OBALAMY MITY: “ALE GŁUPI CI RZYMIANIE” !!

 

Ale głupi ci Rzymianie” (cytat). To znaczy Amerykanie.

Ludowa mądrość o Amerykanach mówi, że oni produkują silniki o wydajności na poziomie lat 30-tych i “palące pewnie z dwajścia” (czego nikt z głoszących takie tezy nie sprawdził osobiście). W dodatku tylko po to, żeby nigdy nie przekraczać 55 mph, bo nie wolno. No strasznie głupi są. Ale… czy aby na pewno?

Świat nie jest jednorodny. Zróżnicowanie warunków naturalnych, politycznych czy gospodarczych potrafi zadziwić najbardziej otwarte umysły, a różne warunki wymagają różnych rozwiązań, które wyjęte ze swego pierwotnego kontekstu kompletnie by się nie sprawdziły. Proste porównanie cyferek nic nam tutaj nie powie.

Europejczyków podróżujących do krajów III Świata szokuje powszechność niezamykanych, glinianych chatek krytych słomą. Nam bardzo żal ludzi, którzy muszą tak żyć – tymczasem np. w Ameryce Środkowej co bogatsi stawiają nieraz murowane domy na pokaz, by zapraszać gości, a na co dzień mieszkają obok, w tradycyjny sposób. W tamtejszym klimacie tak jest po prostu wygodniej – ale by to zrozumieć, trzeba choć raz wybrać się do prawdziwej dżungli i na własnej skórze poczuć stuprocentową wilgotność przy 32°C i słońcu stojącym w okolicach zenitu.

Gdy w latach 20-tych Henry Ford, wychowany w mroźnym stanie Michigan, zakładał w Brazylii tzw. Fordlândię – osadę w sercu Amazonii, służącą pozyskiwaniu kauczuku na opony – w swej wspaniałomyślności zafundował miejscowym robotnikom jednorodzinne domki w stylu północnoamerykańskim. Niestety, projektujący je architekci z Detroit nie przewidzieli, że w dżungli, wewnątrz grubych murów ze szczelnymi, podwójnymi oknami, popołudniami zrobi się 70°C (!!), nie będzie też żadnej ochrony przed jadowitymi wężami i pająkami, zapewnianej przez choćby najprostsze tubylcze chaty na palach. Poza tym Ford wymagał europejskiego trybu pracy, non-stop od 9.00h do 17.00htymczasem w tropiku fizyczny wysiłek na pełnym słońcu jest niemożliwy i może nawet zagrażać życiu (również w Polsce powszechne jest wyzywanie Greków czy Hiszpanów od leni z powodu zamykania sklepów w południe – tymczasem w skali roku narody śródziemnomorskie przepracowują więcej godzin niż Anglicy czy Niemcy, tylko dzielą dniówkę na pół, by uniknąć najmocniejszego słońca). Właśnie z powodu narzucania obcych wzorców, niedostosowanych do lokalnych warunków, Fordlândia okazała się jednym z większych niewypałów w całej karierze Henry’ego Forda. Robotnicy masowo porzucali ją, jako zupełnie niezdatną do mieszkania i pracy – a wystarczyło zapytać kogokolwiek, kto przeżył w Brazylii choć parę chwil.

Podobnie w motoryzacji. Jeden z Was dziwił się kiedyś, że wspomniałem o problemie temperatury hamulców, “bo nikt nie hamuje awaryjnie 10 razy pod rząd“. Żyjąc w Polsce nie był pewnie świadomy, że w wielu miejscach na świecie występują drogi, na których w pół godziny jazdy traci się półtora czy dwa kilometry wysokości, hamując nieprzerwanie nawet na najniższych biegach.

Mój ulubiony motoryzacyjny dziennikarz, Fritz Busch, w latach 60-tych kilkakrotnie odwiedził USA. Tamtejszy ruch drogowy wręcz go zszokował: “w Europie samochody skaczą pomiędzy skrzyżowaniami na wyścigi, niczym króliki stłoczone na ciasnej łące. W Ameryce zaś płyną zderzak w zderzak jednostajnie, jak ławica sardynek w bezkresnym oceanie“. A przecież nikogo nie dziwi, że sardynka ma inną budowę niż królik.

Czy więc ci Rzym… pardon, Amerykanie naprawdę są tacy głupi, że nie potrafią zrobić np. dynamicznej, szybkoobrotowej półtoralitrówki? Otóż dziś jak najbardziej potrafią i robią, natomiast w czasach Buscha… też potrafili, tylko nie uważali tego za stosowne. Po prostu znali własne warunki i dopasowywali się do nich. Każdemu niedowiarkowi szczerze polecam 500-milową podróż w lipcu w Teksasie, lub w styczniu po górach stanu Waszyngton, np. klasycznym Fiatem 500 albo Citroënem 2 CV, z ich 18-konnymi motorkami i krytymi szmatą nadwoziami o szczelności skrzynki na jabłka.

Po tym wstępie chciałem przedstawić samochód, który jako nastolatek oglądałem w katalogu “Samochody Świata” – i nic z niego nie rozumiałem.

170 KM z 5 litrów – czy to jakiś żart? Benzynowe Mercedesy były tak efektywne przed wojną. Wymiary ponad 5,5 x 2 metry i ramowa konstrukcja to też jakaś choroba, do tego jeszcze boazeria na trzech ścianach nadwozia. Wynalazek występował z dwoma nadwoziami i pod trzema markami, ale mój wzrok najsilniej przyciągały zdjęcia drewnianego kombiaka – Buicka Roadmaster Estate Wagon.

Foto: materiał producenta

***

Określenie full-size car nie występuje po naszej stronie Atlantyku. My oznaczamy segmenty kolejnymi literami, Amerykanie zaś mają samochody “pełnowymiarowe” i… no właśnie, samo to słowo już sugeruje, że wszystko inne jest niedorobione.

Historia segmentu full size zaczyna się od Forda T, jako pierwszego wielkoseryjnego auta w kraju i w świecie. Ford T nie był duży – mierzył poniżej 3,5 metra długości, bo wtedy nie było jeszcze międzystanowych autostrad i jeżdżenia po 500 mil dziennie. Kolejne generacje rosły jednak błyskawicznie: do końca lat 50-tych osiągnęły 5,3 x 2 metry i tworzyły 70% amerykańskiego rynku samochodowego.

Przesilenie przyniósł oczywiście kryzys energetyczny – który bynajmniej nie wyzerował sprzedaży wielkich krążowników (w międzyczasie rozciągniętych już do 5,7 metra), ale odmienił ludzkie oczekiwania. W okolicach 1980r. AMC, a potem Chrysler całkowicie zrezygnowały z full size’u, a General Motors zaprezentowało nowe generacje – przednionapędowe i gabarytowo bliższe niegdysiejszej klasie intermediate. Jedynie Ford pozostawił w ofercie olbrzymie sedany tzw. platformy Panther – z tradycyjną ramą nośną i V8-mką napędzającą tylne koła (nie od rzeczy będzie dodać, że określenie full-size funkcjonowało tylko w markach tanich, by odróżniać ich modele – o Cadillacu czy Lincolnie nikt tak nie mówił, bo one rozmiar XL miały w standardzie).

U progu lat 90-tych segment skurczył się do zaledwie 8% rynku, ale najniższe od lat ceny energii ponownie zapaliły mu zielone światło. W 1989r. rynek zrewolucjonizował Lexus LS, cztery lata później Chrysler zaprezentował pełnowymiarową platformę LH, z awangardową stylistyką cab-forward. A General Motors?

We are a front-drive corporation” – mawiał Robert Carl Stempel, ówczesny prezes (wtedy jeszcze) największego samochodowego koncernu świata. Za jego rządów przedni napęd dostały nawet tak konserwatywne samochody jak Oldsmobile Delta 88, Buick LeSabre i Cadillac DeVille. Był jednak jeden wyjątek: trzy modele tzw. platformy B, produkowane w latach 1991-96, a skonstruowane tak, jakby kryzys naftowy nigdy się nie wydarzył: Chevrolet Caprice, Oldsmobile Custom Cruiser i Buick Roadmaster.

Rozstaw osi 2.944 mm i wymiary 5.481 x 1.984 mm – tak prezentował się największy sedan Chevroleta. Jego konstrukcja niewiele różniła się od modelu ’77 (najistotniejszą zmianą był 23-galonowy zbiornik paliwa z tworzywa sztucznego). Nowe było głównie nadwozie: wyoblone według najnowszej mody, ale zachowujące tradycyjną, majestatyczną sylwetkę z częściowym przykryciem tylnego koła (pseudo-szprychowe felgi to naprawdę kołpaki stalowych felg).

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Pokój gościnny na kołach” – tak Amerykanie określali kabiny pełnowymiarowych sedanów, z ich tradycyjnymi dwiema trzyosobowymi kanapami

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Kombi były jeszcze większe (5.530 x 2.029 mm) i opcjonalnie ośmiomiejscowe. Aerodynamiczne kształty widać zwłaszcza z tyłu – łagodnie opadający dach znacząco obniżał hałas i zużycie paliwa w trasie.

