PRZEJAŻDŻKA PO GODZINACH: KONSEKWENCJE NIEKONSEKWENCJI
Pisząc o wizycie u Jakuba i wspaniałym Packardzie 120 wspominałem, że auto jest częścią większej kolekcji. Tym razem, oprócz przedwojennej limuzyny, udało nam się zapoznać z jeszcze jednym jej elementem – Mercury’m Cougarem XR-7 z 1971r.
Na Mercury’ego mieliśmy niewiele czasu, bo jego większość rozmyślnie poświęciliśmy Packardowi. Młodszy wóz pozostał trochę w cieniu – jako mniej rzadki, a przede wszystkim podobny do kilku już tutaj opisywanych. Bo jakkolwiek nigdy nie zgodzę się, że “samochody jeżdżą tak samo“, to przyznaję, że o konkurujących z sobą produktach Wielkiej Trójki trudno napisać kilka różnych artykułów. Można za to – co też właśnie próbuję uczynić – przedstawić szerszy kontekst, którym w tym przypadku są dzieje marki Mercury.
***
Opowieść zacznę zasłyszanym niedawno sucharem: oto jeden z założycieli legendarnego zespołu Queen, Brian Harold May, jest doktorem astrofizyki, ale chyba jakimś niedouczonym, bo cały czas powtarza, że Mercury to gwiazda 🙂 No cóż, tamten Mercury niewątpliwie wielką gwiazdą był, ale ten samochodowy – jakoś nie mógł się przebić.
Marka Mercury to środkowa pozycja w korporacyjnej hierarchii Forda. Została założona późno, bo w 1938r. (sezon ’39), jako część planu zróżnicowania oferty koncernu. W tamtym czasie dyktatorską kontrolę nad całym imperium wciąż sprawował założyciel, dobiegający 80-tki Henry Ford, który w samochodach nigdy nie widział nic ponad praktyczne narzędzie – dlatego gros uwagi poświęcał podstawowej marce, której dał był swe nazwisko. Luksusowy Lincoln – którego wedle złośliwców Ford wykupił tylko po to, by nie musieć osobiście jeździć czarnym Modelem T – znajdował się na przeciwległym końcu rynku, konkurując z Cadillakiem czy Packardem, zaś pomiędzy tymi dwoma bytami ziała gigantyczna pustka. Tymczasem właśnie rozpoczynała się era, w której większość skumulowanej siły nabywczej znajdowała się w rękach klasy średniej, a tej Ford nie proponował nic.
General Motors dysponowało wtedy sześcioma markami, kilka lat wcześniej – nawet dziewięcioma (Chevrolet, Pontiac, Oakland, Oldsmobile, Viking, Marquette, Buick, LaSalle, Cadillac). Chrysler – czterema z zalążkiem piątej (Plymouth, Dodge, DeSoto, Chrysler i poniekąd Imperial). Z kolei Ford – on postanowił, że do końca lat 30-tych stworzy dodatkowe trzy marki, żeby w sumie mieć pięć. Problem w tym, że sprawę spartaczył.
Tuż ponad Fordem znalazł się twór zwany… Ford Deluxe, czyli coś, co dziś nazwalibyśmy lepszą wersją wyposażeniową (zresztą nawet wtedy Chevrolet miał już w ofercie specyfikację tańszą i droższą). Poniżej Lincolna – Lincoln-Zephyr, dwunastocylindrowy, ale mniejszy i produkowany masowo (coś jak Packard 120 przy Packardach-“seniorach”). Całkiem nową nazwę, jako jedyny, otrzymał tylko Mercury, pozycjonowany dokładnie w środku.
Mercury ’39 został wyceniony na 900-1.100$. Jego konstrukcja bazowała na Fordach z silnikiem Flathead V8 wzmocnionym do 95 KM i oczywiście zmienionym poszyciem nadwozia.
Foto: Licencja CC
,Foto: Licencja CC
,Z oczywistych przyczyn Ford Deluxe nie przyjął się jako osobna marka. Lincoln-Zephyr poniekąd zlikwidował się sam: po wojnie jego modele wytwarzano nadal, ale jako “po prostu” Lincolny, bez dodatku do nazwy (tradycyjne modele luksusowe znikły po 1940r: Lincoln zrobił więc dokładnie to, czego na własną zgubę zaniechał Packard). Z nowych marek na placu boju pozostał więc tylko Mercury.
Wnuk Henry’ego, Henry II, próbował walczyć dalej: na samym szczycie korporacyjnej drabiny wylansował ultradrogą markę Continental, a pośrodku – kolejną, którą na cześć swego ojca nazwał Edsel. Obie poniosły porażki, w tym jedna – katastrofalną.
