego filmu braci Lumiere widownia ucieka z sali, bo bała się, że widoczny na ekranie pociąg wjedzie do środka), ale czytałem gdzieś, że przy pierwszych pociągach faktycznie były obawy jak ludzkie ciało zniesie takie “duże” prędkości.

      • tak mówili poważni lekarze 🙂

        Zresztą teraz też tak bywa: od lat 90-tych do dziś uczyli nas najpierw, że jajka to cholesterol i zawał, potem – że najlepiej same białka jeść i żółtka wyrzucać, a teraz – że jajko to “super-food” (powstaje z niego cały organizm, więc tam musi być wszystko, co organizmowi potrzebne). Dlatego właśnie uważam, że narzucanie ludziom, jak mają żyć, to zbrodnia – bo poglądy zmieniają się o 180 stopni, nawet te w dobrej wierze, nie mówiąc o lobbystycznych.

      • Jerzy: no nie możliwe, bo pierwszym filmem było wyjście robotników z fabryki, pociąg dopiero rok później, sądzę, że mnóstwo pokazów przez ten rok było, poza tym pociąg był pod takim kątem, że nawet jak by był prawdziwy to by nie wjechał do kina 🙂

    • W kontekście tych lekarzy… Wierzę, że to całkiem możliwe. Biorąc pod uwagę fakt, co wyprawiało się w medycynie jeszcze wiele lat później. Ot: chociażby taka leukotomia / lobotomia, za którą Moniz otrzymał Nobla jeszcze w 1949 roku, a która była bezsensownie barbarzyńskim zabiegiem o skuteczności przypominającej zastrzelenie pacjenta (w pewnym sensie jak nie ma pacjenta, nie ma i choroby).

    • Konie potrafią się rozpędzić do 50 km/h bez wielkiego problemu i w XIX wieku też tak było, więc nawet jeśli jacyś lekarze kiedyś twierdzili, że to śmiertelne zagrożenie to na pewno nie byli traktowani poważnie. Aktualny rekord na krórkim dystansie to ponad 70 km/h.

      • Oczywiście, ale wiadomo, kogo trzeba tępić i straszyć. Pociągi też były już szybsze, ale one jakoś nie przeszkadzały…

  5. Przy tych wszystkich rozważaniach o zawrotnych prędkościach ówczesnych “samochodów” trzeba pamiętać również to, że nie miały one praktycznie hamulców, a jedynie spowalniacze biegu działające na jedną oś. Najczęściej były to hamulce taśmowe na oś napędzaną uruchamiane wielką wajchą z boku nadwozia, a jeżeli były to hamulce bębnowe, to żeby jako tako działały to należało zatrzymać się i dociągać szczęki do bębnów co kilkadziesiąt kilometrów. Na wyścigu szkoda było na to czasu. O nawrocie na ręcznym nikt jeszcze wtedy marzył.

    • Oczywiście, prawda. Nie wyobrażam sobie jazdy 150 km/h z takimi hamulcami. Witold Rychter pisał, że pradawną automobilową tradycją było jeżdżenie w zasadzie bez używania hamulców, bo w pradawnych samochodach ich praktycznie nie było. A od siebie dodam, że instrukcja obsługi Rolls-Royce’a Silver Ghost, którą tu kiedyś referowałem, mówiła, że hamowanie to ostateczność, a po każdym “awaryjnym” – czyli mocniejszym – zahamowaniu trzeba dokonać przeglądu całego samochodu, czy przypadkiem mu to nie zaszkodziło…