Foto: materiał producenta

Oldsmobile Custom Cruiser był oferowany wyłącznie jako kombi. Od Chevroleta odróżniał się jedynie grillem, oknem dachowym nad tylną kanapą i szczegółami wyposażenia (między innymi seryjnymi alufelgami). Zasłynął kilkoma rzeczami: był ostatnim tylnonapędowym Oldsmobilem z V8 i ostatnim oferowanym wyłącznie z dwiema trzyosobowymi kanapami. Okazał się też najrzadszy z trojaczków – powstał w tylko 12.010 egz, przez co został wycofany już po kilkunastu miesiącach.

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Trzyosobowa kanapa wymusiła oczywiście umieszczenie dźwigni przekładni przy kierownicy, za to deska rozdzielcza zyskała pełny zestaw wskaźników (nowość na tle zwyczajów Detroit z lat 80-tych). Tylko design kokpitu pozostał natomiast zachowawczy – kanciasty i grubo ciosany, co kontrastowało z sylwetką nadwozia i było najczęściej krytykowanym elementem tych aut.

Foto: materiał producenta

Buick po raz ostatni nosił znaną od 1931r. nazwę Roadmaster. Oprócz okazałego, firmowego grilla miał odmienną od Chevroleta linię dachu i słupków – przypominającą pomniejszonego Cadillaca. Seryjne wyposażenie było tu oczywiście najbogatsze.

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Tu kokpit wyglądał ciut nowocześniej. Zaskakiwać mogą skale zegarów – szybkościomierz kończący się na 100 mph i ostrzegawczy zakres obrotów już od 4.500!! W Europie niektóre diesle kręciły się wyżej.

Foto: materiał producenta

Roadmaster Estate Wagon został zapamiętany najlepiej, bo wyglądał najciekawiej, a dzięki drewnianym okleinom, będącym reliktem lat przedwojennych – również najbardziej archaicznie/nostalgicznie/oryginalnie (niepotrzebne skreślić).

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Zaokrąglona linia dachu poprawiała wygląd i aerodynamikę, ale uniemożliwiła zastosowanie jednolitej klapy tylnej (co zresztą też można traktować jako nawiązanie do zamierzchłej przeszłości). Warto dodać, że “pełnowymiarowość” definiowano jako łączną objętość przestrzeni pasażerskiej i bagażowej przekraczającą 120 stóp sześciennych, czyli 3,4 m³: przedstawiany model oferował najwięcej na rynku, bo aż 135,7 stopy sześciennej (3,85 m³).

Foto: materiał producenta

Chevrolet i Buick przeżyły Oldsmobile’a o cztery lata: do 1996r. znalazły odpowiednio 506.414 i 200.919 nabywców (z których odpowiednio 52.241 i 50.426 wybrało kombi). Można to nazwać jakimś sukcesem, ale trzeba koniecznie dodać, że z roku na rok sprzedaż silnie spadała – dlatego następców już nie przygotowano. W skali całej Ameryki podobny, tylnonapędowy model full size ukazał się jeszcze jeden raz, w koncernie Chryslera, ale już z konstrukcją samonośną (platforma LX wprowadzona w 2005r.). Z kolei fordowska ramowa platforma Panther znikła z rynku w 2011r.

***

Ale głupi ci Rzymianie” (cytat). To znaczy Amerykanie. Czy oni naprawdę nie wiedzieli, jak robi się mniejsze auta?

Oczywiście, że wiedzieli. To samo General Motors w Europie sprzedawało Corsę i Astrę, a FordFiestę i Escorta. Gdy mieli taką potrzebę, Jankesi posłali trzech rosłych facetów na ponad tydzień na Księżyc, w kapsule ledwie połowę obszerniejszej od Buicka Roadmastera (statek Apollo miał kubaturę 5,9 m³). Tyle że w samochodach potrzeby kosztownej miniaturyzacji nie mieli.

W porównaniu do Europy Stany Zjednoczone są niemal bezludne: w Polsce na km² przypadają dziś 123 osoby, w Niemczech 230, w Holandii 485, w czasach naszych dziadków było niewiele mniej. Tymczasem w USA mają dziś całe 37 os/km², w 1960r. mieli ledwie 19. Tam można jechać godzinami nie napotykając żadnej ludzkiej osady, a nocą nie gasić długich świateł, bo przeciwległa nitka biegnie tak daleko, że nikogo nie oślepimy. Również miasta rozwijały się równolegle z masową motoryzacją, więc pozostawiano w nich przestrzeń na szerokie aleje i parkingi.

Amerykanie muszą jeździć daleko. Jak dla nas – szokująco daleko. Praca 50 czy 70 mil od domu to norma. Sam byłem w Stanach tylko raz, ale właśnie odległości zdziwiły mnie najbardziej. Gdy pod Los Angeles – drugim największym miastem kraju!! – chcieliśmy zrobić odzieżowe zakupy, recepcjonistka wskazała nam centrum handlowe “niedaleko, niecałą godzinę drogi“. Czyli znów 50 mil. Wcześniej, w Utah, spędziliśmy trzy noce w miasteczku St George, bo w pobliżu były trzy turystyczne atrakcje na jednodniowe wycieczki. W pobliżu – tzn. po 200 mil w jedną stronę. To tak jakby wybrać pokój w Warszawie, żeby wybierać się dzień po dniu na zwiedzanie Krakowa, Gdańska i Poznania, bo to przecież rzut beretem.

W dwa tygodnie przebyliśmy 7.000 km – średnio po 500 dziennie, w większości w pustynnym skwarze. W innych stanach i porach można trafić na syberyjskie zimy. W centrum – na przemian na +35ºC i -25ºC, a na południowym wschodzie – na tropikalne burze i tornada. W takich warunkach trzeba nakręcać na koła setki mil. Czy ktoś teraz jeszcze powie, że Renault 4 to odpowiedź na wszystkie pytania…?

Jeśli po porządne zakupy jedziemy kilkadziesiąt mil, warto obkupić się na dłużej, a więc przywieźć jak najwięcej – to jest właśnie oszczędność, nie rozrzutność. Przy odwiedzaniu babci zamieszkałej w innej strefie czasowej i klimatycznej też przyda się kawał bagażnika, szczególnie jeśli np. ma się czwórkę dzieci, a babcia umie w domowe przetwory.

Ktoś zaraz powie, że nie takie rzeczy robił Fabią albo Lanosem. Prawda – my nasze amerykańskie wakacje też zaliczyliśmy zwykłym Focusem. Nie pękły nam kręgosłupy ani bębenki w uszach, nie ugotowaliśmy się w Dolinie Śmierci, a bagaże z dodatkowymi zakupami zmieściły się nawet w ostatnich dniach, kiedy przesiedliśmy się na Mustanga cabrio. Ale to było niedawno – w 2018r. Dzisiejsze auta, nawet nieduże albo sportowe, faktycznie umieją w zasadzie wszystko. Nie robią na nich wrażenia żadne temperatury, żadne góry i żadne przebiegi, również przy maksymalnym obciążeniu i maksymalnej prędkości. Jednak klasyczny full-size sedan (tudzież wagon) rodził się w czasach naszych pradziadków, kiedy samochód mały wyglądał i jeździł jak 2 CV albo Fiat Topolino. A na bezdrożach amerykańskich farm, w pyle, upale, błocie i mrozie, wiele mil od najbliższego miasta, nieodzowna była masywna rama, sztywne osie i solidność dwóch ton żelaza – które nawet rdza jadła dwukrotnie dłużej niż jedną tonę. Nie mówiąc o ośmioosobowym wnętrzu, które i tak nie zawsze mieściło wszystkich domowników.

No dobrze, rozmiar rozumiemy, ale silniki? Po co komu osiem garów i pięć albo sześć litrów pojemności? Takie marnotrawstwo woła o pomstę do nieba!! Proszę państwa – znów pudło.

Oczywiście, samochody amerykańskie zawsze miały apetyt, ale poza chwilową patologią z lat 70-tych (kiedy na kilka lat przepisy wymusiły drastyczne obniżenie stopnia sprężania) te gargantuiczne V8-mki spalały tylko trochę więcej od dużych samochodów europejskich. Zwłaszcza w Stanach, gdzie ruch naprawdę przypomina ławicę ryb: prędkości oscylują w najbardziej ekonomicznym przedziale 50-80 mph, bez małpich ruchów i króliczych skoków. W trasie, jeśli nie dzieje się nic nieprzewidzianego, hamulca można nie dotknąć przez pół dnia.

Kolega Mateusz, właściciel 6,6-litrowego Buicka Electry 225 z 1960r., nawet na polskiej ekspresówce zmierzył zużycie 14 litrów na 100 km. To tylko trochę więcej niż spalały ówczesne limuzyny europejskie – którym do podobnego komfortu brakowało metra długości nadwozia i przynajmniej 2/3 z 325 buickowych koni mechanicznych (!!). Kilka lat później wysoko sprężone V8 potrafiły nawet uzyskać spalanie jednocyfrowe (nie mówię o trzygaźnikowych, 400-konnych muscle-cars – one faktycznie osuszały cysterny, ale przyspieszały lepiej od Ferrari, więc właśnie z Ferrari trzeba je porównywać). A jeśli chodzi o lata 90-te – znam dwóch posiadaczy późnych Mercurych Grand Marquisów V8 (jednego nawet testowałem) i obaj podają pozamiejskie zużycie poniżej 10 litrów. Gdy się trochę postarać – nawet z ósemką z przodu.