Kłopotem była tu głównie niekonsekwencja. Lincoln – przed wojną marka topowa – w latach 50-tych konkurował raczej z Buickiem niż Cadillakiem (stąd pomysł wydzielenia Continentala), a z dwóch linii modelowych Edsela jedna plasowała się poniżej, a druga powyżej Mercury’ego (!!). To było całkowite zaprzeczenie idei “drabiny sukcesu”, która uczyniła General Motors największym producentem samochodów w świecie.
***
Główny problem Mercury’ego polegał na braku wyrazistej tożsamości i uwagi kierownictwa. Od 1945r. w ramach koncernu istniała łączona Mercury-Lincoln Division, przejściowo zamieniona nawet w Mercury-Edsel-Lincoln Division. Konkurenci tworzyli osobne dywizje dla każdej marki – sama ta różnica wyjaśnia sporo.
W ciągu 72 lat istnienia Mercury prezentował chyba wszystkie rodzaje pojazdów sprzedawanych w USA.
Opływowe linie i zakryte koła Mercury’ego ’49 uczyniły zeń najchętniej hot-roddowany model Ameryki (na marginesie: technicznie auta odpowiadały Lincolnom, różniąc się głównie wyposażeniem). Przypominam: to rocznik CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY.
Foto: public domain
Foto: GmanViz, Licencja CC
Barok lat 50-tych reprezentował np. Turnpike Cruiser (na zdjęciu – rocznik ’57). Topowa, trzygaźnikowa wersja Super Marauder V8 miała największą pojemność i moc spośród wszystkich samochodów osobowych ówczesnego świata (7 litrów, 400 KM). Nie Cadillac, nie Chrysler Hemi ani nic z Europy – tylko ten niepozorny sedan Forda. Czy ktoś dzisiaj o tym pamięta? Chyba nieszczególnie, co nie najlepiej świadczy o marketingu koncernu.
Foto: public domain
Foto: public domain
Niewypałem okazał się dach Sun Valley, wykonany z przezroczystego plastiku i reklamowany jako idealny na lato. Niestety, w słońcu zamieniał on kabinę w rozpalony piec.
,Opcja Sun Valley ukazała się w 1954r., razem z górnozaworowymi V8-mkami Y-Block, które zastąpiły wysłużonego Flatheada, ale z wielu powodów okazały się problematyczne. Z kolei rok wcześniej Mercury osiągnął 5-procentowy udział w amerykańskim rynku – najlepszy w swojej historii.
Marketingowa niekonsekwencja koncernu naprawdę zadziwia. Pod marką Mercury raz sprzedawano lepiej wyposażone Fordy, kiedy indziej – zubożone Lincolny. Czasem były to drewniane kombi, a zaraz potem – najmocniejsze auta na rynku. W latach 1946-68 istniały pick-upy Mercury M-Series – przemetkowane Fordy F oferowane wyłącznie w Kanadzie. Nie chodziło tu o droższe specyfikacje, a o niską gęstość zaludnienia kraju i obecność w danym rejonie tylko jednego dealera – albo dywizji Ford albo Mercury-Lincoln. Ponieważ pick-upy były potrzebne wszędzie, korpologika wolała przekleić znaczek na samochodzie niż wpuścić jedną markę do salonu drugiej.
A co z tańszymi osobówkami? Tak, Fordy na rynek kanadyjski dostawały grille i znaczki Mercury’ego, ale nazywano je jeszcze inaczej: w klasie średniej Monarch (1946-61, z trzyletnią przerwą na próbę wylansowania Edsela), w najniższej – Meteor (1949-76, też z przerwami). To wszystko w obawie przed rozmyciem statusu Mercury’ego, który to status był jednak raczej fikcją. Co najciekawsze, kanadyjskie salony Forda sprzedawały Fordy jako Fordy – karkołomne kombinacje przeprowadzano tylko w dywizji Mercury-(Edsel)-Lincoln, zamiast napisać aneksy do umów dealerskich.
Nawiązując do kanadyjskich tradycji, lokalne modele nazywano zwykle po francusku: Richelieu, Lucerne, Rideau, Montcalm (choć i w USA istniał np. Mercury Montclair). Na zdjęciu Monarch Richelieu ’56.
Foto: Licencja CC
,Gospodarcza czkawka końca lat 50-tych dotknęła przede wszystkim klasę średnią, w tym nieszczęsnego Edsela oraz Mercury’ego. Z tego powodu Ford – a dokładniej prezes koncernu, Robert McNamara – rozważał nawet całkowitą likwidację wszystkich marek poza bazową. Ostatecznie skasował tylko Edsela, Lincolna mocno odchudził, a Mercury’ego… zunifikował z Fordem.