Jeśli kierowca nie wariuje, potężny moment obrotowy i długie przełożenia naprawdę działają cuda. Zaletami pozostają natomiast niesamowity komfort, cisza i trwałość motorów kręcących się tylko odrobinę powyżej wolnych obrotów (100 km/h przy 1.200 obr/min). Przy typowych amerykańskich przebiegach nie są to żadne luksusy, a zwykła racjonalność, bo prostota i długowieczność pancernej techniki w pełni rekompensują koszty paliwa. Przynajmniej przy realnych cenach, nie zniekształconych haraczami przewyższającymi rzeczywisty koszt kupowanego towaru.

Kwestia systemu podatkowego jest zresztą bardziej fundamentalna niż nam się wydaje, bo wpływa nie tylko na cenę zakupu i tankowania auta, ale też na naszą ocenę koncepcji inżynierskich, czy też poczucie “technicznej estetyki”. Nie wierzycie? Czytajcie dalej.

***

Zaprezentowany w 1991r. Buick Roadmaster rozwijał 170 KM. Rocznik ’92 zyskał opcjonalny motor 180-konny, który w 1994 został wzmocniony do 260 KM. Katalogowe, pozamiejskie spalanie dla wszystkich wariantów oscylowało wokół 25 mpg (9,5 litra na 100 km), miejskie – 18 mpg (13,8 litra). Raczej realnie, bo koledzy od Mercurych mówią tak samo.

U nas 5,5-metrowych kolubryn nie produkowali, ale taki Mercedes W140 300 SE – krótszy od Roadmastera o 30 lub 40 cm i rozwijający 190 lub 230 KM – spalał IDENTYCZNIE (na podstawie zwierzeń użytkowników ze strony www.spritmonitor.de oraz moich doświadczeń z 300 SL-24).

Jednym słowem: zbliżone moce i zbliżone spalanie, w równolegle produkowanych autach europejskim i amerykańskim – z tym że to europejskie było wciąż mniejsze. Szok, prawda? Z czego w takim razie wzięły się stereotypy? Otóż z dwóch rzeczy.

Po pierwsze – my, dyskutując o autach, rzadko myślimy o Mercedesie S. Dla nas to wóz milionerów, dach naszego świata. Tymczasem w Stanach full-size sedan – dokąd tylko był dostępny – stanowił standardowe wozidło standardowej rodziny. Po drugie zaś różnica mocy jednostkowych – 70 KM/litr dla Mercedesa i 35-45 dla Buicka – jest faktycznie spora. Pytanie tylko – co z tego…?

My, Europejczycy, kunszt inżynierów zwykliśmy oceniać dzieląc parametry silnika przez jego pojemność. Czy jednak przy tej samej mocy i spalaniu nie powinniśmy wybrać maszyny prostszej? Amerykanów stać było na duże, wygodne auta właśnie dzięki ich prostocie i trwałości. My mamy ich wozy za idiotyczne tylko dlatego, że w Europie, już od Epoki Mosiądzu, pojemność silnika była opodatkowana, i to wysoko. Wyłącznie z tego powodu utarł się zwyczaj szeregowania samochodów po litrażu. Jedynie pazerność fiskusa sprawiła, że przeciętny kierowca europejski cieszył się jak dziecko mogąc kupić np. auto 1,1-litrowe przyspieszające jak 1,3-litrowy konkurent. Spalanie w takich przypadkach bywało zazwyczaj podobne, różnił się natomiast podatek (i składka ubezpieczeniowa). Gdyby nie to, średnica i skok tłoka interesowałyby nas równie mocno jak długości wahaczy albo przekrój wału napędowego – które inżynierowie też dobierają starannie, ale nie podają w prospektach, bo nikogo to nie obchodzi.

Czy więc amerykany nie mają żadnych wad, poza nieprzyjaznością dla europejskiego podatnika? Dla nas oczywiście mają. Ogromne przestrzenie, szerokie drogi i jednostajne tempo podróży nie wymagają sportowych własności jezdnych – ważniejszy jest komfort i prostota przekładająca się na trwałość i niską cenę. Buickiem nie wciśniemy się w ciasną uliczkę ani nie poszalejemy po alpejskich serpentynach. Z powodu topornego podwozia 260-konne Roadmastery dostały nawet elektroniczne ograniczniki prędkości do 108 mph – Niemców mogłoby to zaboleć, ale Amerykanów w żadnym wypadku, bo tam jeździ się maksymalnie 75-85 mph. Podobnie z jakością wykończenia: nasze europejskie ego uwielbia upajać się srebrzystymi przeszyciami skóry, fakturą szczotkowanego aluminium czy miękkością i mikronowym spasowaniem plastików, ale potomkom kowbojów to najzupełniej obojętne. Co nie poprawia przestronności, trwałości, przyspieszenia ani komfortu, jest zbędnym kosztem. Między innymi dzięki takiemu podejściu landarę wielkości Buicka Jankes kupował taniej niż Niemiec Opla Vectrę. Coś za coś.

W bazowym Chevrolecie Caprice – adresowanym do policji, flot i taksówkarzy – na życzenie montowano ekonomiczne, 4,3-litrowe V6 lub tej samej pojemności V8 (to pierwsze w mieście i trasie spalało 11,7/8,1 litra na 100 km, to drugie nie było oszczędniejsze od 5,7, ale tolerowało najtańsze paliwo 87-oktanowe). Jedyną dostępną skrzynią był czterobiegowy automat – od 1994r. ze sterowaniem elektronicznym, a od 1995r. z jeszcze obniżającym spalanie lock-upem. Opcjonalnie oferowano “pakiet holowniczy” złożony z samopoziomującej osi tylnej, chłodnicy oleju, powiększonej chłodnicy przekładni i krótszego tylnego mostu z dyferencjałem o zwiększonym tarciu, a umożliwiający ciągnięcie nawet 2,3 tony. To też bywa potrzebne wielu Amerykanom.

W 1991r. podstawowy Chevrolet Caprice z seryjnym ABSem, poduszką kierowcy, klimatyzacją i pełną elektryką kosztował 16.500$ – 9,5 miesiąca pracy za ówczesną średnią krajową (mniej więcej jak dwulitrowa Vectra w Niemczech). Buick Roadmaster Estate Wagon to już 21.445$, czyli pensja roczna. Wyraźnie drożej niż w Epoce Chromu. A w latach 90-tych – inaczej niż wcześniej – pełnowymiarowe krążowniki miały już silną konkurencję.

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

Foto: materiał producenta

***

Wbrew całej obecnej gadaninie o ekonomicznych autach importowanych wierzymy, że spora część Amerykanów wciąż chce kupować krajowe, pełnowymiarowe, sześciomiejscowe samochody z ramą nośną i silnikiem V8” – mówił w 1990r. rzecznik prasowy General Motors. Na przekór dziennikarzom, a nawet prezesowi własnej korporacji, od lat forsującemu mniejsze nadwozia i przedni napęd.

Wtedy była to jeszcze prawda: staroświeckie trojaczki GM – poddane gruntownej kuracji odmładzającej, lecz ideowo tkwiące w Epoce Chromu – w pięć lat znalazły ponad 700 tys. chętnych. Tyle że… pomijając policję i taksówkarzy byli to prawie wyłącznie emeryci. Dlatego właśnie sprzedaż spadała z każdym rokiem. Młodsi wybierali konkurentów – często importowanych, ale przede wszystkim mniejszych. Czasy się zmieniały, technika rozwijała, dlatego w 1991r. samonośny, przednionapędowy Ford Taurus czy Honda Accord użytkowością nie ustępowały już tradycyjnej, ramowej Crown Victorii czy Caprice’owi – a kosztowały 1/3 taniej, spalały mniej i prowadziły się przyjemniej. Na ten trend nałożyły się jakościowe problemy General Motors: wielkie V8-mki, po których wszyscy spodziewali się wytrzymałości granitowej skały, okazały się awaryjne, nawet skrzynie biegów rzadko dojeżdżały do 100 tys. mil, a elementy wnętrza pękały i odpadały czasem jeszcze przed upływem gwarancji. Rozczarowanie klientów tylko przyspieszyło zmierzch całego segmentu.

Właśnie wtedy, pod koniec XX wieku, tradycyjne krążowniki szos ostatecznie straciły rację bytu – nie przez żadne “kryzysy naftowe” i ceny paliw (które naonczas były akurat rekordowo niskie!!), tylko dlatego, że samochód zdolny komfortowo przemieścić całą amerykańską rodzinę z dobytkiem nie musiał już mierzyć 5,5 metra, ważyć ponad dwóch ton i przepompowywać pięciu litrów mieszanki w każdym cyklu pracy silnika. Amerykanie jak najbardziej to zauważyli, dlatego full size sedans zwyczajnie znikły z rynku (jeśli pominąć margines w postaci fordowskiej platformy Panther). Tak, wiem że w kolejnej dekadzie ich rolę przejęły wszelkich rozmiarów SUVy, ale to całkiem osobna historia.

Jakie samochody są najlepsze, europejskie czy amerykańskie?” – spytała dziennikarka Fritza Buscha, w czasie Salonu Samochodowego w Detroit. “W Ameryce najlepiej sprawdzają się amerykańskie, w Niemczech niemieckie, we Francji francuskie” – brzmiała odpowiedź. To była szczera prawda, która zdezaktualizowała się dopiero w naszych czasach – bo choć kraje dalej mocno się różnią, to nowoczesna technika działa równie sprawnie w niemal każdych warunkach. Co oczywiście ułatwiło życie producentów i użytkowników aut, ale bezpowrotnie zniszczyło ogromną część motoryzacyjnej różnorodności – kończąc między innymi piękną, 66-letnią historię Buicka Roadmastera.

 

Foto tytułowe i końcowe: materiał producenta

Jeśli podobał Ci się artykuł – możesz rozważyć postawienie mi symbolicznej kawy (bez wpływu na dostępność treści bloga, przeszłych i przyszłych  – one są i zawsze będą całkowicie darmowe i całkowicie niekomercyjne)

Postaw mi kawę na buycoffee.to

79 Comments on “OBALAMY MITY: “ALE GŁUPI CI RZYMIANIE” !!

  1. Caprice – moje marzenie od bardzo dawna, choć ani nie podróżuję ani po pustyni, ani nie wożę tygodniowych zakupów z Rzeszowa do Szczecina, ani nie jestem emerytem. Niestety, raczej się nie spełni, bo ta kolumbryna nie zmieści się w moim europejskim garażu, a w dobie braku miejsc do parkowania na osiedlach boję się, że sąsiedzi dostaliby apopleksji na widok takiej furmanki zaparowanej na 2 miejscach pod blokiem 🙂
    PS. Szymon, to mój pierwszy komentarz, choć czytam od dawna – robisz świetną robotę, dzięki!

    • Ja bym tam wolał drewnianego Buicka – jak szaleć, to szaleć. Ale oczywiście tylko w Stanach, bo w naszych warunkach to szaleństwo.

  2. Miałem przez 10 lat Taurusa ’89 jechałem Crown Victorią i przez 15 lat dwa Lincolny, ’79 i 2000. Taurus jest równie wygodny, prawie tak samo cichy i równie pakowny jak te full size sedany. Kombi może jeszcze do tego zabrać dzieciaki w bagażniku. V6 jest odczuwalnie słabsze niż V8, ale zawieszenie jest lepsze, więc w sumie jak ktoś chce to Taurusem pojedzie szybciej. Jakość wykończenia wnętrza mocno zależy od opcji wybranych przy zamówieniu, ale może być całkiem fajna. Nie pociągnie jedynie wielkiej przyczepy i ma mniej prestiżu, ale wychodzi na to że nie był to deal breaker dla nabywców. Nie dziwię się, że sprzedawał się jak szalony i wykończył (do spółki z Toyotą) segment full size.

    • Jako ojca i fana dużych kombi, to taki full size to moje marzenie, koniecznie z V8. Jednak trzeba mierzyć siły na zamiary i muszę się zadowolić Volvo V70 P3 z francuskim 2.0 HDi. Ciekawi mnie wzmianka o awaryjnosci tych samochodów. Z tego co wiem to zła sławą cieszy się skrzynia 4L60 oraz przeciętne zabezpieczenie przed korozja. Zawieszenie, elektryka ponoć nie sprawiają większych problemów, silniki proste i wytrzymałe, poza niezbyt poważnymi problemami z osprzętem.

    • Takie komentarze są najcenniejsze – pisane przez praktyków. Właśnie z powodów, o których piszesz, ten segment zanikł.

    • Zapomniałem napisać na czym konstruktorzy zaoszczędzili tworząc Taurusa.
      Mogę to fajnie porównać bo miałem Taurusa od 8 do 18 roku, Town Cara od 5 do 18 a teraz mam ponad 40-letniego Mark V.
      Moim zdaniem wykonali genialną robotę bo różnice są następujące: Lincolny nie rdzewieją nawet na polskiej soli drogowej, Taurus był super do 12 lat, później posypały się progi i drzwi. Silniki Lincolnów pewnie mnie przeżyją, Taurus po 400k km zaczął cieknąć ze wszystkich uszczelnień olejowych a tapicerka foteli była poważnie poprzecierana. Po 14 latach Taurus zaczął miewać drobne usterki elektryki.
      Podsumowując, zaoszczędzili na jakości, ale w ten sposób, że w Stanach ujawniało się to dopiero przy rozbiórce na złomowcu.

      • też miałem Taurusa 1 🙂 3.0 V6 w super ładnym stanie ogólnym, ale nieco rozbity z przodu, poprostowałem to i dokupiłem blacharskie elementy, ale że nie miał gazu to jakoś nie miałem parcia na jego dokończenie… i ostatecznie sprzedałem… teraz żałuję, bo bym go sobie na zabytka zarejestrował 🙂
        mam jeszcze skrzynię automatyczną z innego takiego Taurusa, ponoć sprawna 🙂

        a V70 też mam, tylko mk1 czyli najładniejszy, czyli 850tka w zasadzie (choć 850tka ma taką fajową deskę rozdzielczą! v70 już taką zwyczajną…)

      • Benny: jakoś nie mogę odpisać bezpośrednio pod Twoim komentarzem, ale pamiętam Twojego Taurusa ze zdjęcia, które tu kiedyś wrzuciłeś. Mój był identyczny, aż mi się łza w oku zakręciła. Rzeczywiście szkoda, że go sprzedałeś, ponieważ gdybyś go doprowadził do ładu to by był świetny klasyk. Ich ceny w Stanach lecą już w górę.

      • mam nadzieję, że trafił dobrze (byle komu nie chciałem sprzedawać) i że żyje i ma się dobrze, ale kto wie 🙁 Ford Tempo też niby miał trafić dobrze a trafił tak sobie, gościo miał ponoć drugiego i miał sobie składać takiego jednego super a potem wrósł oba i w sumie ciekawe co się z nimi stało, aż mu napiszę smsa, bo zdaje się że do niego numer mam, do gościa od Taurusa niestety nie

  3. Rozbawiła mnie końcówka, która w przypadku tych modeli właściwie wyrzuca do kosza najważniejszą argumentację “za” 😀 Wożenie rodziny? Rzadko, skoro kupują to emeryci. Czyli nie musiało być takie duże i pakowne. Trwałość? Najwyraźniej też wyszło średnio, czyli toporność niewiele dała.

    Poza tym, patrząc po spadających przez dekady wynikach sprzedaży można pomyśleć, że jednak mało kto faktycznie potrzebował tych fullsize’ów i były w dużym stopniu fanaberią. Cóż, dla mnie, po przeczytaniu tego, nadal pozostają jeżdżącymi skamielinami. Może i się sprawdzały w zastosowaniach amerykańskiej dziczy, ale nie przestają od tego być skamielinami.

    A, i ważna uwaga – wspomniane V8 z Mercury to był wyraźnie nowocześniejszy silnik, więc nie byłbym pewien, że V8 GM paliło podobnie.

    • Mówiąc o genezie segmentu mówiłem o latach wcześniejszych. To, co piszesz, tyczyło się lat, kiedy segment już zanikał i faktycznie jeździli nim głównie emeryci, z przyzwyczajenia, podczas gdy liderami już w latach 80tych zostały Taurus i Accord.

  4. Jako wspomniany w artykule obecenie ex-właścicel Grand Marquis’a z 2009 r potwierdzam w 100% – modular 4.6 potrafi spalić zaskakująco mało. Trasa Polska – Chorwacja – Polska, rodzina, 2+2 pełny bagażnik 9.2 l/100 km. Trasa Ustroń – Jarocin – Ustroń 8.5 l/100 km, Trasa Ustroń – Tychy w idealnych warunkach, ze śpiacym dzieckiem na pokładzie, zieloną falą świateł w Pszczynie 7.8 l/100 km. Wóz miał 4 poduszki powietrzne, Isofix, automatyczną klimatyzację, tempomat, pełną elektrykę i miał moc podniesioną do ok. 250 KM. Do tego 4 biegi, 1800 kg wagi i 538 cm długości. Chyba nie takie złe to spalania, c’nie?