W Kanadzie tworzono efemeryczne byty, byle nie mieszać tych dwóch marek, tymczasem w USA w 1961r. wypuszczono kompaktowego Mercury’ego Cometa – projektowanego jako Edsel, ale dzielącego mechanikę z najtańszym Fordem Falconem
Foto: Mr.choppers, Licencja CC
W 1963r. modele pełnowymiarowe dostały ujemnie pochyloną szybę tylną (Breezaway) – jak w starszych Lincolnach, do których zresztą nawiązywały stylistycznie. Reklamy wprost grzmiały: “built in the Lincoln tradition!!“, choć podzespoły mechaniczne, zgodnie z zaleceniem McNamary, pochodziły z Forda Galaxie.
Foto: SG2012, Licencja CC
Alternatywny model Marauder miał mocniejsze silniki i sportowo ściętą tylną szybę (wzorem Galaxie 500XL). W tej postaci startował w wyścigach NASCAR.
Foto: SG2012, Licencja CC
Kompaktowy Comet doczekał się muscle-carowej wersji Cyclone GT (tutaj – 4,7-litrowy, 210-konny egzemplarz z 1966r.)
Foto: Licencja CC
,Pełen przekrój rynku i zero samookreślenia, które mogłoby zbudować lojalność klientów. GM i Chrysler tworzyli wierne grupy fanów poszczególnych marek, lecz Fordowi nigdy się to nie udawało.
Kolejne lata miały przynieść jeszcze większe zróżnicowanie. W sezonie ’67 pojawiły się dwa najważniejsze modele Mercury’ego – Marquis i Cougar.
Marquis to typowy personal luxury car, bazujący na Fordzie LTD, ale z cztery cale dłuższym rozstawem osi, lepiej wyposażony (między innymi w winylowy dach, prawdziwą skórę i prawdziwe drewno w kabinie, zamiast imitacji), a napędzany silnikami 6,4-7 litrów, o mocach 315-340 KM.
Foto: nakhon100, Licencja CC
Natomiast Cougar – główny bohater wpisu – to uszlachetniona odmiana pomnikowego Mustanga, wypełniająca lukę między nim, a droższym… Fordem Thunderbirdem (fajna logika, nie…?). Cougar pozostał na rynku aż 34 lata, z tym że znów bez ciągłości wizerunku, bo osiem kolejnych generacji należało do całkiem różnych segmentów. Ale o tym za moment.
Pierwszy Cougar był chyba najładniejszy. Z rozstawem osi 111 cali (o 3 więcej niż w Mustangu) wyglądał elegancko i kosztownie. Jego wizytówką były reflektory chowane pod elementem nazwanym prześmiewczo “elektryczną golarką”…
Foto: inkknife_2000, Licencja CC
…i występującym też na tylnych lampach (zawierających między innymi “sekwencyjne” kierunkowskazy – bo chyba nikt nie myśli, że Audi wymyśliło je współcześnie…?). Ceną od 2.854$ Cougar przebijał Mustanga o 284$, ale z kompletem opcji dobijał do 4.500, czyli poziomu prawdziwych aut luksusowych.
Foto: inkknife_2000, Licencja CC
W przeciwieństwie do Mustanga Cougar nie oferował nadwozi innych niż dwudrzwiowe hardtop coupé ani silników sześciocylindrowych. W 1967r. paleta rozpoczynała się od V8 o pojemności 289 cali sześciennych (4,7 litra, 200 lub 225 KM), a kończyła na 390-calowym Marauderze (6,4 litra, 320 KM). Rok później bazą był już motor 302-calowy (4,9 litra, 250 KM), a topową opcją – 428 V8 znane między innymi z kultowej Cobry (7 litrów, 335 KM). Najczęściej zamawianym dodatkiem był pakiet XR-7 w cenie 184$, obejmujący między innymi pseudodrewniany kokpit i pełny zestaw wskaźników. Później doszły sportowe pakiety GT (twardsze zawieszenie, większe hamulce i koła, “luźniejszy” wydech) i Eliminator (w 1969r., odpowiadający Mustangowi Mach 1). W 1969r. pojawiło się nadwozie otwarte.
Cougar odniósł ogromny i trochę niespodziewany sukces. W ciągu 4 lat powstało 437 tys. egz., co zwiększyło sprzedaż marki o aż 40%, ponadto auto zdobyło tytuł Samochodu Roku 1967r. magazynu “Motor Trend“.
“Cougar!! If you’re man enough!!” Oglądajmy stare reklamy, póki jeszcze wolno 😉
***
Druga generacja ukazała się w 1971r. Zgodnie z duchem epoki ówczesny Mustang urósł i zyskał aż 360 kg żywej wagi (na co zresztą klienci zareagowali masowym odwrotem z salonów). Cougar podążył z tym prądem, ale urósł tylko o cal, co zmniejszyło dystans między spokrewnionymi modelami.