  5. Dobrze się czytało. Liczyłem na jakieś płynne przejście jak to się ma do aktualnej plagi F150ek, ale może to “temat na osobny wpis”

  6. Ech, poczytałem o tych V8, pomyślałem o swoim 3 cylindrowym 1.2 z turbiną i zastanawiam się gdzie popełniłem błąd…

      • samemu się decyduje w największym stopniu przecież 🙂
        ja tam unikam turbin jak ognia, mam tylko jeden samochód z turbiną – Mastera 1.9DTI (niestety chyba nie było Masterów 2 bez turbiny…. a to najepsze busy) zresztą taki się trafił za 600zł + Astra F bez gazu więc niema co wybrzydzać 🙂
        oczywiście turbina się rozleciała, co było do przewidzenia bo tak już jest z turbinami… 20 letnimi, ale puki co nowy chiński Koras za 300zł działa już chyba 3 rok więc nieźle 🙂

  7. Cóż… Amerykanów można lubić lub nie, ale nie można odmówić im jednego. Jest to naród niesłychanie pragmatyczny i racjonalny. Oni nie zwykli robić niczego na pokaz (pomijając oczywiście ekstrema w jedną czy drugą stronę) tylko zazwyczaj kierują się swoimi realnymi potrzebami. Jeżeli taki kupuje F150 to znaczy, że będzie woził na pace “tu baj fory” albo stado krów, a nie przedłużał sobie… prestiż w oczach sąsiadów jak to zwykło się w reszcie świata czynić.

    Nota bene strasznie mi się podoba to ich cruisowanie w trasie zamiast naszego szarpania się między gazem i hamulcem…

    • Z pickupami to właśnie nie do końca tak. (Ponoć- nie mieszkam, słyszałem, poprawcie jbc)
      Już nie- te nowoczasowe mają króciutkie paki i napompowane wszystko inne bo służą nabywcom prywatnym a podwykonawcy szukają starych praktycznych modeli. A dzieje się to właśnie m.in. ze względów podatkowych- nie są obłożone ograniczeniami i wymaganiami dla osobówek (jako light truck) więc kosztują podobnie a są, cóż, większe.
      Producenci w pewnym momencie też podłapali w czasach suvów i chętnie promowali modę na większe, “bezpieczne”, bardziej zyskowne auta.
      No więc się zaadaptowały.

    • Tak, u nich pickupy służą celom praktycznym znacznie częściej niż nam się wydaje, ale ich gigantyczną popularność napędza też podleganie innym, łagodniejszym przepisom, bo to pojazdy użytkowe.

      A co do cruisowania – do tego trzeba mieć infrastrukturę, czyli szerokie, proste, wielopasmowe drogi, również w miastach. U nas to niezupełnie wykonalne, bo nasze miasta mają po tysąc lat albo więcej i trzeba by je zbudować od nowa, żeby wyglądały jak amerykańskie.

      Ja w Stanach byłem tylko raz przez dwa tygodnie i jeździło mi się super, ale to było na południowym zachodzie, gdzie wolno jechać nawet 80 mph, a wszyscy dodają do limitu 5-10 mil. To jest wcale nie wolniej niż u nas. Reszta kraju jeździ zwykle 65, i jest do tego bardziej płaska, więc nam musi być strasznie nudno i sennie. Ale musiałbym sam spróbować, żeby ocenić – bo tam jest np. przepis, że jeśli wszyscy jadą szybciej, to nie ma za to kary – hamujc w tłumie stworzyłbyś większe ryzyko niż sama szybkość. Pod L.A. jechaliśmy tak raz z tłumem 90/60, a uzyn mówił, że w Teksasie raz zasuwał tak 100 mph – bo tyle jechali wszyscy 🙂

  8. Ach, jak tak na nie patrzę to mi się tak swojsko zrobiło. Klasyczne są pełne chromów i ciekawych detali i można w nich poczuć “ktoś nad tym posiedział” ale te trojaczki wyglądają jak wygodny fotel w słoneczny dzień nad jeziorem. A może jak łódź? Płyniesz sobie przez trakty asfaltu w akompaniamencie bla, bla, bla V8… Caprice SS pewnie ma lepsze hamulce już a nowoczesna opona dodalaby trakcji 😀 Szkoda, że ten segment odszedł bo ciekawość zżera jakby dziś wyglądał?

    • Ostatni był Chrysler 300 i jego klony, a w międzyczasie jeszcze fordowskie Panthery. Tak że jakiś pogląd mamy.

      • Ostatnie sztuki 300C, Chargera i Challengera zjechały z taśmy produkcyjnej dosłownie kilka tygodni temu. Nie powiem, smutno mi się zrobiło :-/ .

      • No, ale 300C to był tak naprawdę zamerykanizowany Mercedes W211. Króciutki, samonośne nadwozie, 5 miejsc…

      • Fakt, technika nowocześniejsza, bo taka była pod ręką za darmo. Samonośne karoserie Chrysler produkował zresztą od 1960r (Airflow miał taką w 1935, ale to wyjątek, Ople też zresztą były wtedy samonośne). Ale koncepcja, styl i niektóre opcje napędu 300c to czysta Aneryka.

        No i były jeszcze fordowskie Panthery.

      • Dla mnie to amerykański odpowiednik naszego segmentu E 🙂 Charger pierwszej generacji (ale na tej platformie z 300C) to swego czasu w mojej okolicy był chlebem codziennym. Była też Impala oraz Caprice (Holden na Stany wypuszczony też z znaczkiem Pontiaca) w zeszłej dekadzie. Też segment E+ według naszych standardów lecz nie już nasz F lecz w pospolitym wydaniu. Panther to jak ten Caprice z artykułu z lekka modernizacją po drodze (ale i tak ładny). I to wszystko i tak maksymalnie z stylistyka sprzed 10 lat.

  9. W tytule jeden z moich ulubionych cytatów (który nawet w tutejszych komentarzach parę razy zastosowałem 🙂 ), a w treści jeden z amerykańskich samochodów, które najbardziej chciałbym mieć. Miód.

    Prawie wszystko co mi się nasuwało do skomentowania czytając, potem znajdowałem w dalszej części tekstu. Mogę tylko uzupełnić tylko nieśmiało wspomniany wątek taksówkarski i policyjny. Modele te w środowisku rozpoznaje się po ich kodach fabrycznych odpowiednio 9C6 i 9C1. To rodzaj pakietu wyposażeniowego przygotowanego pod konkretne zastosowanie i używany w wielu modelach Chevroleta.
    O ile taksówkarski epizod nie jest szczególnie dobrze pamiętany ze względu na wspomnianą trwałość, to policyjne Caprice 9C1 jest modelem niemal kultowym. Po zakończeniu produkcji przez GM powstało sporo firm zapewniających części i wsparcie do obsługi właśnie policyjnych flot, bo wiele departamentów wyjątkowo nie chciało się pozbywać tego modelu. Jeszcze parę lat temu dało się zaobserwować pojedyncze egzemplarze na służbie.
    Podobną, a może i większą estymą cieszy się pozostający dłużej w produkcji wspomniany Ford Crown Victoria Police Interceptor. Niedawno czytałem, że nawet w wybitnie utrudniającym eksploatację starszych pojazdów jako taksówek Nowym Jorku ostały się dwa ostatnie CV, które przejechały ok. pół miliona mil, a właściciele nie chcą się ich pozbywać.

    Wracając do Caprice to wspomniane wersje flotowe doczekały się nawet następcy. Co prawda był to model importowany z Australii, ale nazwa powróciła 🙂 .

    • Niestety komentarz niezbyt aktualny, bo w NY byłem w lipcu 2019, ale taksówki były… zielone. Żadnych Crown Victoria. Honor ratowały tylko ambulanse (przód busik + z tyłu sześcian) i wozy strażacke (też na bazie postopadłościanu) – wycie obu kategorii za to jak najbardziej prawilne.

      • O dwóch ostatnich sztukach nowojorskich żółtych taksówek w Nowym Jorku czytałem całkiem niedawno: https://www.carscoops.com/2023/11/nycs-ford-crown-vic-cabs-face-extinction-as-final-two-taxis-set-to-age-out-of-fleet/ (na zdjęciach z jakiegoś powodu dali poprzedni model, mimo że wymienione roczniki ostatnich sztuk to 2011 i 2013.

        Zielone taksówki, które widziałeś to zapewne Boro Taxi, które maja ograniczony zasięg podejmowania klientów (wyłączając okolice lotnisk i większą część Manhattanu). Żółte taksówki jak najbardziej wciąż istnieją i (w teorii) krążą po całej aglomeracji.
        Sam w Nowym Jorku nigdy nie byłem, ale mój kuzyn w zeszłym roku miał problem wypatrzyć jakiekolwiek modele amerykańskie nie mówiąc już o CV. Raz tylko trafiły się Dodge Caravan i Ford Escape, poza tym same Japończyki.

  10. Amerykańce zawsze są fajne, szczególnie te z lat 70 🙂 bardzo bym chciał taką policyjną Crown Victorię 🙂
    natomiast miałem Mercury Villagera i palił 20 😉 co prawda gazu i w mieście, ale palił. na trasie 16.
    benzyny nie mam pojęcia ile palił bo czasem się tylko na niej odpalało, czasem czyli jak było bardzo zimno 🙂
    ale to słaby przykład bo ani to prawdziwy Amerykaniec, ani nie jeździł na benzynie 🙂
    ( 20 gazu paliła też Kia Sportage 1 2.0 16v oraz Frontera A 2.0)

    miałem też Forda Tempo, ale jeździłem nim bardzo mało i też na gazie 🙂 więc nie wiem ile palił
    miałem też Forda Taurusa, ale jego to tylko remontowałem i to też nie do końca, więc jedyna jazda to “kawałek w przód i kawałek w tył” więc też nie wiem ile palił 😉
    ojciec miał kiedyś Forda Econolina mk3 (ten najładniejszy) i on palił jakieś chore ilości paliwa, a że mój ojciec gazu nie uznaje, to mama w końcu kazała mu go sprzedać, bo nie było na jedzenie 😉 ale sam Econoline był fajowski, potem miał Transita 2.5D który ledwo zapalał i ledwo jechał, ale i tak go ukradli, i ojciec musiał sprzedać prawie nowego malucha żeby zapłacić złodziejom 6.5tyś okupu, to akurat pamiętam bo jeszcze nagrywałem rozmowy telefoniczne na automatycznej sekretarce i tymi kasetami z nagraniami ojciec najpierw próbował straszyć złodziei, to zyskał tyle, że oddali mu elektronarzędzia które były w Transicie, a potem jak chiał to zanieść na policję to stwiedzili że oni nie mają gdzie odsłuchać takich małych kasetek i że w ogóle to nic nie da i i tak ich nie znajdą 😉

    • aaa wiedziałem że o czymś zapomniałem 🙂 miałem jeszcze Forda Explorera, ale bez skrzyni automatycznej bo komuś zdechła, wyjął ją i zaremontował na śmierć a Explorera oddał na złom z którego go uratowałem oddając w zamian zgnitą i porozbieraną ze wszystkiego co przydatne Astrę F oraz zgnite Seicento pełne jakiegoś niepotrzebnego szmeliwa, bo musiałem nazbierać nieco ponad 2 tony bo tyle ważył Explorer, i niedawno zamieniłem się go za Frontere A angola, kompletnego tylko nie odpalającego, nie łączyła wtyczka od czujnika położenia wału 🙂 teraz muszę opchnąć Fronterę bo ciągle mało miejsca…

    • Smutne to… PRzypomina mi się cytat: “jeśli to Napiórkowski i Ślepy, to my nic nie zrobimy”. Nieciekawe czasy to były…

    • Benny, podobny przypadek. Jak zaniosłem na dzielnicową psiarnię pendrive’a z nagraniem z monitoringu złodzieja przeskakującego przez płot i kradnącego paczkę zostawioną przez kuriera (4 min, z dwoma przejazdami C5 i wystawioną na lipku kobitką) to mi powiedzieli, żebym wydrukował screeny, bo oni nie mają na czym tego odtworzyć. Złodziej się naciął, bo w paczce było 20 chińskich opraw do żarówek po 8 zł, a po dwóch tygodniach policja wygenerowała kwit o umorzeniu.
      Mój Blazer 4,3, w amerykańskich realiach ledwie kompaktowa terenówka (nie ma nawet 5 metrów) pali 12,5 litra, zima, lato, droga, lekki teren zawsze się w tym mieści, mimo że waży ponad 2 tony i nawet przy normalnej jeździe z napędem na tył, cały czas kręcą się ciągle półosie i wałki w reduktorze. Może w korkach wychodzi trochę więcej (empatia wywołuje jednak współczucie kierowcom, którzy muszą przestać trzy zmiany świateł za mną).

  11. Kupiłem kiedyś dawno temu Impalę SS, czyli coś w rodzaju usportowionego Caprice’a opisanego w tym artykule. Auto nie było złe, nie nadawało się na zakręty, ale na autostradzie przyjemnie się nim jechało tak do 140 km/h. Większe prędkości nie były dla niego zdecydowanie. Minusem tego auta była koszmarna awaryjność. Mit o pancerności amerykańskich V8 szybko runął, bo w przeciągu bodajże 50 tysięcy kilometrów wymieniłem większość osprzętu, uszczelki pod głowicami i pełno innych elementów, a i tak co chwilę z autem było nie tak. A nie był to skatowany egzemplarz, tylko kilkuletni z przebiegiem poniżej 100 tys mil. Miałem też przez chwilę Tahoe licząc na to, że wypadnie znacznie lepiej, ale lepiej nie było ani trochę.
    Pokuszę się o być może kontrowersyjną teorię – mianowicie uważam, że najlepsze “amerykańskie” (cudzysłów zamierzony) samochody to Lexus LS 400 oraz Volvo 965.

  12. Och, Chevrolet Caprice, srebrne kombi, był jednym z moich ulubionych Matchboxów w dzieciństwie! Nie wiem czemu, ale zawsze bardzo mi się ten mastodont podobał. Oczywiście obecnie, posiadanie w centrum ciasnego miasta czegoś o tych gabarytach byłoby proszeniem się o dodatkowe zmartwienia, więc nigdy sobie podobnego nie sprawiłem, ale jest w nim coś co ciężko ująć słowami…
    We wczesnych latach 90-tych, dla mnie, wówczas wychowanego, USA były jakimś cudownym krajem znanym tylko z filmów wypożyczanych na kasetach VHS, tudzież z programów w TV; czyli swoistą ziemią obiecaną. W której można jeździć ładnymi krążownikami rozmiarów dużego przedpokoju; Caprice był niesamowicie amerykański w swojej amerykańskości. Nawet jeżeli ta wizja była cokolwiek zaburzona (bo wiadomo, że filmy, czy ogólnie popkultura, ukazują tylko wycinek rzeczywistości), to pociągała. I gdybym musiał regularnie kursować do pracy po 30 mil dziennie, to możliwe, że podobne auto bym rozważył, choćby i dzisiaj.
    A co do spalania… Cóż, moje 2.5 V6, przy jedynie 1295 kg wagi, po mieście, pewnie i tak żłopie ze 13 – 14 litrów (nie mierzyłem nigdy), czyli podobnie do Caprice’a. Nie interesuje mnie to nijak po prawdzie. Przytoczę tu mój ulubiony cytat z J.Maya: “If you’re a car enthusiast, forget the cost of fuel. Worrying about it is like an alcoholic drinking less to save money”. Czyli mniej więcej: “Kiedy jesteś entuzjastą motoryzacji, zapomnij o kosztach benzyny. Martwienie się o to, jest jak gdyby alkoholik pił mniej, żeby więcej zaoszczędzić”.

    • W samochodzie hobbystycznym, używanym okazjonalnie, koszt paliwa jest oczywiście drugorzędny. Chyba że chce się czasami pojechać w dalszą podróż. Ale jak mówisz, to jest pasja, a na pasji się nie oszczędza 🙂

  13. Schyłkowe fulsajzy…
    Ja mam wrażenie, że i w GM i w Fordzie zdawano sobie sprawę, że ta formuła już się zużyła i przygotowano produkty po kosztach ograniczając ostatnią generację do nowych karoserii. Chrysler ze swoimi samonośnymi sedanami odpadł już wcześniej.

    Patrząc na rozwój amerykańskich samochodów pamiętajmy, że wielka trójka oferowała produkty na prawdę masowe, gdzie liczy się efektywność produkcji. Przy ich klimacie przestronność kabiny można było najtaniej poprawić robiąc po prostu większy samochód, podobnie jak moc silnika.
    A eksperymenty kosztują co nie znaczy, że nie potrafiono “w nowoczesną technikę” (przez pewien czas przecież najmocniejsza wersja Mustanga miała turbodoładowaną “4” – 30 lat temu).

    Co do zużycia paliwa, to w skrócie silniki lepiej porównywać pod względem mocy niż pojemności. Przecież ekonomiczna wersja BMW 525e z lat 80 jak sama nazwa wskazuje miała silnik 2.7 😉

    • Czyli myślimy dokładnie to samo: 1) Amerykanie wcale nie byli głupi, tylko że rozwój ekstensywny po prostu opłacał się im bardziej niż intensywny, 2) pojemność silnika ma mniejsze znaczenie niż przypisuje się jej zwyczajowo w Europie (z przyczyn fiskalnych).

      PS Testowałem kiedyś BMW eta, tyle że w budzie E30, a nie E34. Ale pisałem wtedy dokładnie w tym samym tonie.

      • oczywiście że nie są głupi, no a przynajmniej nie byli….