W Cougarze II próżno szukać młodzieńczej werwy, nawet w stonowanym wydaniu znanym z poprzednika: auto bardziej przypomina łysiejącego 50-latka z brzuchem, który chciałby jeszcze poszaleć w nocnych klubach, ale furorę potrafi tam zrobić tylko grubym portfelem.
Foto: public domain
Oferta silników składała się z 240-konnej 351-ki serii Windsor lub Cleveland (5,8 litra), 285-konnego odpowiednika z 4-przelotowym gaźnikiem oraz 370-konnej jednostki Cobra Jet 429. W cenniku pozostał cabriolet oraz pakiety XR-7 i GT.
Czerwony egzemplarz Jakuba pochodzi z właśnie z 1971r. Ma miękki dach, podstawowy silnik 240-konny, trzybiegowy automat i pakiet XR-7.
Amerykańskie samochody schyłkowej Epoki Chromu nieodparcie kojarzą mi się ze schyłkowym Elvisem Presleyem: niby te same co kiedyś, podobnie obwieszone złotem i identycznie brzmiące, ale otyłe, przeładowane i ciężko dyszące.
Foto: praca własna
“Elektryczna golarka” pierwszej generacji wnosiła świeżość i wpisywała się w całokształt, tutaj wygląda jak neobarokowa karykatura. Proporcje całości są jednak całkiem udane.
Foto: praca własna
Uniesiony tylny błotnik (Coke bottle design) nie był wyłączną domeną General Motors!!
Foto: praca własna
Tego zderzaka nie powstydziłyby się krążowniki z lat 50-tych – a Cougar to przecież krewniak młodzieżowego, dynamicznego Mustanga!! Stąd moja metafora z Elvisem. Czerwone kierunkowskazy, podobnie jak w pierwszej generacji, składają się z sekwencyjnie zapalanych segmentów.
Foto: praca własna
Do bagażnika, jak mawia mój brat, spokojnie wejdą dwa trupy i łopata. Nie jest to rzecz oczywista nawet w Stanach – wystarczy przypomnieć równoletnią Corvette C3.
Foto: praca własna
Wyremontowany Windsor 351 lśni lakierowanymi głowicami i lustrzaną pokrywą filtra powietrza
Foto: praca własna
Biało-czerwone wnętrze sprawia wrażenie bardzo miękkiego i głębokiego – bo takie właśnie jest 🙂
Foto: praca własna
Z tyłu da się jakoś jechać (są nawet popielniczki). Szyby opuszczają się na korbki: niewiarygodne, ale podnośników elektrycznych nie oferowano w Cougarze wcale, również z przodu!!
Foto: praca własna
Napis na pedale hamulca – DISC BRAKES (bez sensu, kto to tam zobaczy? FSO chwaliła się przynajmniej na tylnej szybie!!). Podpisane są też wszystkie inne gałki i przyciski: to duży postęp w stosunku do lat 50-tych, kiedy instrukcji obsługi trzeba się było uczyć na pamięć. Niestety, na ergonomię było jeszcze za wcześnie – elementy porozrzucane gdzie popadnie to standard tamtych czasów.
Foto: praca własna
Trójramienna kierownica, pseudodrewno, sześć wskaźników (w tym amperomierz i manometr oleju na konsoli) – to wyróżniki wersji XR-7
Foto: praca własna
Zapomniałem: są jeszcze emblematy XR-7, w środku i na zewnątrz. Niektóre lepiej widoczne i bardziej czytelne od wskaźników 🙂
Foto: praca własna
Cougarem jechaliśmy krótko, ale wystarczająco by stwierdzić, że bardzo przypomina on równoletnie, klasyczne krążowniki z USA: Buicka Skylarka czy Oldsmobile’a 98, a w znacznie mniejszym stopniu Corvettę. To typowa kanapa z Detroit, bardzo miękka, wygodna i dająca się prowadzić jednym palcem. Skrzynia zmienia biegi w sposób niezauważalny – łagodny i powolny, maskowany poślizgiem konwertera, i tylko wciśnięcie kick-downu potrafi na chwilę ujawnić drapieżną stronę auta. Wkręcające się na obroty V8 generuje typowo muscle-carową ścieżkę dźwiękową, no i całkiem niezłe przyspieszenie. W dzisiejszych czasach znacznie większe wrażenie robi oczywiście odgłos – zwłaszcza że charakterystyka przekładni i podwozia łagodzą przeciążenia – ale 50 lat temu zmierzone przez dziennikarzy 8 sekund do 60 mph było w Europie marzeniem ściętej głowy. Chyba że dla właścicieli Lamborghini, Ferrari i aut importowanych z USA, albo chociaż napędzanych tamtejszymi silnikami.