      • Mam Lincolna Navigatora z 2013 roku z 5.3 litrowym silnikiem V8 i zawieszeniem pneumatycznym. To jest idealny samochód na długie trasy po Teksasie. Cichy, wygodny, świetna klimatyzacja, wentylowane fotele z przodu, moje cztery psy mają z tyłu mnóstwo miejsca. Mieści osiem osób, także w trzecim rzędzie siedzi się komfortowo, bo zawieszenie było dużo nowocześniejsze niż w produktach GM. Pozdrawiam

  14. Trochę szkoda, że już nie produkują takich samochodów, ale ich rolę przejęły full size SUV-y.
    Miałem okazję pojeździć Chevroletem Suburbanem poprzedniej generacji po amerykańskim Midweście w warunkach srogiej zimy i wydaje mi się, że potrzeby, które ludzie zaspokajali kupując takiego Roadmastera są teraz świetnie obsługiwane przez samochody pokroju Tahoe/Suburbana, Wagoneera czy Forda Expedition.
    Miejsca od groma, nawet jeśli ma się ponadnormatywnie liczną rodzinę (oferta motoryzacyjna dla rodzin na rynku europejskim woła o pomstę do nieba). Wykończenie wnętrza dość tandetne, ale to tylko podkreśla praktyczny charakter samochodu i brak pretensji do bycia premium. Wielu Amerykanom pasuje takie podejście. Prosta technika daje sympatyczne poczucie, że samochód nie stanie gdzieś pośrodku śniegów Nebraski, z dala od cywilizacji. Dynamika jest wystarczająca, chociaż bez szaleństw (V8 5,3), ale rozwijanie mocy bardzo przyjemne, a po dodaniu gazu silnik miło pomrukuje (poza tym prawie go nie słychać). W amerykańskim ruchu, w zimowych warunkach 5,7-metrowy SUV na ramie palił koło 12 litrów najtańszej benzyny Regular 87. Chyba nieźle… Przez sztywną oś z tyłu prowadzenie jest raczej toporne, ale nikt tym nie jeździ po Nürburgringu (najnowsza generacja ma wielowahacz i jest podobno dużo lepiej). I jeszcze dwie cechy, których sedany i kombi nie miały – napęd na cztery koła (w wielu rejonach USA bardzo przydatny) i „commanding driving position”. Można się śmiać, ale ja w tego typu samochodzie lubię siedzieć wysoko i chyba nie jestem wyjątkiem.
    Przepraszam za przydługi komentarz, ale do amerykańskiej motoryzacji mam ogromną słabość, chociażby dlatego, że jest tak różna od tego, z czym mamy do czynienia na co dzień.

    • Dodam tu ciekawostkę: średnia liczba dzieci w rodzinie w USA wynosi obecnie (za rok 2022) 1,94. Dla UE natomiast jedynie 1,53, ale silnie waha się pomiędzy krajami. Najniższa jest na Malcie (1,13), najwyższa we Francji (1,84). Dla Polski wynosi 1,26. Tak czy inaczej oznacza to, że rodziny w Europie mają o jakieś pół dziecka mniej (tak, wiem, tu można wstawić żart o psie i jego właścicielu mającymi po trzy nogi), może to tłumaczy inną ofertę? Do tego trzeba by jeszcze było przeanalizować odsetek rodzin wielodzietnych.
      Tak czy inaczej: mnie z kolei zaskakiwało to, że jeszcze stosunkowo niedawno było sporo vanów, minivanów czy innych pojazdów mogących komfortowo przewozić rodziny 2+3 czy 2+4, a przecież takich już 10 czy 20 lat temu było bardzo mało.

      • To jest bardzo ciekawa kwestia.

        W Europie mamy średnio 1,53 dziecka w rodzinie, ale podejrzewam, że wśród kupujących nowe auta w salonach jest to jeszcze mniej – dlatego wierzę, że może to mieć wpływ na ofertę producentów.

        Mojemu szwagrowi – niegdysiejszemu właścicielowi testowanego na blogu Focusa – żona urodziła niedawno czwarte dziecko. Szwagier miał duży problem ze znalezieniem nowego auta – w międzyczasie zaczął uznawać tylko nówki, bo stać go na to, a bardzo boi się używek. No i wyrwał jeden z ostatnich dostępnych egzemplarzy Galaxy, które już nie jest produkowane, ale dealer jeszcze miał je na stanie. Co będzie za parę lat, nie wiadomo.

  15. Ja mam trójkę dzieciaków i mocno zastanawiałem się nad kupnem Toyoty Sienny lub Hondy Odyssey. Ostatecznie uznałem, że samochód o długości ponad 5,1 metra i szeroki na 2 metry będzie udręką w krakowskich warunkach i skończyło się na S-Maxie. Ale jeśli któregoś dnia przyjdzie go zmienić, to będę miał spory zgryz. No, ale skoro według pewnych poglądów jestem nieodpowiedzialnym mieszkańcem planety, bo przyczyniam się do przeludnienia i zwiększenia emisji CO2, to chyba jestem sam sobie winien.

    • Mój były szef miał trójkę dzieci; trafiły mu się trojaczki. I jeździł Renault Scenic III, z którego był chyba zadowolony. Chociaż jak jest z awaryjnością tego auta to nie wiem, bo o pierwszej i drugiej generacji słyszałem nipochlebne opinie.
      W każdym razie Scenic nie był taki wielki, więc dało się tym jeździć spokojnie po Krakowie.

      • Statystyki są dramatyczne, ale rozumiem ze ktoś może nie chcieć mieć dzieci. Jednoczesn patrzac na te statystyki trzeba się zastanowić, czy piramida finansowa ZUS upadnie 🙂
        I zgadzam się z opinia, ze producenci produkują to co się kupuje. Wystarczy popatrzeć co zrobiono z Espacem. Łezka się w oku kręci. NATOMIAST zastanawiające jest tylko, że reprezentcja vanów/minivanów przeniosła się do segemntu premium, mam tu na myśli BMW i Mercedesa.
        Ja za chwilę będę miał trzecie dziecko i też z uwagi na to kupilem Scenica 2 zwykłego, nie granda. Scenic 3 to tak naprawdę solidna modernizacja Scenica 2 i powiem, że auto jest rewelacyjne. Krótsze niż moje poprzednie kombi segmentu C, a dużo pojemniejsze. Co do awaryjności to S2 ma pewne bolączki, ale są już na tyle rozpoznane ze da się to łatwo ogarnąć. Plus za dobre zabezpieczenie antykorozyjne. Generalnie chyba dobre auto, bo jeździ tego sporo (mowie o łącznej reprezentacji 2 i 3 generacji). Co kupić gdyby dzieci było wiecej? Na dziś nowe to jedynie kombivany i osobowe dostawczaki. Więc wybór jest, ale ograniczony.

      • Segment premium musi mieć vany z uwagi na transport VIPów z towarzystwem i bagażem. Kolega Aleksander pisał o tym całą serię artykułów na Petrolheart.pl.

      • @Daozi, wracając do statystyk. Tak, zgadza sie. Model rodziny 2+4 wydaje się, ze występuje teraz z podobną częstością co i 20 lat temu. Natomiast teraz jest normą 2+0 ewentualnie 2+1, a te 20 lat temu 2+2.

      • Dzięki Szczepan za odpowiedź i link do portalu.
        Jakiś czas temu sobie o nim przypomniałem, ale nie potrafiłem sobie nazwy przypomnieć. Miałem już tutaj pytać o to.
        Pozdrawiam

  16. Lubię serię „Obalamy mity”, korzystając z okazji obalę jeszcze jeden powielany w pewnym stopniu również przez Autora. Otóż taki, że Ameryka to przede wszystkim Full size. No nie zupełnie… Zgodnie z hasłem dłuższy, niższy, szerszy, na fali powojennego optymizmu i prosperity, między rokiem 1955 a 1960 amerykańskie auta sporo urosły. W międzyczasie pojawili się mniejsi konkurenci rodzimej produkcji oraz z importu. Wtedy ku zaskoczeniu Wielkie Trójki okazało się, że nie wszyscy akceptują taki kierunek rozwoju tzn. większe znaczy lepsze.
    W roku 1956 z braku realnej konkurencji segment full size zajmował 95% rynku, ale w ciagu 10 lat nastąpił gwałtowny spadek do około 47%. To 50% spadku do roku 1966! Osławiony kryzys naftowy to około 10% spadku, ale wpisuje się on w stały trend, który w ciągu kolejnych 10 lat tj. między 1966 a 1976 doprowadził do około 23% udziału w rynku.
    Odejmując pojazdy flotowe, okazuje się, że ponad polowa Amerykanów nie chciała kupować dużych samochodów. Zaskakujące, prawda?

    • Bardzo dziękuję za uzupełnienie.

      O tym, że nie wszyscy chcieli full-size, pisałem w innych artykułach, natomiast tutaj głównym tematem był właśie ten segment, dlatego nie akcentowałem roli tych pozostałych.

      Oczywiście, że w USA jeszcze w latach 50-tych mniejsze auta proponowali producenci niezależni (głównie AMC), rosła też popularność modeli importowanych, co spowodowało pojawienie się samochodów kompaktowych Wielkiej Trójki (1960r.) i potem subkompaktowych (1970r.). Działo się ta właśnie dlatego, że z czasem mniejsze auta zaczęły coraz lepiej zastępować duże, no i z powodu kupowania kilku samochodów w rodzinie – bo gospodyni domowa czy dorastająca młodzież nie jeździli daleko i nie wozili wielu osób z bagażami.