Taki charakter jest w pewnym sensie spodziewany. Tak jak Packard wiarygodnie przeniósł nas w czasy premiery “Przeminęło z Wiatrem“, tak Mercury pozwolił poczuć dekadencką atmosferę przesilenia z czasów tuż przed kryzysem naftowym. Poznawczym zgrzytem trzeba natomiast nazwać kontrast z młodzieżowym wizerunkiem Mustanga, od którego czerwony cabriolet różni się tylko szczegółami stylizacji: czy naprawdę w ten sposób jeździ idol dorastających i buntujących się baby-boomers…? Niby wiadomo, że od 1971r. Mustang nie był już taki, jakim dekadę wcześniej wymyślił go Lee Iacocca (co zresztą odzwierciedlały statystyki sprzedaży), jednak zżera mnie ciekawość – jak głęboka była ta przemiana? Jak wyglądałoby porównanie rocznika ’71 z oryginalnym, powiedzmy 4,7-litrowym Mustangiem ’64? Jego nie miałem jeszcze okazji wypróbować, więc na to pytanie tu nie odpowiem, choć naprawdę mnie to intryguje.
W sprawie historii egzemplarza oddam głos Jakubowi:
“W 2012 roku siedzieliśmy u ciotki w USA, w domu na przedmieściach, bez samochodu. Powstał pomysł, żeby kupić niedrogiego klasyka, pojeździć trochę po okolicy i sprzedać w kraju. Początkowo upatrzyliśmy Eldorado ’70 albo ’71, przednionapędowe, 8,2 litra. Po pokonaniu kilkuset mil z Chicago pod Detroit (Toyotą Sienną z niewyważonymi kołami) przywitał nas majster budowlany, w którego stodole stał Caddy. Auto niestety średnio nadawało się do jazdy, natomiast w stodole stało jeszcze bodaj z pięć aut z wczesnych lat 30-tych. Jedno rozmontowane coupé Auburna i kilka sztuk nieznanej mi zupełnie marki DeVaux. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z Cadillaca, wrócili do domu i przeglądania eBaya, trafiając ostatecznie na Mercury’ego wystawionego 20 mil dalej. Auto zostało amatorsko wyremontowane kilkanaście lat wcześniej, ale dobrze jeździło. Sprzedawał je lakiernik, któremu żona – notabene Ukrainka, świetnie mówiąca po polsku – kazała się go pozbyć. Mercury’ego kupiliśmy w dzień powrotu do kraju (o 10h, samolot mieliśmy o 18h). Mercury, z bagażnikiem pełnym odzieżowych zakupów mojej matuli, przypłynął kilka miesięcy później.
Początkowo nie wiedzieliśmy, co z nim zrobić. Trzymać…? Sprzedać…? Decyzję podjąłem piętnastoletni wtedy ja, chodząc zimowymi wieczorami do warsztatu, rozmontowując auto po kawałku, a odkręcone części zabierając w plecaku do domu. Początkowo chcieliśmy wóz oskrobać i polakierować na nowo, ale w miarę skrobania wychodziły coraz to nowe kwiatki, zapadła więc decyzja o piaskowaniu całości. Najgorsza z możliwych: piaskowanie zdemolowało i pogięło całą karoserię, na pokrywach bagażnika i silnika odcisnęły się położone kilka centymetrów niżej wzmocnienia. Auto długo stało u blacharza. Wnętrze, też zniszczone, w niezbyt przyjemnym brązie, wymagało odnowienia. Zdecydowaliśmy zrobić to samodzielnie, przy pomocy butaprenu, skaju i opalarki. Piętnastoletni ja siedziałem nad tym całą zimę, kilka razy zatruwając się oparami kleju.
Cougar wyjechał na drogę po blisko dwóch latach. Jeździł przyjemnie, nie grzał się, jedynie zawieszenie domagało się remontu. Któregoś razu, od niechcenia, sprawdziłem olej: miarka była sucha. Zużycie dochodziło do litra na sto kilometrów!! Co ciekawe, silnik nie puszczał niebieskiego dymu. Zapadła decyzja o remoncie kapitalnym, który wykonał warsztat, przy okazji robiąc też zawieszenie. Od tamtej pory nie ma kłopotów, poza regularnie psującym się włącznikiem kierunkowskazów“.
“Mustang i Cougar w jednym stali domu…” Druga generacja nie powtórzyła sukcesu poprzednika – znalazła tylko 177 tys. nabywców.
Foto: materiał producenta
***
Dalsza ewolucja Cougara podążała przedziwnymi ścieżkami. Jak przystało na markę Mercury, charakter i wizerunek modelu zmieniał się wielokrotnie.