  17. Dwa lata temu (nagranie miało pewnie kolejne dwa) odbyłem wirtualną wycieczkę w googlach tramwajem linowym po San Francisco. Zdjęcia, jak sądzę były realizowane krótko po świcie. Poza wrażeniami z przejażdżki i, krajobrazami rzuciło mi sie w oczy to, wśród parkujących na ulicach samochodów prawie połowę stanowiły Toyoty Prius. Tak, że nie ma co generalizować, czym innym jeżdżą Amerykanie w wielkich miastach, czym innym na “prerii’, a inne są przyzwyczajenia na wschodnim, inne na zachodnim wybrzeżu.
    Jeszcze jedna uwaga dotycząca klasycznych amerykańskich tylnonapędowców. Dziesiątki lat doświadczeń, doprowadziło do zrównoważonej kinematyki samochodów, która co prawda wymaga od kierowców pewnej uwagi i umiejętności, ale jest przewidywalna i zrównoważona. Np. łatwo wpaść w poślizg, ale równie łatwo samochód z niego wyprowadzić w książkowy sposób (jeśli ktoś jeszcze czyta książki). Przy obecnych systemach (kontrola trakcji, korekcja sił hamowania kół, ABS- nauczyłem się zwalczać) samochód do pewnego stopnia chroni przed wpadnięciem w poślizg i innymi błędami kierowcy, ale jak przekroczy się granice wyobraźni oprogramowania ubezwładniającego kierowcę, to już tylko pozostaje puścić kierownicę i zasłonić oczy.

    • Dzisiejsza Kalifornia to oczywiście osobny temat. Tam już rozklejają na ulicach wlepki z napisami – “jeśli używasz samochodu, to jesteś f******ą”. Tak, to jest część Ameryki, tyle że czasy mamy, jakie mamy…

      • A potem wielkie zdziwienie, że Kalifornia jest najszybciej wyludniającym się stanem.

      • Przyznam, że we wpisie o Frisco, popisałem się ignorancją z niewiedzą. Mój zięć mnie trochę uświadomił, bo bywa w Stanach. Kiedy, w ubiegłym roku chcieli zwiedzić okolice Golden Gate, to godzinę szukali parkingu płatnego i strzeżonego na samochód z wypożyczalni, bo na bliższym parkingu też płatnym, ale nie strzeżonym, co drugi samochód turystów miał wybitą szybę i wnętrze opróżnione z bagaży. A te Priusy o świcie przy krawężnikach to auta z wypożyczalni wyczyszczone, wysprzątane nawet z paragonów i ulotek, żeby nie zwróciły niczyjej uwagi. A na filmach to wszystko tak fajnie wygląda.

  18. Moja ulubiona era amerykańskiej motoryzacji to oczywiście lata 50 i 60, bo te auta były wtedy jednymi z najfajniejszych i najpiękniejszych. 🙂 Z full-size’ów najbardziej uwielbiam Chevroleta Bel Air z 1955 i Impalę z 1965 oraz Cadillaca z 1959 (choć to trzecie to już bardziej klasa luksusowa). Tak, przyznaję. Uwielbiam klasyczne amcary.

  19. Ten artykuł powinien być lekturą obowiązkową dla każdego szanującego się miłośnika klasycznej motoryzacji (graciarza zresztą też). Mit mówiący, że amerykańskie auta są bezsensownie przewymiarowane z gigantycznymi silnikami zajmującymi więcej niż 1/3 powierzchni auta palącymi hektolitry benzyny trzyma się mocno do dziś, a mało komu chce się zgłębiać temat czemu one tak wyglądały i jak to naprawdę wyglądało z konsumpcją paliwa… Także artykuł na medal, mam nadzieję, że dotrze on do jak największej rzeszy ludzi związanych ze starszymi autami, zwłaszcza akapit z odbywaniem długiej trasy po Stanach Fiatem 500 albo Citroenem 2CV. Sam kiedyś niezbyt rozumiałem tę filozofię budowania wielkich silników o stosunkowo niewielkiej mocy, ale jeden kumpel siedzący w amerykańskiej motoryzacji mi powiedział mniej więcej takie słowa “A spróbuj zrobić bardzo daleką trasę europejczykiem z małym, ale wysilonym silnikiem, utrzymując stałą prędkość przez setki kilometrów z klimą na full – ciekawe jak szybko padnie.”
    W ogóle sekcja “Obalamy mity” jest dla mnie wyjątkowo cenna, bo artykuły o Corvairze, czy Tuckerze dobrze objaśniają co się stało, że się… nie udało🙂. Także tak trzymać!

    • Wielokrotnie robilem dlugie trasy autem z malym,wysilonym silnikiem-nic sie nie dzialo.A predkosc byla raczej wieksza niz w USA.Co robilem zle?

      • Czy to było auto z lat 30-tych albo 50-tych? Bo jeśli nie, to chyba nie doczytałeś artykułu.

  20. Niskie prędkości rozwijane przez Caprice raz uchroniły 1 egzemplarz od kradzieży w pewnym polskim kultowym filmie — nie poleciałby 200 😉

    Ta przednia kanapa w Buicku też jest 3osobowa?

    • Tak – w droższych modelach montowano indywidualne fotele, dla większej wygody, ale awaryjnie dawało się przewieźć trójkę ludzi z przodu. Było to mało wygodne, ale możliwe i legalne.

  21. Mnie zawsze zastanawiało, jak do teh pragmatyczności itd. ma się fakt spędzania ogromnej ilości czasu za fajerą. Mimo iż lubię prowadzić, po pewnym czasie miałem już dość 35 km trasy do pracy. No ale na zatłoczonej obwodnicy w aucie z krótką skrzynią to pewnie inaczej to odczuwałem niż jakbym siedział na takiej cudnej kanapie jak w tych autach. Te fotele mnie urzekły.
    Co do wytrzymałości – moja toyota by wytrzymała. Prędzej ja bym nie wytrzymał, bo jednak burczy niemiłosiernie silnik przy takich prędkościach.
    Porównanie parametrów i spalania też mnie zawsze rozbijało – w mojej toyce 106km/l pojemności, też wolnossak, no ale trzeba piłować do 8 na obrotomierzu. A spalanie porównywalne do tych ponad 5-litrowych V8, przy nieporównywalnym komforcie użytku. Zatem na koniec dnia i tak Ameryka wygrywa:)

    • Przy takich przestrzeniach musisz się przemieszczać daleko, nie ma innej możliwości…

      A Twoja Toyota wytrzymałaby wszystko, bo jest nowoczesna. Wyjaśnienie genezy segmentu dotyczyło Epoki Niklu i Chromu. Dziś małe auta też potrafią jeździć po Stanach, dlatego segment full-size zanikł (tzn. teraz są wielkie SUVy, ale to osobna historia).

      • Oj tam zaraz nowoczesna, corolla z 2006 wyposażona w silnik roku 2003 (wg wikipedii) 😉

      • Oj tam zaraz nowoczesna, corolla z 2006 wyposażona w silnik roku 2002 (wg wikipedii) 😉

      • No ale nie z 1950r. – o to chodzi. Segment full size w XXI wieku już prawie nie istniał, właśnie z powodu aut takich jak Twoje.

  22. Mam Lincolna Town Cara z 97 roku, i jeżeli nie nadarzy mi się kiedyś okazja przejażdżki RR Phantomem to wątpię, żebym kiedykolwiek zasiadł w bardziej relaksującym aucie. Jest wolny, nieporęczny w mieście, nie mieści się w garażu, części trzeba zamawiać z USA. Ale mam to gdzieś – bo za każdym razem, kiedy do niego wsiadam, mimowolnie się uśmiecham. Tak samo jak moi pasażerowie, i wszyscy dookoła.

    Aha, spalanie – najmniej spalił mi 11 litrów, najwięcej 16.5. Gazu. Jak na 5.5 metra, 190 KM i leniwy 4 biegowy automat uważam to za całkiem dobre wyniki

  23. Tak tylko a propos spalania – Audi A6 C5 2.0 w mieście paliło 15-16l, względem katalogowych 12 z hakiem.
    Ale takie spalanie można łatwo uzasadnić za pomocą “vorsprung durch technik”, te dwa litry generowały aż sto koni. Tak, 100.
    Może słaby, ale paliwożerny.
    Nie wiem czy wypada się śmiać z USA, skoro tak wyglądała ówczesna konkurencja należąca do Europejskiej wielkiej trójki.

  24. Full sajza nie miałem, prawie kupiłem takiego Roadmastera w woodie, ale trochę poczytałem o awaryjności/dostępie cześci i wyszło zdroworozsądkowo że cena/ryzyko jest za duże. Ale miałem 3szt taurusa MK3 (ufo) jeden kombi jeden sedan i jeden sedan pod marką Mercury. Niestety tam tylko 3.0 v6 sohc I dohc, spalanie ok 10 litrów, dohc miał fajne odejście, niestety blacharsko kiepsko zabezpieczone przed naszą solą i to je pogrążyło, chyba wszystkie były wcześniej sprowadzane na mienie przesiedleńcze, więc nie bite etc. Pamiętam że z każdego szło 15kg czystej miedzi odzyskać z wiązek bo wszystko na grubych kablach, bez zabaw w przekaźniki gdzie nie trzeba. Teraz nie wiem czy od taurusa nie lepiej się fusion (mondeo) w USA sprzedaje czy może klient bardziej w suvy idzie typu Edge.

    • Dziś już sedanów nie mają żadnych. Tylko SUVy, pickupy i Mustanga. Niewiarygodne, ale prawdziwe…