Generacja III, z lat 1974-76, zerwała więzi z Mustangiem zostając bratem Forda Thunderbirda, z kolei marketingowo przyrównywano ją do Lincolna Continentala MkIV. Silniki miały pojemność 351, 400 lub 460 cali sześciennych (5,7, 7 lub 7,5 litra), z mocą zdławioną do 148, 158 i 216 KM. Nie trzeba dodawać, że kryzysowa generacja trzecia sprzedawała się znacznie lepiej niż druga (238 vs 177 tys. sztuk).
Foto: GTHO, Licencja CC
Pod względem pozycjonowania na rynku nic nie pobije generacji IV (1977-79). Wersja standardowa była identyczna z Fordem LTD II, zaś XR-7 – z Thunderbirdem. To jednak nie koniec: obok coupé pojawił się bowiem Cougar sedan oraz… kombi!!
Produkcja znów wzrosła (do 580 tys. sztuk), a 78% przypadało na coupé XR-7
Foto: materiał producenta
Generacja V (1980-82) powstała na platformie skróconej do 105,5 lub 108,4 cala: ta druga liczba tyczyła się wersji XR-7, zachowującej cień charakteru personal luxury, natomiast na krótszym podwoziu budowano sedany, kombi i “zwykłe” dwudrzwiówki.
Podstawowe silniki miały teraz cztery cylindry (!!) i 2,3 litra pojemności, opcjonalnie oferowano sześciocylindrówki (rzędowe 3,3 litra i widlaste 3,8 litra), oraz – co za ulga – V8 4,2. Wyjątkiem był wyłącznie ośmiocylindrowy XR-7 (4,2 lub 4,9 litra). Sprzedano 222 tys. sztuk.
Cougar XR-7 częściowo ratował honor swej nazwy, ale i on świetnie pasował do terminu malaise era, czyli w wolnym tłumaczeniu – Epoka Dziadostwa
Foto: materiał producenta
A oto i reszta rodziny
Foto: Olds 403, Licencja CC
Generacja VI pozostawała w produkcji dłużej – w latach 1983-1988 – i niejako wróciła do źródeł, będąc średniej wielkości komfortowym coupé. W ofercie utrzymano cztero-, sześcio- i ośmiocylindrówki (2,3, 3,8 i 4,9 litra), z tym że te najmniejsze były teraz turbodoładowane. Produkcja zakończyła się wynikiem 680 tys. sztuk.
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Jeszcze dłużej, bo aż 8 lat trwała kariera Cougara VII. Tym razem auto nie zmieniło charakteru, wyglądało też podobnie do bezpośredniego poprzednika. Technicznie odpowiadało Thunderbirdowi, z tym że celem producenta było konkurowanie ze znacznie droższymi modelami importowanymi, jak Mercedes SEC czy Jaguar XJS. W tym celu zrezygnowano z silników czterocylindrowych, a rozstaw osi wydłużono do 113 cali (więcej niż u Mercedesa, chociaż zdjęcia tego nie zdradzają). Sztuka niestety nie całkiem wyszła, bo w międzyczasie pojawiły się przednionapędowe coupé General Motors oraz marek japońskich (Acura Legend, Lexus SC), a sam segment luksusowych dwudrzwiówek szybko się kurczył.
W ostatnim roku produkcji klienci kupili zaledwie 35 tys. sztuk (sumarycznie – 566 tys.)
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
Sytuacja skłoniła Forda do całkowitego wycofania się z coraz mniej opłacalnego segmentu personal luxury, jednak po zaledwie roku przerwy Mercury Cougar powrócił w całkiem innej roli – jako następca sportowego Forda Probe, z dwulitrowym R4 Zetec lub 2,5-litrowym V6 Duratec. Dlaczego nie zdecydowano się zachować starej nazwy, a kompaktowego sportowca wciśnięto do salonów Mercury’ego? To wielka zagadka, na którą odpowiedzi nie znają również amerykańscy dziennikarze. Sprawa jest tym dziwniejsza, że do Europy auto trafiało jako Ford Cougar.
Karoserię zaprojektowano zgodnie z tzw. filozofią New Edge (lepiej znaną np. z pierwszego Forda Focusa). Model wycofano w 2002r., po wyprodukowaniu 176 tys. egz.
Foto: materiał producenta
Foto: materiał producenta
***
Więcej już nie będzie: po 2002r. nazwa Cougar nie powróciła do oferty, a sam Mercury został zlikwidowany w 2011r., w okresie masowego wymierania amerykańskich (i nie tylko) marek samochodowych. Producent uznał, że marketingowa wartość dodana nijak nie ma się do kosztów, chociaż – jak usiłowałem pokazać w artykule – z ową wartością dodaną zawalił sam, nie potrafiąc zbudować wyrazistego wizerunku, mimo aż siedmiu dekad starań.
Jeśli podałem zbyt mało przykładów, to chętnie wskażę kolejne. W latach 70-tych dealerzy Mercury’ego sprzedawali europejskie Fordy Capri, kolejną generację Cometa (tym razem będącego tanim hatchbackiem przemetkowanym z Forda Mavericka), a nawet subkompaktowego Bobcata (czyli odpowiednik iście bombowego Forda Pinto), a z drugiej strony – tradycyjne, pełnowymiarowe limuzyny (Grand Marquis) i ogromne kombi z drewnianą okleiną (Colony Park). Lata 80-te to między innymi modele Lynx (Ford Escort), Tracer (produkowana w Meksyku oraz Japonii mutacja Mazdy 323 / Forda Tempo), Sable (dziadkowóz szerzej znany jako Ford Taurus), oraz importowany z RFN Merkur, który zdobył swą własną sławę jako marketingowy dziwoląg. W 1991r. pojawił się kolejny Capri, tym razem australijski i usiłujący konkurować z Mazdą MX-5 (mimo posiadania czterech siedzeń!!), a w następnej kolejności, jak na lata 90-te przystało, pełnowymiarowe SUVy (Mountaineer) i minivany (Villager). Do samego końca, czyli do 2011r., produkowano też żywą skamielinę pt. Grand Marquis – tylnonapędowego sedana opartego na ramie. Przez krótki czas (2003-4) istniała nawet jego szpanerska wersja z ciemnymi szybami i lakierami, wzmocnionym silnikiem i wskrzeszoną nazwą najmocniejszych niegdyś samochodów świata – Mercury Marauder.
Historia Ford Motor Company to pasmo naprzemiennych oszałamiających sukcesów i sromotnych porażek. Z jednej strony Model T, Flathead V8, Mustang czy Sierra, a z drugiej – Edsel, Pinto, Lincoln Blackwood albo… marka Mercury, chyba jako całość. Warto zauważyć, że w grupie pierwszej znajdują się koncepcje w swoim czasie ryzykowne, a w drugiej – typowe pewniaki, teoretycznie odpowiadające na rynkowe zapotrzebowanie i właściwie skazane na sukces. Jak jednak widać, w życiu nie ma prostych recept. Warto jednak być czasem odważnym, natomiast zawsze – konsekwentnym.
Foto tytułowe: praca własna
Po przeczytaniu artykułu naszła mnie refleksja.
Zastanawia mnie, co czuł przeciętny Amerykanin, zachodząc do salonu w roku 1980 i planując zamienić swoje dziesięcioletnie auto na nowe. Czy na prawdę owe auta stwarzały wrażenie lepszych, piękniejszych, doskonalszych? Czy był to zakup wynikający tylko i wyłącznie z tego, że stare auto się wysłużyło?
W kwestii utycia aut na przełomie lat 60 i 70 powód był bardzo prosty – bezpieczeństwo. Cougar ma już całkiem solidne szyny w drzwiach, wzmocnione progi, strefy kontrolowanego zgniotu czy łamaną kolumnę kierowniczą. Próżno szukać tego w aucie sprzed sezonu ’68. Sama konstrukcja pierwszej generacji Mustanga też jest dużo delikatniejsza i filigranowa, niemal każdy profil, wzmocnienie czy element konstrukcyjny wydaje się być dwa razy cieńszy. Myślę, że oprócz bezpieczeństwa chodziło także o większe silniki – o ile we wcześniejszych Mustangach Big Blocki wsadzano raczej na siłę, wyjątkowo i “na styk”, to w komorze generacji “1 1/2” czują się już jak ryba w wodzie.
Przy czym, w jeździe Mustang z 66 (akurat takiego ma nasz znajomy) i nasz Cougar różnią się bardzo niewiele – Cougar jest nieco miększy, ale prowadzą się niemal identycznie, w obu przypadkach mówiąc kierowcy “trzeba było kupić Corvette”.
A właśnie – Cougar, jako “bogatszy” Mustang był też cięższy. Z tego powodu Mustang z silnikiem 429 mógł mieć klimatyzację, a w Cougarze była niedostępna. Powód?
Spowodowałoby to przekroczenie nośności przednich opon.
Poza tym, kojarzę że Cougar – wbrew przytoczonej tu reklamie – miał opinię samochodu dość kobiecego. To znaczy – mężczyźni kupowali Mustanga, dobrze zarabiające sekretarki – Cougara.
Po kryzysie naftowym większość ludzi była bardzo przestraszona, więc myślę, że nie zastanawiali się zbytnio nad tym, co jest fajne i bajeranckie. Prawdziwi petrolheadzi może tak, ale perspektywa dalszych wzrostów cen paliw (a były prognoza wzrostów po kilkaset procent) na większość ludzi działała skutecznie. Inna sprawa, że te prognozy w ogóle się nie sprawdziły i że w latach 90-tych było relatywnie taniej niż przed 1973. No ale wtedy znów istniały już Vipery i Dodge Ram V10 🙂
Wielu z tych klientów, którzy na początku lat 80. chcieli zmienić samochód, po wejściu do salonu którejś z marek Big 3 prosiło o wiadro a po zwymiotowaniu szło do salonu Hondy lub Toyoty.
Oczywiście – to właśnie wtedy Japończycy odnosili w Stanach takie sukcesy, że aż Waszyngton wymógł na nich “dobrowolne ograniczenia eksportu”, opisywane we wpisie o Lexusie LS400. Głównym czynnikiem było tu właśnie dziadostwo produkowane ówcześnie w Detroit.
Uwielbiam pierwszą generację Cougara, subiektywnie znacznie ładniejszą od pokrewnego Mustanga i Corvette C3. To kwintesencja sportowego stylu, a jednocześnie elegancji tamtych czasów, coś a’la Ferrari Daytona, ale w znacznie tańszym, bo wielkoseryjnym i amerykańskim wydaniu (zapadający w pamięć przód w stylu golarkowym uważam za wspaniały “smaczek”). To, co działo się z Cougarami w późniejszych latach, zwłaszcza od czasów IV generacji, a następnie przez ohydną epokę “malaise”, woła wprost o przysłowiową pomstę do nieba.
Malaise era to była malaise era, ale Mercury przynajmniej istniał
Nie zdążyłem jeszcze przeczytać, ale muszę się od razu przyczepić. Brian May ma doktorat z astrofizyki, a nie astronomii. Różnica mniej więcej taka jak między geologiem a geodetą, albo ekonomistą a ekonometrykiem.
Ok, wreszcie jestem na bieżąco z artykułami i komentarzami – musiałem się pochwalić 😉
Jak zawsze bardzo ciekawie… ale troszkę mało wrażeń z jazdy.
Dla mnie proszę zapakować IV w kombi – jest świetny, postawiłbym go obok El Camino z 68. Mówię serio – podoba mi się.
Mało wrażeń, bo tym razem niewiele jazdy było, no i dość podobne te wrażenia do już opisywanych 🙂
Racja, zmieniam!!
Mnie też wersja IV mocno podchodzi, pewnie ze względu na moją niezrozumiałą słabość do przodu ówczesnego Forda LTD. Te przełamania są dla mnie kwintesencją amerykańskiego samochodu (a nie skrzydła z wcześniejszej epoki).
Nie mogę sobie przypomnieć w czyich wspomieniach to czytałem (jeżeli mnie pamięć nie myli, to chyba było w “Motorze”, który zamieszczał przed laty fragmenty motoryzacynych wspomnień różnych sławnych osób), ale Cougar był traktowany w USA niemalże jak osobna marka pozycjonowana wyżej od zwykłego Mercurego (coś jak Chevy i Corvette). W każdym razie autor z dumą pisał o swoim Cougarze, że parkingowi zawsze odprowadzali go na parking przeznaczony dla samochodów “wyższej” klasy parkując go razem z Cadillacami i Mercedesami.
A swoją drogą pierwsza generacja to mój ulubiony amerykański samochód z lat 60-tych.
Pamiętam w “Motorze” wywiad z Jerzym Ofierskim, z wieloma amerykańskimi wspomnieniami, ale nie kojarzę tam tego wątku.
Jejku, że takie rzeczy w głowach zostają – to było co najmniej 25 lat temu…
Podobne historie słyszałem o napomnianej w artykule marce/submarce Continental. To już potem był zwykły model Lincolna, ale “taki lepszy” i przed przeczytaniem tego wpisu byłem przekonany, że Cougar był właśnie bliższy poszczególnym modelom Mark.
PS: Ale pierwszy Cougar jest piękny. Może trochę niekonsekwentny, ale robi wrażenie.
Wygląda na to, Mercury najbardziej wsławił się produkcją ostatniego full size’a na ramie, co doskonale pokazuje jak ważna i wiele wnosząca była to marka 😀 Z drugiej strony – bardzo lubię widok logo marki na kluczyku mojego Gran Marki (suchar) i cieszę się, że tłukli te dupowozy tak długo 🙂
to niewiarygodne, jak dużo zyskuje to auto po obcięciu dachu – z dachem: wielki, ciężki tył, cabrio: fajny, niezbyt ciężki kabriolet – może być 😉
Marion Cobretti miał Mercurego z 49. Ależ te samochody robiły wtedy wrażenie…